poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Rahzel - ROZDZIAŁ 1 - Rahzel

Uwaga! Dużo przemocy


Wstał kilkanaście minut przed budzikiem. Nim jeszcze całkiem się rozbudził, spojrzał na ścianę, na której zawieszony był kalendarz. Robił to automatycznie od trzech lat, każdego poranka. Nie było na nim żadnych notatek, tylko jeden dzień zaznaczony czerwonym flamastrem. Szesnasty czerwca. Dzisiaj był piętnasty. Czyli to już jutro. Jutro wróci.
– No już! Już! – Zaśmiał się odpychając pysk psa, czarnego dobermana, który wskoczył na łóżko i polizał go po twarzy. – Co najpierw? Siku czy żarcie? Bo u mnie siku.

Wstał i nie przejmując się tym, że jest zupełnie nagi, wyszedł z sypialni do przedpokoju, a potem do łazienki. Nie zamknął drzwi, więc Khalifa mógł go obserwować, siedząc w progu. Byli w tym domu sami już trzeci rok, ale jutro miało się to zmienić. Strzepnął ostatnie kropelki z penisa i spuścił wodę. Gdy mył ręce, przyglądnął się odbiciu swoje twarzy w lustrze. Chyba nie przybyło mu zmarszczek przez te trzy lata. Uśmiechnął się mimowolnie. To już jutro.
Przeszedł do kuchni, włączył ekspres, a potem otworzył drzwi, żeby Khalifa mógł wybiec na trawę i załatwić, co musiał. Spojrzał na stojący na podjeździe samochód. Nie należał do niego, ale tylko on od trzech lat nim jeździł. Czarny Hummer H2, z robionymi na zamówienie chromowanymi felgami i elementami nadwozia. Z płomieniami po bokach. Strasznie obłocony. On nie pasował do tego samochodu. Biały jak śnieg, z kręconymi jasnobrązowymi włosami i korekcyjnymi okularami na nosie wyglądał w nim jak „White & Nerdy” z parodii Weird Ala. Jutro za kierownicą miał usiąść jego prawdziwy właściciel. Nareszcie, po trzech latach.
Khalifa wbiegł z powrotem do domu i zatrzymał się dopiero przy pustych miskach w kuchni. Usiadł przy nich i spojrzał wyczekująco na swojego pana.
– Idę, idę!
Wyciągnął z lodówki otwartą puszkę z tą ohydną, ale ponoć bardzo zdrową papką dla psów i wydłubał łyżką do miski porcję, którą doberman zaczął od razu pochłaniać. Nie czekał, aż jego pan skończy, więc część spadła mu na pysk i uszy. Rozbawiony mężczyzna poklepał psa po boku.
- Apetyt macie taki sam… Właśnie.
Stanął przed otwartą lodówką i przez dłuższą chwilę przyglądał się produktom, które w równych rządkach zajmowały jej pułki. Było tu dużo zdrowego jedzenia, z małą ilością tłuszczu.
– To mamy plan – rzucił do Khalify, który teraz chłeptał wodę z drugiej miski. – Trzeba zrobić zakupy. Piwa, dużo piwa. Zrobimy jutro kurczaka teriyaki. Sos sojowy, miód, limonki. Zrobimy też szarlotkę. To najpierw zakupy, a potem pojedziemy do myjni. Zgadzasz się?
Doberman zastrzygł uszami, które nie były przycięte i opadały zabawnie. Szczeknął krótko, zupełnie jakby się zgadzał. Andre uśmiechnął się do niego. Czuł, jak krew pulsuje mu w żyłach, a nawet jeszcze nie wypił porannej kawy. Był podekscytowany myślą  o jutrze.
