W ogóle, to chciałam je nazwać "Żelazna krew", ale już jest taka książka.
szystko było skąpane w pomarańczowym blasku.
Szprotka po dwóch próbach zejścia w dół stromej uliczki wyłożonej wyślizganym kamiennym brukiem odmówiła współpracy. Vinor nie miał jej tego za złe. Poklepał klacz pokrzepiająco po karku. Sam, gdy był dzieckiem i zbiegał stromą alejką do portu, lądował wielokrotnie na tyłku w akompaniamencie śmiechów kolegów. Jak dziś pamiętał pomarańcze, które wypadły z czyjegoś kosza, i podskakując na wybojach, turlały się po kamiennych schodach, a oni z radosnym krzykiem gonili je aż do morza. Części nie zdążyli złapać i owoce wpadły do wody. Przepełnieni dumą upakowali swój łup w koszule i poszli do domu Sevana. Jego matka nie podzielała ich entuzjazmu i nakazała im odnaleźć właścicielkę pomarańczy, a to nie było wcale takie łatwe, bo port aż tętnił życiem. Był pełen sprzedawców i kupców z całego basenu morza Kerk. Mieszały się tu kolory skóry i włosów, kroje szat i akcenty. Handlarze na wielkim rynku wyzywali się w kilkunastu językach, wyrywali sobie złote kolczyki z uszu, a nawet okładali rybami po twarzach, ale po zmroku wszyscy szli do tawern i wspólnie opijali kolejny udany dzień.