Wstał kilkanaście minut przed
budzikiem. Nim jeszcze całkiem się rozbudził, spojrzał na ścianę,
na której zawieszony był kalendarz. Robił to automatycznie od
trzech lat, każdego poranka. Nie było na nim żadnych notatek,
tylko jeden dzień zaznaczony czerwonym flamastrem. Szesnasty
czerwca. Dzisiaj był piętnasty. Czyli to już jutro. Jutro wróci.
– No już! Już! – Zaśmiał
się odpychając pysk psa, czarnego dobermana, który wskoczył na
łóżko i polizał go po twarzy. – Co najpierw? Siku czy żarcie?
Bo u mnie siku.
Wstał i nie przejmując się
tym, że jest zupełnie nagi, wyszedł z sypialni do przedpokoju, a
potem do łazienki. Nie zamknął drzwi, więc Khalifa mógł go
obserwować, siedząc w progu. Byli w tym domu sami już trzeci rok,
ale jutro miało się to zmienić. Strzepnął ostatnie kropelki z
penisa i spuścił wodę. Gdy mył ręce, przyglądnął się odbiciu
swoje twarzy w lustrze. Chyba nie przybyło mu zmarszczek przez te
trzy lata. Uśmiechnął się mimowolnie. To już jutro.
Przeszedł do kuchni, włączył
ekspres, a potem otworzył drzwi, żeby Khalifa mógł wybiec na
trawę i załatwić, co musiał. Spojrzał na stojący na podjeździe
samochód. Nie należał do niego, ale tylko on od trzech lat nim
jeździł. Czarny Hummer H2, z robionymi na zamówienie chromowanymi
felgami i elementami nadwozia. Z płomieniami po bokach. Strasznie
obłocony. On nie pasował do tego samochodu. Biały jak śnieg, z
kręconymi jasnobrązowymi włosami i korekcyjnymi okularami na nosie
wyglądał w nim jak „White & Nerdy” z parodii Weird Ala.
Jutro za kierownicą miał usiąść jego prawdziwy właściciel.
Nareszcie, po trzech latach.
Khalifa wbiegł z powrotem do
domu i zatrzymał się dopiero przy pustych miskach w kuchni. Usiadł
przy nich i spojrzał wyczekująco na swojego pana.
– Idę, idę!
Wyciągnął z lodówki otwartą
puszkę z tą ohydną, ale ponoć bardzo zdrową papką dla psów i
wydłubał łyżką do miski porcję, którą doberman zaczął od
razu pochłaniać. Nie czekał, aż jego pan skończy, więc część
spadła mu na pysk i uszy. Rozbawiony mężczyzna poklepał psa po
boku.
- Apetyt macie taki sam…
Właśnie.
Stanął przed otwartą lodówką
i przez dłuższą chwilę przyglądał się produktom, które w
równych rządkach zajmowały jej pułki. Było tu dużo zdrowego
jedzenia, z małą ilością tłuszczu.
– To mamy plan – rzucił do
Khalify, który teraz chłeptał wodę z drugiej miski. – Trzeba
zrobić zakupy. Piwa, dużo piwa. Zrobimy jutro kurczaka teriyaki.
Sos sojowy, miód, limonki. Zrobimy też szarlotkę. To najpierw
zakupy, a potem pojedziemy do myjni. Zgadzasz się?
Doberman zastrzygł uszami,
które nie były przycięte i opadały zabawnie. Szczeknął krótko,
zupełnie jakby się zgadzał. Andre uśmiechnął się do niego.
Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, a nawet jeszcze nie wypił
porannej kawy. Był podekscytowany myślą o jutrze.
Ubrał się w pierwsze, co mu
wpadło do rąk. Obcisłe dżinsy, jasny podkoszulek, na który
zarzucił koszulę w kratę. Jechał tylko do marketu i myjni. Na
głowę ubrał czapkę z daszkiem. Przed wyjściem nałożył jeszcze
na nadgarstek pozłacany zegarek. Nie potrzebował go, ale i tak
zawsze go nosił. Nie należał do niego.
