piątek, 13 stycznia 2017

BONUS cz.2 - Silly Boy


Szybko się uwinęłam i jestem bardzo zadowolona z tego rozdziału. Dużo przeklinają i trochę się biją, a Jack wyszedł na mięczaka, ale jest super. Dziękuję za wszystkie pokrzepiające komentarze :* Jesteście najlepsi. Wiecie, miłość i szacunek.

ack Hetfield nie mógł zasnąć. Nie musiał sprawdzać zegarka, żeby stwierdzić, że było już dawno po północy. Może pierwsza, ale pewnie bliżej drugiej. Gdy tylko próbował zamknąć oczy, one same się otwierały i przyglądały się podłużnym pręgom światła na suficie. W nocy teren komisu oświetlały liczne latarnie, a znak reklamujący na wysokim słupie migał kolorami. Dlatego w jego pokoju nawet w nów było jasno. Dokładnie widział zarysy pustych teraz mebli i swoich dłoni. To była tylko jedna z wielu przyczyn, przez które tak nienawidził tego miejsca i które opuścił przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wracał jedynie na te przeklęte, niedzielne obiady i na specjalne okazje, takie jak ta. Macocha miała urodziny któreś tam, więc znów musiał wejść w rolę syna marnotrawnego. Z premedytacją na prezent wybrał karnet na „weekend odnowy” w ekskluzywnym hotelu dla jednej osoby. Wiedział, że macocha nie pojedzie nigdzie bez ojca.
Obiecywał sobie, że nie będzie pić i po kilku godzinach elegancko zmyje się do domu, ale musiał. No kuźwa, musiał. Ojcu zamarzyło się rodzinne zdjęcie, ale Jack nie uśmiechał się „odpowiednio”, więc robili kilka powtórek. Matt opowiadał o studiach. Co u niego znaczyło, że naprawdę mówił o studiach. Bo Matt studiował, wracał do swojej kawalerki, trwał i znów szedł studiować. No parodia jakaś. Był jakieś pięćset mil od domu i w żaden sposób tego nie wykorzystywał. Jeśli nie chciał dupczyć, chlać lub ćpać, mógł chociaż zapisać się na pilates. Zrobić cokolwiek, co ojciec uznawał za niegodne, nieodpowiednie, zbyt czarne, za mało białe, zbyt pedalskie, zbyt kobiece, zbyt mało amerykańskie albo wymyślone przez Szatana. Cokolwiek, a nie robił nic. Jak tu się nie wkurzyć? i jeszcze wisienka na torcie porażki, Liam. Wypełzł z tej swojej nory – chudy, mały, zzieleniały. Jeszcze chwilę wcześniej zapewne posuwał jakąś postać z anime w jakieś powalonej, japońskiej gierce. Jack Hetfield był w liceum tym, który wciskał nerdów do szafek, Matt tym, który szedł naskarżyć dyrektorowi, ale Liam za miesiąc będzie tym, którego wciskają.
Poziom jego sfrustrowania rósł z każdym bulgotem ojca, każdym drobnym kroczkiem jego macochy, każdym mądrym słowem Matta i każdym „Co?” obecnego jedynie ciałem Liama. No to pił. Skończyło się to spędzeniem bezsennej nocy w starym pokoju i gapieniu się na uformowany z pręg światła krzyż na suficie. Krzyż. Tysiące ludzi zostało ukrzyżowanych, spalonych żywcem, ukamienowanych, łamanych kołem, ale cierpienie jednego z nich miało zbawić świat. Ciekawa sprawa. Dlaczego jego ból miał znaczyć więcej niż innych? Jack nie był człowiekiem, który zaprzątałby sobie głowę takimi rzeczami, ale o czym innym miał myśleć, leżąc bezczynnie w środku nocy? Jedna rzecz nie przestawała go dręczyć, ale wolał już kontemplować świetlisty krzyż, niż dopuścić to bliżej siebie. Gdy wstanie rano, będzie tym samym człowiekiem, co wczoraj, ale Josh Young będzie już zupełnie inny. Obdarty z resztek swojej dziecięcej naiwności. Skalany. Pozbawiony złudzeń.