Ubrał się w pierwsze, co mu wpadło do rąk. Obcisłe dżinsy, jasny podkoszulek, na który zarzucił koszulę w kratę. Jechał tylko do marketu i myjni. Na głowę ubrał czapkę z daszkiem. Przed wyjściem nałożył jeszcze na nadgarstek pozłacany zegarek. Nie potrzebował go, ale i tak zawsze go nosił. Nie należał do niego.
Wyszedł na podwórko, przepuszczając w drzwiach Khalifę, który od razu podbiegł do stojącego na podjeździe Hummera. Andre, zanim usiadł za kierownicą, przyglądnął się małemu, parterowemu domkowi, w którymi mieszkał sam od trzech lat. Przydałoby mu się gruntowane odmalowanie i wymiana paru pękniętych dachówek, ale to nie była praca dla jednej osoby. Nie miał w sąsiedztwie nikogo, kogo mógł poprosić o pomoc za piwo i stek z grilla. Większość sąsiadów traktowała z dużą dozą dystansu. Cóż, nie było tu wielu białych.
W markecie spędził dobrą godzinę. Niestety Khalifa musiał zaczekać w samochodzie. Zdążył się już do tego przyzwyczaić. Andre zaparkował w cieniu i zostawił mu otwarte okno. Parking był strzeżony i monitorowany. I chyba nikt nie był na tyle głupi, żeby próbować w biały dzień, spod galerii handlowej ukraść samochód, który miał już ponad dziesięć lat.
Z dwiema wypchanymi po granice możliwości siatkami musiał przedrzeć się przez cały, ogromny parking, bo zaparkował na samym końcu, gdzie cień rzucał ogromny budynek marketu budowlanego.
– Co, do cholery? – rzucił do samego siebie, gdy wreszcie dojrzał swój samochód.
Kilku gości stało obok niego i o czymś głośno dyskutowało. Mijający ich ludzie rzucali im ukradkowe spojrzenia i przechodzili na drugą stronę. Po chwili jeden z chłopaków, któremu jak całej reszcie spodnie wisiały na wysokości połowy tyłka, bezczelnie wskoczył na maskę Hummera i na niej usiadł.
Andre pokręcił z niedowierzaniem głową i ruszył w ich kierunku. To jeszcze szczeniaki, pomyślał, stając przed swoim SUVem. Pozostała trójka robiła temu siedzącemu na masce zdjęcia telefonami. Musiał chrząknąć, żeby zwrócili na niego uwagę.
– Fajna fura, nie? – rzucił do niego jeden z nastolatków. Miał krótkie dredy zebrane na czubku głowy w kucyk. – Chyba Eminem kiedyś taki miał.
– To klasyk – rzucił inny.
– Prawda – zgodził się Andre i podszedł do auta.
Położył jedną siatkę na ziemi przy drzwiach i zaczął szukać w kieszeni kluczyków. Spojrzał na Khalifę, który skulony siedział na tylnej kanapie.
– Jest twój? – zdziwił się chłopak siedzący na masce. – Możemy się przejechać?
– Nie – odparł krótko.
– To nie jest samochód dla białasa.
Andre rzucił mu krótkie, umęczone spojrzenie.
– Eminem też jest biały – rzucił, wygrzebując wreszcie kluczyki i otwierając drzwi.
– Ale to nie chodzi o skórę, tylko o duszę! Ty jesteś białasem i to nie jest twoja fura.
– Zgadza się – przyznał, gdy siedział już w środku. Siatki położył na drugim siedzeniu. – Samochód jest mojego czarnego jak smoła faceta, który uwielbia posuwać mnie swoją wielką czarną pałą w moją chudą, białą dupę. Szczęśliwy? – rzucił złośliwie.
Chciał odpalić silnik, ale chłopak, który jeszcze przed chwilą siedział na masce, przełożył rękę przez otwarte okno i chwycił go z dekolt bluzki. Andre syknął, gdy poczuł, jak naciągnięty materiał wrzyna mu się w szyję z drugiej strony.
– Odwołaj to! – warknął chłopak. – Ty biała cioto!