Wyszedł na podwórko,
przepuszczając w drzwiach Khalifę, który od razu podbiegł do
stojącego na podjeździe Hummera. Andre, zanim usiadł za
kierownicą, przyglądnął się małemu, parterowemu domkowi, w
którymi mieszkał sam od trzech lat. Przydałoby mu się gruntowane
odmalowanie i wymiana paru pękniętych dachówek, ale to nie była
praca dla jednej osoby. Nie miał w sąsiedztwie nikogo, kogo mógł
poprosić o pomoc za piwo i stek z grilla. Większość sąsiadów
traktowała z dużą dozą dystansu. Cóż, nie było tu wielu
białych.
W markecie spędził dobrą
godzinę. Niestety Khalifa musiał zaczekać w samochodzie. Zdążył
się już do tego przyzwyczaić. Andre zaparkował w cieniu i
zostawił mu otwarte okno. Parking był strzeżony i monitorowany. I
chyba nikt nie był na tyle głupi, żeby próbować w biały dzień,
spod galerii handlowej ukraść samochód, który miał już ponad
dziesięć lat.
Z dwiema wypchanymi po granice
możliwości siatkami musiał przedrzeć się przez cały, ogromny
parking, bo zaparkował na samym końcu, gdzie cień rzucał ogromny
budynek marketu budowlanego.
– Co, do cholery? – rzucił
do samego siebie, gdy wreszcie dojrzał swój samochód.
Kilku gości stało obok niego i
o czymś głośno dyskutowało. Mijający ich ludzie rzucali im
ukradkowe spojrzenia i przechodzili na drugą stronę. Po chwili
jeden z chłopaków, któremu jak całej reszcie spodnie wisiały na
wysokości połowy tyłka, bezczelnie wskoczył na maskę Hummera i
na niej usiadł.
Andre pokręcił z
niedowierzaniem głową i ruszył w ich kierunku. To jeszcze
szczeniaki, pomyślał, stając przed swoim SUVem. Pozostała trójka
robiła temu siedzącemu na masce zdjęcia telefonami. Musiał
chrząknąć, żeby zwrócili na niego uwagę.
– Fajna fura, nie? – rzucił
do niego jeden z nastolatków. Miał krótkie dredy zebrane na czubku
głowy w kucyk. – Chyba Eminem kiedyś taki miał.
– To klasyk – rzucił inny.
– Prawda – zgodził się
Andre i podszedł do auta.
Położył jedną siatkę na
ziemi przy drzwiach i zaczął szukać w kieszeni kluczyków.
Spojrzał na Khalifę, który skulony siedział na tylnej kanapie.
– Jest twój? – zdziwił się
chłopak siedzący na masce. – Możemy się przejechać?
– Nie – odparł krótko.
– To nie jest samochód dla
białasa.
Andre rzucił mu krótkie,
umęczone spojrzenie.
– Eminem też jest biały –
rzucił, wygrzebując wreszcie kluczyki i otwierając drzwi.
– Ale to nie chodzi o skórę,
tylko o duszę! Ty jesteś białasem i to nie jest twoja fura.
– Zgadza się – przyznał,
gdy siedział już w środku. Siatki położył na drugim siedzeniu.
– Samochód jest mojego czarnego jak smoła faceta, który uwielbia
posuwać mnie swoją wielką czarną pałą w moją chudą, białą
dupę. Szczęśliwy? – rzucił złośliwie.
Chciał odpalić silnik, ale
chłopak, który jeszcze przed chwilą siedział na masce, przełożył
rękę przez otwarte okno i chwycił go z dekolt bluzki. Andre
syknął, gdy poczuł, jak naciągnięty materiał wrzyna mu się w
szyję z drugiej strony.
– Odwołaj to! – warknął
chłopak. – Ty biała cioto!
Khalifa rzucił się do przodu i
zacisnął szczęki na przedramieniu człowieka, który atakował
jego pana.