Dlaczego w ogóle o tym myślał? to nie była jakaś wyjątkowa historia. Widział już wielu takich chłopaków i wcale im nie współczuł. Każdy miał przecież własną wolę, dokonywał własnych wyborów. Josh Young wcale nie musiał iść do kampera, ale w takim razie, gdzie indziej mógł iść? Człowiek musi gdzieś iść. Na tym polega życie. Na chodzeniu gdzieś. Z miejsca na miejsce, z punktu do punktu. Do celu, jeśli istnieje jakiś cel życia. Przed niektórymi rozpościera się tysiąc ścieżek. Josh Young miał tylko jedną.
Jack odwrócił się na bok i zakrył się mocniej kołdrą. On już wybrał własną drogę życia, w której nie było miejsca dla piegowatego chłopaka z przyczepy. Z tą myślą wpadł w objęcia Morfeusza.
***
Na zielonym dywaniku były ślady opon. Juan musiał wtaczać motocykl do środka, gdy podróżował swoim wozem kempingowym. Wnętrze było czystsze niż u nich. Trochę zagracone, głównie pudełkami po pizzy i innych daniach na wynos, ale to tyle. Z tyłu, przy ścianie stało duże łóżko dla dwóch osób, następnie sypialnia przeradzała się w kuchnię po prawej i jadalnię po lewej. Wszystkie meble i podłoga wykończone były tym samym, jasnym drewnem.
– Podoba ci się? – spytał Juan, który stał na środku pojazdu w samych spodniach. Jego zwykle przylizane do tyłu włosy, były teraz skołtunione po śnie. Kręciły się w drobne loczki, które na co dzień torturował dużą ilością żelu. Teraz wydawał się Joshowi znacznie mizerniejszy. Wszyscy stali mieszkańcy pola kempingowego byli jacyś nieforemni. Chudzi, grubi bądź chudzi i grubi jednocześnie. Jak matka, chociażby.
– A to ma jakieś znaczenie? – spytał.
Zmoczona słonymi łzami skóra pod oczami zaczęła go piec, ale jej nie przetarł. To taki żałosny gest. Gdy wchodził za Latynosem do przyczepy, szukał litości. Współczucia. Jednak już ochłonął. Był teraz tutaj, a nie przy matce, która stłamsiła w nim uczucia. Rozpaczał, ale nie był smutny. Czuł wściekłość. W każdym wdechem porannego powietrza to uczucie ściskało mu klatkę coraz bardziej. Popatrzył na Latynosa spod brwi.
– Dlaczego ja? Daj mi jeden powód, dlaczego chcesz akurat mnie. Jeden powód, a pozwolę ci na wszystko.
Latynos zaciął się, widząc zmianę w zachowaniu chłopaka. Nie rozumiał, co się rozgrywało w jego głowie. Jeszcze przed momentem zalewał się łzami, a teraz patrzył na niego spode łba z niebezpiecznie zmrużonymi oczami. Oddychał głęboko jakby z wysiłkiem.
– Bo jesteś wyjątkowy – odparł pierwszym pustym frazesem, jaki wpadł mu do głowy.
Chłopak parsknął, co wprawiło Juana w konsternację. Czuł, że traci kontrolę nad sytuacją. Przyciągnął tu tego dzieciaka, gotowy pocieszać go i zapewniać o jego wspaniałości. Zdobyć jego zaufanie, nacieszyć się nim, a później je zawieść.
– Myślę, że masz rację – odparł Josh. – Jestem wyjątkowo głupi. Przyznaję, ale nie jestem wyjątkowo naiwny. Więc co mógłbyś mi dać? Pieniądze. Sto dolarów? Nawet tysiąc nie sprawi, że przestanę być dzieciakiem z przyczepy.
– A za chwilę zostaniesz kurwą z przyczepy – warknął Juan – jak twoja siostra. W końcu jesteście bliźniakami.
Gwałtownym ruchem zbliżył się do Josha, który zasłonił twarz. Jednak Juan nie zamierzał go uderzyć. Dopadł do drzwi, zamknął je na klucz i oparł się o nie plecami.
– To przez tego bogatego chujka, prawda? – spytał. – Wpuścił cię, zawszonego dzieciaka do swojej karocy i już popierdoliło ci się w głowie? Ale nie martw się, ja ci przypomnę, gdzie twoje miejsce, Pretty Boy.