Khalifa rzucił się do przodu i zacisnął szczęki na przedramieniu człowieka, który atakował jego pana.
– Kurwa!
Andre wcisnął guzik i szybka zaczęła się zasuwać, po chwili przycięła rękę chłopaka, którą wciąż w uścisku ostrych zębów trzymał Khalifa warcząc przy tym groźnie. Krew zaczęła przesiąkać przez rękaw bluzy z kapturem. Andre poprawił powoli kołnierz koszuli, a potem opuścił szybę.
– Puść – rozkazał Khalifie, który posłuchał polecenia.
Rzucił jeszcze krótkie spojrzenie chłopakowi, któremu twarz wykrzywiało przerażenie i ból, po czym odjechał z parkingu, prosto do myjni.
– Będzie też trzeba zamówić czyszczenie wnętrza – rzucił, zerkając na kilka kropel krwi wsiąkających w tapicerkę.
 
Gdy wrócił do domu, było już późne popołudnie. Ułożył wszystko w lodówce, pedantycznie i równo. Wstanie jutro wcześnie, żeby przygotować obiad. Potem pojedzie odebrać Rahzela. Gdy będę wracać do domu, nie będzie już musiał prowadzić tego diabelskiego, pozbawionego jakiej kol wiek gracji samochodu. Będzie pasażerem. Zjedzą obiad i deser. Rahzel wypije butelkę schłodzonego Perennial Prodigal. Lubił tę nutę kakaowca i wanilii. A potem będą się kochać.
Posprzątał cały dom. Odkurzył. Umył podłogi i okna. Pościerał kurze. Potem umył także Khalifę. Na koniec wziął długą kąpiel i bardzo dokładnie umył siebie. Poszedł spać wcześnie. Nie było nawet jedenastej. Khalifa wskoczył na łóżko i ułożył się obok, kładąc pysk na udzie swojego pana. Andre nastawił budzik na piątą rano, chociaż był tak podekscytowany, że nie sądził, aby zdołał zasnąć tej nocy.
A jednak zasnął. Dlatego nie usłyszał, jak ktoś przez uchylone okno wchodzi do jego domu, przewracając przy tym mały stolik z gazetami. To jednak wystarczyło, żeby obudził się Khalifa. Pies zeskoczył z łóżka i pobiegł do salonu, po którym z latarkami w dłoniach rozglądało się trzech nastolatków.
– To ten kundel – syknął jeden, gdy zauważył Khalifę.
Doberman zjeżył się i zaczął warczeć. Gdy chłopak zrobił krok w jego stronę, pies rzucił się na niego, chcąc dobrać mu się do gardła. Nie udało mu się to, bo drugi nastolatek kopnął go z całej siły w bok. Pies upadł, uderzając przy tym mocno o ścianę. Zaskuczał żałośnie z bólu, ale zaraz znów spróbował się podnieść. Jednak mu się to nie udało. Jego tylna łapa nie chciała się poruszyć.
 
– Khalifa? – zaniepokojony hałasem  Andre poszukał po omacku swoich okularów, które leżały na nocnej szafce obok budzika. Nałożył je, wstał i włączył światło.  – Khalifa?
Wyszedł na przedpokój. W salonie włączone było teraz światło. Pierwsze, co zobaczył, to leżący pod ścianą Khalifa warczący na kogoś. Z pyska skapywała mu krew. Gdy podszedł bliżej, wgłębi salonu ujrzał trzech mężczyzn. Nastolatków, tych samych, którzy zaczepili go dzisiaj, czy raczej już wczoraj, na parkingu.
– Siema! – rzucił chłopak z obandażowaną ręką, gdy go dostrzegł. – Przyszliśmy zobaczyć tego czarnucha, który cię posuwa i zapytać, dlaczego kala dobre imię swojej rodziny. Ale to chyba byłą bajeczka, co? Jesteś tu sam, białasie. I co teraz zrobisz?