– Kurwa!
Andre wcisnął guzik i szybka
zaczęła się zasuwać, po chwili przycięła rękę chłopaka,
którą wciąż w uścisku ostrych zębów trzymał Khalifa warcząc
przy tym groźnie. Krew zaczęła przesiąkać przez rękaw bluzy z
kapturem. Andre poprawił powoli kołnierz koszuli, a potem opuścił
szybę.
– Puść – rozkazał
Khalifie, który posłuchał polecenia.
Rzucił jeszcze krótkie
spojrzenie chłopakowi, któremu twarz wykrzywiało przerażenie i
ból, po czym odjechał z parkingu, prosto do myjni.
– Będzie też trzeba zamówić
czyszczenie wnętrza – rzucił, zerkając na kilka kropel krwi
wsiąkających w tapicerkę.
Gdy wrócił do domu, było już
późne popołudnie. Ułożył wszystko w lodówce, pedantycznie i
równo. Wstanie jutro wcześnie, żeby przygotować obiad. Potem
pojedzie odebrać Rahzela. Gdy będę wracać do domu, nie będzie
już musiał prowadzić tego diabelskiego, pozbawionego jakiej kol
wiek gracji samochodu. Będzie pasażerem. Zjedzą obiad i deser.
Rahzel wypije butelkę schłodzonego Perennial Prodigal. Lubił tę
nutę kakaowca i wanilii. A potem będą się kochać.
Posprzątał cały dom.
Odkurzył. Umył podłogi i okna. Pościerał kurze. Potem umył
także Khalifę. Na koniec wziął długą kąpiel i bardzo dokładnie
umył siebie. Poszedł spać wcześnie. Nie było nawet jedenastej.
Khalifa wskoczył na łóżko i ułożył się obok, kładąc pysk na
udzie swojego pana. Andre nastawił budzik na piątą rano, chociaż
był tak podekscytowany, że nie sądził, aby zdołał zasnąć tej
nocy.
A jednak zasnął. Dlatego nie
usłyszał, jak ktoś przez uchylone okno wchodzi do jego domu,
przewracając przy tym mały stolik z gazetami. To jednak
wystarczyło, żeby obudził się Khalifa. Pies zeskoczył z łóżka
i pobiegł do salonu, po którym z latarkami w dłoniach rozglądało
się trzech nastolatków.
– To ten kundel – syknął
jeden, gdy zauważył Khalifę.
Doberman zjeżył się i zaczął
warczeć. Gdy chłopak zrobił krok w jego stronę, pies rzucił się
na niego, chcąc dobrać mu się do gardła. Nie udało mu się to,
bo drugi nastolatek kopnął go z całej siły w bok. Pies upadł,
uderzając przy tym mocno o ścianę. Zaskuczał żałośnie z bólu,
ale zaraz znów spróbował się podnieść. Jednak mu się to nie
udało. Jego tylna łapa nie chciała się poruszyć.
– Khalifa? – zaniepokojony
hałasem Andre poszukał po omacku swoich okularów, które
leżały na nocnej szafce obok budzika. Nałożył je, wstał i
włączył światło. – Khalifa?
Wyszedł na przedpokój. W
salonie włączone było teraz światło. Pierwsze, co zobaczył, to
leżący pod ścianą Khalifa warczący na kogoś. Z pyska skapywała
mu krew. Gdy podszedł bliżej, wgłębi salonu ujrzał trzech
mężczyzn. Nastolatków, tych samych, którzy zaczepili go dzisiaj,
czy raczej już wczoraj, na parkingu.
– Siema! – rzucił chłopak
z obandażowaną ręką, gdy go dostrzegł. – Przyszliśmy zobaczyć
tego czarnucha, który cię posuwa i zapytać, dlaczego kala dobre
imię swojej rodziny. Ale to chyba byłą bajeczka, co? Jesteś tu
sam, białasie. I co teraz zrobisz?