Złapał chłopaka, gdy ten próbował przebiec na tył pojazdu. Tam, nad łóżkiem było na tyle szerokie, rozsuwane okno, że mógł się przez nie przecisnąć człowiek. Oboje wywrócili się na podłogę, potrącając przy tym stolik, z którego stoczyło się kilka przedmiotów. Josh zdołał odwrócić się na plecy i kopnąć mężczyznę kolanem w brodę, nim został unieruchomiony.
– I co już nie taki sprytny, Pretty Boy? – zadrwił Latynos. Przedramieniem przydusił Josha, a drugą ręką zaczął zdzierać z niego spodnie.
– Mam... Na imię... Josh – wysapał chłopak.
Dłonią wymacał długopis, który wcześniej spadł ze stolika. Zebrał w sobie wszystkie siły, jakie w nim jeszcze drzemały i wbił go mężczyźnie w udo. Wypełzną spod jego ciała, gdy Latynos krzyknął z bólu i chwycił się za nogę.
– Ty mała kurwo! – syknął z furią w głosie Juan.
Jednak zaraz powrócił spojrzeniem do swojego uda z długopisem wbitym niemal do połowy długości. Wokół, na nogawce prawie nie było krwi. Drżącą dłoń zawiesił na chwilę nad udem, by po chwili chwycić za długopis. Z sykiem bólu próbował go powoli usunąć, ale nic to nie dało. Nie zdołał powstrzymać okrzyku, gdy gwałtownie wyszarpnął długopis.
– Oż kuźwa – sapnął i z wściekłością popatrzył na chłopaka.
Josh rozmasował gardło i zebrał się z podłogi, gdy tylko mógł zaczerpnąć haust powietrza. Wskoczył na łóżko i szarpnął za uchwyt przesuwanej szyby, ale nawet nie drgnął. Okno było obklejone żywicą lub innym klejem. Mocował się z nim z całych sił, ale nic to nie dało.
– Nie myśl, że stąd uciekniesz, kurwo! – warknął Latynos.
Josh zobaczył, jak otwiera jedną z szuflad i wyciąga z niej krawat. Obwiązał nim udo ponad raną, a potem znów sięgnął do półki. W jego dłoni pojawiły się policyjne kajdanki. Chłopak panicznie rozglądnął się za czymś, czym mógłby zbić szybę. Dojrzał statuetkę z brązu, leżącą na blacie w połowie długości kampera. Rzucił się w jej kierunku, ale Juan zrobił to samo. Udało mu się chwycić posążek, więc zamachnął się na niego, ale Latynos sprawnie wykręcił mu rękę. Statuetka wypadła Joshowi z dłoni i potoczyła się po podłodze.
– Chyba nie sądziłeś, że dwa razy uda ci się mnie wykiwać? – syknął Juan do ucha chłopaka.
Skuł mu wykręconą rękę i popchnął tak, by upadł na ziemię. Uderzył go pięścią w twarz, gdy stawiał opór. Przyciągnął do łóżka, przełożył kajdanki przez jego nogę i przykuł Joshowi drugą rękę.
– Puść mnie! – zawołał chłopak, który leżał teraz unieruchomiony na boku z rękami spiętymi z tyłu.
– Stul mordę! Kuźwa!
Rana na nodze zaczęła trochę mocniej krwawić, a ból zaczął być aż obezwładniający. Rozglądnął się za taśmą, którą wczoraj pożyczył chłopakowi. Oderwał kawałek i zakleił mu usta.
– Policzymy się, gdy wrócę – rzucił jeszcze, nim wyszedł.