– Policja zaraz tu będzie – powiedział Andre, chociaż nie wiedział, czy to prawda. On nie zadzwonił, a sąsiedzi nie byli mu zbyt przychylni.
– Wiem, kto dzisiaj w nocy patroluje tę dzielnicę i wiem, że nie lubi białasów, którzy nie znają swojego miejsca. Dokładnie tak samo jak ja.
– Jezu… – jęknął. – Po prostu weźcie, co chcecie i idźcie.
– Nie będziesz mi rozkazywał!
Dotąd milczący chłopak, który stał z tyłu z metalowym kijem baseballowym, rzucił się na niego i zamachnął. Andre zdołał uchylić się na tyle, by nie dostać w głowę. Kij jednak trafił go w klatkę piersiową. Wydał zduszony, bolesny jęk, gdy całe powietrze uciekło z jego płuc. Przed oczami miał mroczki, ale zdołał chwycić jedną z trzech stojących na półce szklanych rzeźb i rozbić ją na głowie chłopak, nim ten zamachnął się drugi raz. Zaraz jednak wszystko się skończyło, po drugi napastnik uderzył go z całej siły pięścią w twarz. Andre zachwiał się, a upadając uderzył głową o półkę. Chłopak kopnął go w brzuch.
Może i zakatowaliby go tam na śmierć, ale rozległo się pukanie do drzwi.
– Co tam się dzieje o tej godzinie?!
To był męski głos, chyba należący do jego sąsiada.
Trzech nastolatków spojrzało po sobie, a potem pobiegli przedpokojem, by uciec przez okno z drugiej strony domu. Andre nic nie odpowiedział, bo nie chciał policji. Nie dzisiaj. Hałasy ustały, więc po chwili mężczyzna po drugiej stronie drzwi odszedł.
Andre na czworakach doczłapał do Khalify.
– Dobry pies – pochwalił go.
Doberman polizał go po dłoni. Andre dotknął jego boku, a potem łapy. Pies zaskuczał.
– Przyłożymy lód. Tobie i mnie.
Dotknął swojej szczęki. Zasyczał z bólu, po czym włożył sobie palce do ust. Po chwili patrzył na nie, zakrwawione i trzymające jego ząb.
– Kurwa – wyseplenił – a miało być tak pięknie.
Podniósł się z trudem i wziął na ręce Khalifę, by położyć go na kanapie. Gdy opatrzył prowizorycznie jego i siebie, znów klęknął na podłodze, by zmyć z niej krew i zamieść okruchy szkła. Już prawie świtało, gdy skończył. Ubrał się i wyszedł z domu.
– Zostań – rzucił do Khalify, zatrzymując się w drzwiach, gdy pies nieporadnie próbował zeskoczyć z kanapy. – Zostań.
***
Rahzel Griffin po trzech latach wyszedł z zakładu karnego. Stanął koło bramy, która zatrzasnęła się za nim z metalicznym trzaskiem i spojrzał w górę, na niebo. Było dzisiaj niesamowicie przejrzyste. Nikt na niego nie czekał, więc wolnym krokiem skierował się ku przystankowi. Gdy usiadł na ławce, zaglądnął do siatki. Powinny być w niej wszystkie jego rzeczy osobiste, które miał przy sobie w dniu zgłoszenia się przez niego do odbycia kary. Była komórka z wyładowaną baterią i zapalniczka, ale nie było papierosów. Powinny być.
Chciało mu się palić i pić. Obojętnie czego, byle żaden ze składników nie przebył wędrówki w czyjejś dupie albo żołądku. I chciało mu się… Może pięć lat temu pomyślałby o mokrej, ciepłej cipce, ale teraz nie to miał w głowie.
– Andre.