– Policja zaraz tu będzie –
powiedział Andre, chociaż nie wiedział, czy to prawda. On nie
zadzwonił, a sąsiedzi nie byli mu zbyt przychylni.
– Wiem, kto dzisiaj w nocy
patroluje tę dzielnicę i wiem, że nie lubi białasów, którzy nie
znają swojego miejsca. Dokładnie tak samo jak ja.
– Jezu… – jęknął. –
Po prostu weźcie, co chcecie i idźcie.
– Nie będziesz mi rozkazywał!
Dotąd milczący chłopak, który
stał z tyłu z metalowym kijem baseballowym, rzucił się na niego i
zamachnął. Andre zdołał uchylić się na tyle, by nie dostać w
głowę. Kij jednak trafił go w klatkę piersiową. Wydał zduszony,
bolesny jęk, gdy całe powietrze uciekło z jego płuc. Przed oczami
miał mroczki, ale zdołał chwycić jedną z trzech stojących na
półce szklanych rzeźb i rozbić ją na głowie chłopak, nim ten
zamachnął się drugi raz. Zaraz jednak wszystko się skończyło,
po drugi napastnik uderzył go z całej siły pięścią w twarz.
Andre zachwiał się, a upadając uderzył głową o półkę.
Chłopak kopnął go w brzuch.
Może i zakatowaliby go tam na
śmierć, ale rozległo się pukanie do drzwi.
– Co tam się dzieje o tej
godzinie?!
To był męski głos, chyba
należący do jego sąsiada.
Trzech nastolatków spojrzało
po sobie, a potem pobiegli przedpokojem, by uciec przez okno z
drugiej strony domu. Andre nic nie odpowiedział, bo nie chciał
policji. Nie dzisiaj. Hałasy ustały, więc po chwili mężczyzna po
drugiej stronie drzwi odszedł.
Andre na czworakach doczłapał
do Khalify.
– Dobry pies – pochwalił
go.
Doberman polizał go po dłoni.
Andre dotknął jego boku, a potem łapy. Pies zaskuczał.
– Przyłożymy lód. Tobie i
mnie.
Dotknął swojej szczęki.
Zasyczał z bólu, po czym włożył sobie palce do ust. Po chwili
patrzył na nie, zakrwawione i trzymające jego ząb.
– Kurwa – wyseplenił – a
miało być tak pięknie.
Podniósł się z trudem i wziął
na ręce Khalifę, by położyć go na kanapie. Gdy opatrzył
prowizorycznie jego i siebie, znów klęknął na podłodze, by zmyć
z niej krew i zamieść okruchy szkła. Już prawie świtało, gdy
skończył. Ubrał się i wyszedł z domu.
– Zostań – rzucił do
Khalify, zatrzymując się w drzwiach, gdy pies nieporadnie próbował
zeskoczyć z kanapy. – Zostań.
***
Rahzel Griffin po trzech latach
wyszedł z zakładu karnego. Stanął koło bramy, która zatrzasnęła
się za nim z metalicznym trzaskiem i spojrzał w górę, na niebo.
Było dzisiaj niesamowicie przejrzyste. Nikt na niego nie czekał,
więc wolnym krokiem skierował się ku przystankowi. Gdy usiadł na
ławce, zaglądnął do siatki. Powinny być w niej wszystkie jego
rzeczy osobiste, które miał przy sobie w dniu zgłoszenia się
przez niego do odbycia kary. Była komórka z wyładowaną baterią i
zapalniczka, ale nie było papierosów. Powinny być.
Chciało mu się palić i pić.
Obojętnie czego, byle żaden ze składników nie przebył wędrówki
w czyjejś dupie albo żołądku. I chciało mu się… Może pięć
lat temu pomyślałby o mokrej, ciepłej cipce, ale teraz nie to miał
w głowie.
– Andre.
Autobus przyjechał. Po godzinie
jazdy musiał przesiąść się do linii miejskiej. Usiadł z tyłu,
a po minucie cała połowa autobusu opustoszała. Spojrzał na swoje
odbicie w szybie, uśmiechnął się do siebie i dotknął szyi.