***
Po przebudzeniu był dość spokojny, gotowy przemęczyć jeszcze tych parę godzin w towarzystwie ludzi, za którymi nie przepadał. Zszedł na dół, by wypić poranną kawę. Słabą, ale bardzo aromatyczną. Macocha chyba nie pojmowała sensu picia kawy. Jack nie chciał jej smakować, a się nią pobudzić. Jedna filiżanka nie mogła przynieść nic więcej poza efektem placebo, ale to przecież umysł steruje ciałem. Siedział więc na fotelu, z porożem jelenia za głową, chłeptał z porcelany i obserwował Matta rozmawiającego ze starym. Temat rozmowy mógł być tylko jeden. Oczywiście młodszy braciszek był najlepszym studentem, a ojciec był z niego bardzo dumny. Jack zaśmiał się z drwiną w duchu. Jakie to niby miało znaczenie, że Matt był najlepszy? Przesądzone już było to, że nie zostanie sędzią czy prokuratorem ścigającym wielokrotnych morderców, czy ujawniającym milionowe przekręty finansowe. Nie będzie rozwiązywał spraw z pierwszych stron gazet, mimo że był najlepszy. Wróci tu, na zadupie i będzie przekonywał ludzi, przy których ojcu puściły nerwy, że lepiej wziąć kasę i trzymać cicho mordę, niż iść do sądu.
– Gdybyś ty się tak starał...
Co on tam wygulgotał? Gdybym się tak starał, to co? Powiesiłbyś mój dyplom na środku ściany, a nie z boku? Dałbyś mi więcej pieniędzy? – kpił w myślach Jack.
– Nie każdy może być doskonały – odpowiedział ojcu, patrząc jednak na Matta, który odwrócił wzrok.
– Słaba wymówka, Jack – odparł Benjamin z uśmiechem. – Nie w twoim stylu. Może napij się jeszcze kawy. Misaki!
W salonie zaraz pojawiła się macocha. Na niebieską sukienkę założony miała biały fartuch. Na tacy niosła talerz naleśników, sosjerkę z syropem klonowym i dzbanek z kawą. Odstawiła wszystko na drewniany stół. Zaraz za nią wszedł Liam z naręczem talerzy.
– Smakuje ci kawa, Jack? – spytała macocha i zbliżyła się do niego z dzbankiem.
Wyborna, jednak trudno mi zdecydować, czy smakuje bardziej jak pasta do zębów, czy syrop na kaszel, odpowiedział jej w myślach. Ojciec się na niego patrzył tym wzrokiem, więc uśmiechnął się sztucznie i rzucił jedynie zdawkowym „Tak”.
Gnał teraz prostą drogą, bębniąc palcami w kierownicę. Spędził tam kilkanaście godzin, z czego jakąś połowę śpiąc lub usiłując to robić, a czuł się całkowicie wyprany, wymięty i wkurwiony każdym słowem, każdym gestem ludzi, których nienawidził. Wypalił już chyba pół paczki papierosów, a nie było nawet dwunastej. I jeszcze znad przeciwka nadciągał na tym swoim oldskulowym motocyklu nie kto inny jak ten jebany Latynos. A co mnie to obchodzi? – warknął na siebie w myślach. Zaraz jednak przed oczami pojawiła mu się piegowata twarz dzieciaka z tymi wielkimi, błękitnymi ślepiami.
– Noż kurwa! – warknął i gwałtownie zakręcił kierownicą.
***
Gdyby nie odznaka, pewnie spędziłby w szpitalu cały dzień. I tak musiał swoje odczekać. Pielęgniarka kazała mu usiąść i przyłożyć gazę. Do dziury w nodze! Lekarz opieprzył go za wyciągnięcie długopisu. Dziwił się, że ktoś na takim stanowisku może być tak nieroztropny, ale może właśnie przez to Juan tak często zmieniał jednostki. Miał jednak sporo szczęścia, bo żadne większe naczynia krwionośne nie zostały naruszone. Krwawił głównie przez to, że się poruszał. Do rany wtłoczono mu za pomocą strzykawki bez igły jakiś środek odkażający lub wodę, zaklejono, podano zastrzyk przeciwtężcowy i kazano wrócić, gdyby się coś działo. Więcej czasu czekał, niż rzeczywiście spędził u lekarza. To tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło. Jednak w wozie kempingowym czekał na niego ładnie zapakowany prezent na poprawę humoru.