Autobus przyjechał. Po godzinie jazdy musiał przesiąść się do linii miejskiej. Usiadł z tyłu, a po minucie cała połowa autobusu opustoszała. Spojrzał na swoje odbicie w szybie, uśmiechnął się do siebie i dotknął szyi. Teraz oprócz tatuażu z jego imieniem szpeciła ją też łukowata blizna. Pamiątka po tym, gdy ktoś próbował poderżnąć mu gardło. Jego sięgające połowy pleców dredy wyglądały jak skręcone futro barana. Potrzebował fryzjera. Pełne wargi były spierzchnięte, a szeroką szczękę zdobił kilkudniowy zarost. Przyciasny teraz podkoszulek opinał się na mięśniach. W więzieniu nie ma zbyt wiele do roboty, jeśli człowiek chciał trzymać się z tyłu, z dala od gangów i nie lubował się w cwelach. Zostawało czytanie książek i pakowanie.
Autobus zatrzymał się na przystanku. Rahzel wysiadł. Ludzie schodzili mu z drogi, gdy szedł chodnikiem do swojego domu. Patrzył na większość z nich z góry żółtozielonymi, przekrwawionymi oczami. Uśmiechnął się lekko, gdy zobaczył na podjeździe swój samochód. Czarnego Hummera H2. Obszedł go dookoła. Na drzwiach była długa rysa, jakby zrobiona ostrzem. Przejechał po niej palcami. Szorstka, świeża.
Wszedł do domu. Drzwi były otwarte.
– A ty kto? – spytał, gdy zobaczył na kanapie dobermana.
Pies podszedł do niego, kulejąc i zaskuczał żałośnie. Rahzel rozejrzał się po domu. Pusto. W lodówce znalazł cztery butelki Perenniala. Był też sos sojowy, miód, a na ladzie limonki. Otworzył jedno piwo i przeszedł do salonu. Usiadł na kanapie obok psa. Spojrzeniem prześlizgnął się po meblach. Na półce były tylko dwie szklane figurki kolibrów, które Andre kupił w Brazylii. Między deskami paneli podłogowych dojrzał zaschniętą krew.
Pies zeskoczył z kanapy i kulejąc podszedł do drzwi. Spojrzał na mężczyznę i zaskuczał. Rahzel postawił pustą butelkę na podłodze i wstał. Otworzył drzwi, pozwalając psu wyjść pierwszemu. Szedł za nim, trzymając dłonie w kieszeniach dżinsów.
Zbliżał się zmrok, gdy stanął w miejskim parku, kilka kroków od ławki, na której siedziała jedna osoba.
– Zdradziłeś mnie – rzucił Andre do psa, który usiadł przy jego nodze.
Rahzel stał kilka kroków od niego i nic nie mówił. Patrzył tylko na niego nieruchomy wzrokiem. Nieustępliwie.
– Zapuściłeś włosy – powiedział po dłuższej chwili niskim, ochrypłym głosem.
Andre uśmiechnął się kącikiem ust. Tym, którym mógł. Sięgnął dłonią do swoich lekko kręconych, teraz sklejonych włosów. Sięgały mu już łopatek.
– Tak – odparł.
Nie mógł spojrzeć mu w oczy.
– Dlaczego uciekłeś? – spytał Rahzel. – Pomyślałeś, że jeśli zobaczę cię takim, to pierwsze, co zrobię po wyjściu z więzienia, to znalezienie ich i spuszczenie im wpierdolu? Sądzisz, że jestem aż tak nierozsądny?
– Tak – odparł Andre, uśmiechają się, i wreszcie odwrócił głowę, by na niego spojrzeć. – Rahzel.
– To się nie myliłeś.
Mężczyzna usiadł obok niego. Andre sięgnął do jego blizny na szyi. Przejechał po niej palcami. Była szorstka. Sama w sobie paskudna, ale nie szpeciła Rahzela.
– Więc… Kto to był?
– Nie, Rahzel. To nieważne. Chodźmy do domu – poprosił.
Mężczyzna przymknął na chwilę oczy.