Teraz oprócz tatuażu z jego imieniem szpeciła ją też łukowata
blizna. Pamiątka po tym, gdy ktoś próbował poderżnąć mu
gardło. Jego sięgające połowy pleców dredy wyglądały jak
skręcone futro barana. Potrzebował fryzjera. Pełne wargi były
spierzchnięte, a szeroką szczękę zdobił kilkudniowy zarost.
Przyciasny teraz podkoszulek opinał się na mięśniach. W więzieniu
nie ma zbyt wiele do roboty, jeśli człowiek chciał trzymać się z
tyłu, z dala od gangów i nie lubował się w cwelach. Zostawało
czytanie książek i pakowanie.
Autobus zatrzymał się na
przystanku. Rahzel wysiadł. Ludzie schodzili mu z drogi, gdy szedł
chodnikiem do swojego domu. Patrzył na większość z nich z góry
żółtozielonymi, przekrwawionymi oczami. Uśmiechnął się lekko,
gdy zobaczył na podjeździe swój samochód. Czarnego Hummera H2.
Obszedł go dookoła. Na drzwiach była długa rysa, jakby zrobiona
ostrzem. Przejechał po niej palcami. Szorstka, świeża.
Wszedł do domu. Drzwi były
otwarte.
– A ty kto? – spytał, gdy
zobaczył na kanapie dobermana.
Pies podszedł do niego, kulejąc
i zaskuczał żałośnie. Rahzel rozejrzał się po domu. Pusto. W
lodówce znalazł cztery butelki Perenniala. Był też sos sojowy,
miód, a na ladzie limonki. Otworzył jedno piwo i przeszedł do
salonu. Usiadł na kanapie obok psa. Spojrzeniem prześlizgnął się
po meblach. Na półce były tylko dwie szklane figurki kolibrów,
które Andre kupił w Brazylii. Między deskami paneli podłogowych
dojrzał zaschniętą krew.
Pies zeskoczył z kanapy i
kulejąc podszedł do drzwi. Spojrzał na mężczyznę i zaskuczał.
Rahzel postawił pustą butelkę na podłodze i wstał. Otworzył
drzwi, pozwalając psu wyjść pierwszemu. Szedł za nim, trzymając
dłonie w kieszeniach dżinsów.
Zbliżał się zmrok, gdy stanął
w miejskim parku, kilka kroków od ławki, na której siedziała
jedna osoba.
– Zdradziłeś mnie – rzucił
Andre do psa, który usiadł przy jego nodze.
Rahzel stał kilka kroków od
niego i nic nie mówił. Patrzył tylko na niego nieruchomy wzrokiem.
Nieustępliwie.
– Zapuściłeś włosy –
powiedział po dłuższej chwili niskim, ochrypłym głosem.
Andre uśmiechnął się
kącikiem ust. Tym, którym mógł. Sięgnął dłonią do swoich
lekko kręconych, teraz sklejonych włosów. Sięgały mu już
łopatek.
– Tak – odparł.
Nie mógł spojrzeć mu w oczy.
– Dlaczego uciekłeś? –
spytał Rahzel. – Pomyślałeś, że jeśli zobaczę cię takim, to
pierwsze, co zrobię po wyjściu z więzienia, to znalezienie ich i
spuszczenie im wpierdolu? Sądzisz, że jestem aż tak nierozsądny?
– Tak – odparł Andre,
uśmiechają się, i wreszcie odwrócił głowę, by na niego
spojrzeć. – Rahzel.
– To się nie myliłeś.
Mężczyzna usiadł obok niego.
Andre sięgnął do jego blizny na szyi. Przejechał po niej palcami.
Była szorstka. Sama w sobie paskudna, ale nie szpeciła Rahzela.
– Więc… Kto to był?
– Nie, Rahzel. To nieważne.
Chodźmy do domu – poprosił.
Mężczyzna przymknął na
chwilę oczy.