Wracał na pole kempingowe, wyliczając w głowie, co zrobi dzieciakowi. Rozmyślania przerwało mu pojawienie się na horyzoncie czarnego Vipera. Jak nic, to pewnie przez tego nadzianego gogusia wszystko się spierdoliło. A miało być tak pięknie. Zaklął szpetnie, gdy zbliżali się do siebie. Nagle Viper gwałtownie skręcił z piskiem opon i zatrzymał się w poprzek jezdni. Juan został zmuszony do zrobienia tego samego. Jego opony pozostawiły czarny ślad na drodze, gdy gwałtownie hamował. Zsiadł z motocykla, żeby nie zostać zaskoczonym nagłym atakiem. Starał się nie zdradzić, że jest ranny, ale jego noga lekko się ugięła, gdy stawał na drodze. Nie umknęło to uwadze blondyna, który właśnie wysiadał z samochodu. Był wyższy i bardziej napakowany niż Juan podejrzewał. Jego spojrzenie i ruchy były bardzo pewne.
– I czego, kuźwa, chcesz?! – warknął Juan, rozkładając przy tym ręce w agresywnym geście.
Jack przyjrzał mu się bez słowa. Sam nie był pewien, dlaczego się zatrzymał. Po prostu z jakiś dziwnych przyczyn tak strasznie go to wkurwiało. Ten głupi, rudy dzieciak, ta głupia przyczepa i ten głupi Latynos. Coś go ściskało w środku, gdy znów przypominały mu się te wielkie, błękitne ślepia.
– Spierdalaj. Spierdalaj stamtąd.
– A ty co, kuźwa, pies ogrodnika? – parsknął Juan. – I co? Myślałeś, że możesz go sobie kupić? Może zaraz wyciągniesz jakiś akt własności jego dupy? Ale wiesz, nie ma się, o co rzucać. Chętnie ci go już oddam. Nie lubię towarów wielokrotnego użytku. Właściwie możesz mi podziękować. Jeśli tam teraz pojedziesz, pewnie będzie jeszcze mokry i luźny. Akurat dla twojego małego, białego kutasika.
– Nie słyszałeś, co powiedziałem? – spytał Jack, tym samym spokojnym głosem. Przekręcił lekko głowę, przyglądając się Latynosowi. – No?
Juan przełknął ślinę. Czuł, że facet jest niebezpieczny. Jakiś psychol. Jak ci, co podrzynają ludziom gardła bez mrugnięcia okiem. Może nie aż tak, ale w facecie było coś dziwnego. Mógł po prostu wyciągnąć odznakę, ale to by pewnie nic nie dało bez wzywania posiłków. A wtedy musiałby jakoś wytłumaczyć dziurę w nodze, a w konsekwencji niepełnoletniego chłopaka skutego w jego wozie. A to wszystko jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem służby w nowej komendzie.
Jack obtarł krew z ust i obejrzał się za siebie. Kika samochodów stało za jego Viperem. Ludzie wyszli z nich i przyglądali się bójce. Darmowa rozrywka rekompensowała im czas stracony na czekaniu, aż ulica będzie przejezdna. Mógłby przegrać. Gdyby facet nie był ranny w nogę, co spowolniało jego ruchy i co Jack wykorzystał, bez pardonu go w nią kąpiąc, to pewnie on zbierałby się teraz z ulicy. Latynos musiał przejść jakieś profesjonalne przeszkolenie. Dotknął puchnącego miejsca pod okiem. Musi sobie przyłożyć jak najszybciej lód. Zanim wrócił do samochodu, jeszcze raz popatrzył w jego kierunku. Nie musiał nic mówić, to była męska walka. Podszedł jeszcze do jednej z kobiet i wyrwał jej telefon, którym nagrywała całe zajście. Zamachnął się z całej siły i rzucił nim daleko, na drogę za motocyklem. Wsiadł do samochodu odprowadzony spojrzeniami oniemiałych gapiów. Wyminął Latynosa i odjechał w swoją stronę. Gdy przejechał po telefonie, plastikowe elementy rozprysły się we wszystkie strony.
***
Nie miał pojęcia, ile czasu tak leżał, ale to coś już dawno go opuściło. Był tak bardzo wściekły na matkę, nie tylko teraz. To od lat w nim narastało. W końcu każde jej sapnięcie, każdy zapijaczony gest go rozsierdzał gdzieś tam, głęboko. Nie umiał tego powiedzieć matce, zresztą ona nic by sobie z tego nie zrobiła. Odwróciłaby wszystko tak, że to on czułby się winny. Bo przecież ona go urodziła, bo przecież ona go utrzymuje, a on jest taki niewdzięczny. Więc trzymał to wszystko głęboko w sobie, a to narastało jak rak. I tak się przypadkowo złożyło, że akurat Latynos był przy tym, jak torbiel pękła.