– Dobrze – zgodził się i wstał z ławki.
Andre zrobił to samo. Popatrzył w górę załzawionymi oczami na twarz swojego mężczyzny. Rahzel sięgnął dłonią do jego zdrowego policzka. Pochylił się i przytulił swój własny do jego szyi. Andre poczuł na skórze jego zarost i ciepło spoconego ciała. Chwycił między palce jeden z jego dredów.
– Andre.
Do domu wracali pieszo. Szli obok siebie, a Khalifa dreptał za nimi, lekko kulejąc.
– Rahzel.
Mulat poczuł muśnięcie na palcach. Uśmiechnął się prawie niezauważalnie i chwycił drobniejszą dłoń.
– Jak ma na imię?
– Khalifa.
– Jak Wiz Khalifa? Masz straszny gust.
Gdy doszli do domu, było już całkiem ciemno. Umyli się i położyli. Khalifa spał dzisiaj na podłodze koło łóżka.
– Rahzel, śpisz?
Mężczyzna leżał na boku, odwrócony do niego plecami. Andre sięgnął do nich dłonią. Nie mógł ich teraz zobaczyć, ale i tak plecami wędrował po krawędziach jego tatuaży.
– Wiesz, miałem plany – szepnął. – Kupiłem ci piwo.
– Widziałem.
– Rahzel…
– No?
– Mieliśmy się teraz kochać.
Mulat spojrzał na niego przez ramię.
– Musisz być zdrowy, żebyś mógł później odchorowywać po moim fiucie – rzucił.
Andre uśmiechnął się rozbawiony. I jeszcze bardziej niezadowolony.
– Zepsuli mi plany – mruknął. – To były zajebiste plany. Miał być obiad… i wszystko.
– Mhm.
– Rahzel.
– No?
– Możesz iść spuścić im ten wpierdol.
– Dobra, ale rano. Czy mam iść już? – spytał Rahzel, uśmiechając się lekko.
– Dobranoc.
Mulat znów odwrócił się do niego plecami. Andre bawił się jego dredami, patrząc w sufit. Bolała go szczęka i brzuch, ale to nie przez to nie mógł zasnąć. Wsunął dłoń pod kołdrę, by objąć swoje nabrzmiałe jądra i penisa.
– Rahzel – szepnął.
Mężczyzna jak rażony prądem wstał łóżka i naciągnął na siebie spodnie.
– No idę.
***
Obsmarkanych szczyli znalazł na skateparku. Siedzieli na ławkach z ferajną innych gówniarzy. Dziewczyn i chłopaków. Pili, palili, śmiali się. Całowali i obściskiwali.
– Siema – rzucił Rahzel, stając przed dwójką chłopaków. Jeden miał zabandażowaną rękę, a drugi opatrunek na czole.
– Jakaś sprawa? – spytał pierwszy z nich.
Wszystko ucichło. Kilkanaście par oczu patrzyło na dwumetrowego mężczyznę z podłużną blizną na szyi.
– Jestem Rahzel.
– Ciekawe imię – rzucił chłopak z bandażem na dłoni.
W jego głosie słychać było jednak niepewność i uniżenie. Respekt. Facet wyglądał naprawdę groźnie.
– To ja jestem tym wielkim, czarnym fiutem, który lubi posuwać białą, ciasną dupę faceta, któremu weszliście do domu. Uderzyliście go. Uderzyliście jego psa i porysowaliście auto. Obraziliście go.
– Oni przeproszą! – pisnęła dziewczyna, która siedziała obok. – Przeprosicie, prawda?!
– Wyszedłem dzisiaj po trzech latach z więzienia, w którym próbowano poderżnąć mi gardło. Przez was nie zjadłem obiadu i nie wsadziłem mojego czarnego fiuta w białą dupę mojego mężczyzny. Pytam więc, co z tym zrobicie?
– To może mam ci w zamian obciągnąć? – parsknął chłopak z opatrunkiem na czole.