– Dobrze – zgodził się i
wstał z ławki.
Andre zrobił to samo. Popatrzył
w górę załzawionymi oczami na twarz swojego mężczyzny. Rahzel
sięgnął dłonią do jego zdrowego policzka. Pochylił się i
przytulił swój własny do jego szyi. Andre poczuł na skórze jego
zarost i ciepło spoconego ciała. Chwycił między palce jeden z
jego dredów.
– Andre.
Do domu wracali pieszo. Szli
obok siebie, a Khalifa dreptał za nimi, lekko kulejąc.
– Rahzel.
Mulat poczuł muśnięcie na
palcach. Uśmiechnął się prawie niezauważalnie i chwycił
drobniejszą dłoń.
– Jak ma na imię?
– Khalifa.
– Jak Wiz Khalifa? Masz
straszny gust.
Gdy doszli do domu, było już
całkiem ciemno. Umyli się i położyli. Khalifa spał dzisiaj na
podłodze koło łóżka.
– Rahzel, śpisz?
Mężczyzna leżał na boku,
odwrócony do niego plecami. Andre sięgnął do nich dłonią. Nie
mógł ich teraz zobaczyć, ale i tak plecami wędrował po
krawędziach jego tatuaży.
– Wiesz, miałem plany –
szepnął. – Kupiłem ci piwo.
– Widziałem.
– Rahzel…
– No?
– Mieliśmy się teraz kochać.
Mulat spojrzał na niego przez
ramię.
– Musisz być zdrowy, żebyś
mógł później odchorowywać po moim fiucie – rzucił.
Andre uśmiechnął się
rozbawiony. I jeszcze bardziej niezadowolony.
– Zepsuli mi plany – mruknął. – To były zajebiste plany. Miał być obiad… i wszystko.
– Mhm.
– Rahzel.
– No?
– Możesz iść spuścić im
ten wpierdol.
– Dobra, ale rano. Czy mam iść
już? – spytał Rahzel, uśmiechając się lekko.
– Dobranoc.
Mulat znów odwrócił się do
niego plecami. Andre bawił się jego dredami, patrząc w sufit.
Bolała go szczęka i brzuch, ale to nie przez to nie mógł zasnąć.
Wsunął dłoń pod kołdrę, by objąć swoje nabrzmiałe jądra i
penisa.
– Rahzel – szepnął.
Mężczyzna jak rażony prądem
wstał łóżka i naciągnął na siebie spodnie.
– No idę.
***
Obsmarkanych szczyli znalazł na
skateparku. Siedzieli na ławkach z ferajną innych gówniarzy.
Dziewczyn i chłopaków. Pili, palili, śmiali się. Całowali i
obściskiwali.
– Siema – rzucił Rahzel,
stając przed dwójką chłopaków. Jeden miał zabandażowaną rękę,
a drugi opatrunek na czole.
– Jakaś sprawa? – spytał
pierwszy z nich.
Wszystko ucichło. Kilkanaście
par oczu patrzyło na dwumetrowego mężczyznę z podłużną blizną
na szyi.
– Jestem Rahzel.
– Ciekawe imię – rzucił
chłopak z bandażem na dłoni.
W jego głosie słychać było
jednak niepewność i uniżenie. Respekt. Facet wyglądał naprawdę
groźnie.
– To ja jestem tym wielkim,
czarnym fiutem, który lubi posuwać białą, ciasną dupę faceta,
któremu weszliście do domu. Uderzyliście go. Uderzyliście jego
psa i porysowaliście auto. Obraziliście go.
– Oni przeproszą! – pisnęła
dziewczyna, która siedziała obok. – Przeprosicie, prawda?!
– Wyszedłem dzisiaj po trzech
latach z więzienia, w którym próbowano poderżnąć mi gardło.
Przez was nie zjadłem obiadu i nie wsadziłem mojego czarnego fiuta
w białą dupę mojego mężczyzny. Pytam więc, co z tym zrobicie?
– To może mam ci w zamian
obciągnąć? – parsknął chłopak z opatrunkiem na czole.
Rahzel zaśmiał się gardłowo, a
głowa chłopaka znalazła się na wysokości jego krocza. Trzymał
go w stalowym uścisku za włosy. Chłopak klęczał teraz przed nim, sparaliżowany bólem i przerażeniem.
– Na co czekasz?
Rahzel, już znużony, niepocieszony tym natychmiastowym podaniem się bez próby walki, ddepchnął go kopnięciem i
uderzył drugiego w szczękę. Cios był tak silny, że chłopak
wylądował na ziemi, po drugiej stronie ławki. Dziewczyna zaczęła
płakać.
Nagle wszystko ucichło i
straciło kolory. Ktoś uderzył go sztachetą wyrwaną z ławki w
tył głowy.
***
Obudził go ból. To nie było
dla niego nic nowego. Pod różnymi postaci towarzyszył mu przez
większość życia. Z trudem uniósł powieki i wysuszonymi,
odzwyczajonymi od światła oczami rozejrzał się po jasnym, ciasnym
pomieszczeniu, w którym leżał na śmierdzącym chemią łóżku. Szpital.
– Rahzel.
Co za głupie imię. Chyba
gdzieś już je słyszał. Teraz pamiętał. Należało do niego.
Miał je wytatuowane na szyi. Spojrzał w stronę źródła głosu.
Biały mężczyzna z podkrążonymi, niebieskimi oczami. Nachylał
się nad nim, a jego kręcone włosy muskały jego nos. Lekarz?
Nie, nie miał fartucha. Dlaczego wyglądał, jakby zaraz miał się
rozpłakać? Patrzył na niego, jakby czegoś chciał. Jakby błagał.
– Kim…
Słowa uwięzły mu gardle.
Odkaszlnął. Czuł, jakby nie mówił od bardzo długiego czasu.
– Kim ty jesteś?
Ani jeden ani drugi to zbyt mądrzy nie są... Andre nie umie trzymać języka za zębami, a Rahzel chyba za bardzo pewny się poczuł. Poza tym tworzą dosyć ciekawą parę - aż się ma ochotę dowiedzieć jak to się stało że się spiknęli. Tylko, że teraz to już nie ma znaczenia, bo skurczybyk chyba pamięć stracił? Chociaż możliwe że to chwilowe? Jeśli nie to oby mieli swój drugi początek 😁 Dziękuję bardzo i pozdrawiam serdecznie 😘
OdpowiedzUsuńNo ludziska to jednak takie idioty, nie? ;D Jak się tak wkoło rozglądnąć.
UsuńJakby to było takie chwilowe, to by nie było zabawnie 😁 Tyle zdradzę ;)
Jak zwykle dziękuję za komentarz i pozdrawiam ;*
O matko ale to się ciekawie zapowiada ��No bardzo jestem ciekawa tych postaci jak to się stało że są razem i jak ten ich związek wyglądał wcześniej no i co się teraz będzie działo
OdpowiedzUsuńNo taki mocniejszy początek ;) Ale chcę zrobić takie kiczowato ekstremalne opowiadanie. Dużo brutalności i seksu :D Myślę, że może być zaskakująco.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Ja mam pytanie :D Jak się czyta Rahzel? Bo sobie nie umiem wyobrazić jak by to miało brzmieć, a kiczowato ekstremalne dużo seksu i dużo brutalności brzmi jak idealne guilty pleasure ;)
OdpowiedzUsuńDobre pytanie. Musiałam poszperać :D Szukając charakterystycznego imienia dla ciemnoskórego macho, przeglądnęłam listę mniej popularnych raperów amerykańskich (nie znam się) i znalazłam "Rahzel". W głowie wymawiałam je jako "Razel" z niemym "h" i jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Po pytaniu znalazłam na YT, że to rzeczywiście jest "Razel". Trafiłam :D
UsuńGuilty pleasure... Wiem, o czym mówisz he he ;)
Pozdrawiam!