Rahzel zaśmiał się gardłowo, a głowa chłopaka znalazła się na wysokości jego krocza. Trzymał go w stalowym uścisku za włosy. Chłopak klęczał teraz przed nim, sparaliżowany bólem i przerażeniem. 
– Na co czekasz?
Rahzel, już znużony, niepocieszony tym natychmiastowym podaniem się bez próby walki, ddepchnął go kopnięciem i uderzył drugiego w szczękę. Cios był tak silny, że chłopak wylądował na ziemi, po drugiej stronie ławki. Dziewczyna zaczęła płakać.
Nagle wszystko ucichło i straciło kolory. Ktoś uderzył go sztachetą wyrwaną z ławki w tył głowy.
***
Obudził go ból. To nie było dla niego nic nowego. Pod różnymi postaci towarzyszył mu przez większość życia. Z trudem uniósł powieki i wysuszonymi, odzwyczajonymi od światła oczami rozejrzał się po jasnym, ciasnym pomieszczeniu, w którym leżał na śmierdzącym chemią łóżku. Szpital.
– Rahzel.
Co za głupie imię. Chyba gdzieś już je słyszał. Teraz pamiętał. Należało do niego. Miał je wytatuowane na szyi. Spojrzał w stronę źródła głosu. Biały mężczyzna z podkrążonymi, niebieskimi oczami. Nachylał się nad nim, a jego kręcone włosy muskały jego nos. Lekarz? Nie, nie miał fartucha. Dlaczego wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać? Patrzył na niego, jakby czegoś chciał. Jakby błagał.
– Kim…
Słowa uwięzły mu gardle. Odkaszlnął. Czuł, jakby nie mówił od bardzo długiego czasu.
– Kim ty jesteś?

6 komentarzy:

  1. Ani jeden ani drugi to zbyt mądrzy nie są... Andre nie umie trzymać języka za zębami, a Rahzel chyba za bardzo pewny się poczuł. Poza tym tworzą dosyć ciekawą parę - aż się ma ochotę dowiedzieć jak to się stało że się spiknęli. Tylko, że teraz to już nie ma znaczenia, bo skurczybyk chyba pamięć stracił? Chociaż możliwe że to chwilowe? Jeśli nie to oby mieli swój drugi początek 😁 Dziękuję bardzo i pozdrawiam serdecznie 😘

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ludziska to jednak takie idioty, nie? ;D Jak się tak wkoło rozglądnąć.
      Jakby to było takie chwilowe, to by nie było zabawnie 😁 Tyle zdradzę ;)
      Jak zwykle dziękuję za komentarz i pozdrawiam ;*

      Usuń
  2. O matko ale to się ciekawie zapowiada ��No bardzo jestem ciekawa tych postaci jak to się stało że są razem i jak ten ich związek wyglądał wcześniej no i co się teraz będzie działo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No taki mocniejszy początek ;) Ale chcę zrobić takie kiczowato ekstremalne opowiadanie. Dużo brutalności i seksu :D Myślę, że może być zaskakująco.
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Ja mam pytanie :D Jak się czyta Rahzel? Bo sobie nie umiem wyobrazić jak by to miało brzmieć, a kiczowato ekstremalne dużo seksu i dużo brutalności brzmi jak idealne guilty pleasure ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre pytanie. Musiałam poszperać :D Szukając charakterystycznego imienia dla ciemnoskórego macho, przeglądnęłam listę mniej popularnych raperów amerykańskich (nie znam się) i znalazłam "Rahzel". W głowie wymawiałam je jako "Razel" z niemym "h" i jakoś się nad tym nie zastanawiałam. Po pytaniu znalazłam na YT, że to rzeczywiście jest "Razel". Trafiłam :D
      Guilty pleasure... Wiem, o czym mówisz he he ;)
      Pozdrawiam!

      Usuń