Leżał więc tu teraz ze ścierpniętymi ramionami. Wciągał powietrze ze świstem przez nos. W każdy oddech musiał włożyć wysiłek. Nie przychodziły już automatycznie i bezwiednie, musiał się na nich skupić, wymusić. Wciągał powietrze jedną dziurką nosa i czuł, że to za mało. Że zaraz się udusi. Że jego serce, dziwnie napuchnięte, jakby niemieszczące się w klatce przestanie bić. Że umrze, a on nie chciał umierać. Uczucie paniki wręcz go dusiło, a on nie mógł odetchnąć, bo miał zaklejone usta.
Zamarł, gdy usłyszał ryk silnika. Nasłuchiwał uważnie, ale przez moment było zupełnie cicho. Jeden trzask drzwiami samochodu. Drugi. Śmiech... śmiech Tracy! Zaczął kopać nogami we wszystko, czego dosięgnął – stolik, krzesło i meble.
– Słyszałeś? – To był głos Tracy.
– Pewnie pies – odparł jakiś nieznany mu mężczyzna.
– On nie ma psa... zaraz... Podsadź mnie.
Josh ujrzał w małym okienku z boku twarz Tracy, której oczy rozszerzył się gwałtownie, gdy też go zauważyła. Zeskoczyła z powrotem na ziemię i zaczęła szarpać drzwi, ale oczywiście nic to nie dało.
– Znajdź kamień! Szybko!... Tam jest mój brat. Rozbijemy to duże okno z tyłu!
Po chwili fragmenty szyby posypały się na łóżko, podłogę i włosy Josha.
– Daj podkoszulek i podsadź mnie!
Tracy przez materiał wyciągnęła szkło, które pozostało w ramie okna, a potem wślizgnęła się do środka wozu kempingowego. Jęknęła z bólu, gdy opadła kolanami na pościel pokrytą odłamkami szyby. Zeskoczyła i dopadła do Josha. Odkleiła mu taśmę z ust.
– Co tu się działo?! – spytała przerażona. – Co on ci zrobił?! Nie sądziłam, że to taki pojebaniec!
– Tracy... – jęknął jej brat. – Ręce.
– A... tak.
Dziewczyna bezradnie rozglądnęła się po wnętrzu pojazdu. Nawet nie próbowała podnieść łóżka. Na pewno było przykręcone do ściany, ale nogi były drewniane.
– Piła! – Wskoczyła na łóżko i wychyliła się przez okno. – Ryan, przynieś mi piłę!
– Skąd niby?!
– Nie wiem, kurwa! Od sąsiada?! Idź poszukać!
Josh zmrużonymi oczami popatrzył na błękitne niebo, gdy był już na zewnątrz. Cieszył się, że je widzi. Ryan, który okazał się młodym, szczupłym szatynem z tatuażem serca przebitego przez miecz na ramieniu, teraz bez rezultatu majstrował za pomocą druta przy jego kajdankach.
– To nie jest jakiś film szpiegowski! – denerwowała się Tracy. – Josh, powiedziałbyś coś w końcu!
– Co niby?
– Cokolwiek! – warknęła. – Co ty tam... Czy on cię przeleciał?
Josh obejrzał się na siostrę.
– Nie – odparł po chwili. – Znaczy, co?
Tracy sapnęła z frustracją. Odepchnęła Ryana i przylgnęła ciasno do pleców brata.
– Pytam się, czy włożył ci swojego latynoskiego fiuta, w któryś z otworów. W ten... – Sugestywnie poruszyła biodrami. – Lub ten... – spytała, wsuwając mu dwa palce do ust.
Josh odwrócił głowę speszony, a potem gwałtownie odskoczył od siostry. Przez spięte z tyłu ręce nie mógł utrzymać równowagi i upadł na ziemię. Tracy parsknęła. Jej głupi brat miał teraz bardzo ciekawą minę. Ciekawe, czy Kolumb miał taką samą, gdy przybijał do brzegów Ameryki.
– Hej, to ten facet? – spytał Ryan, gdy zobaczył zjeżdżający z drogi motocykl.
– No – odparła Tracy i pomogła bratu się podnieść. – To ten skurwiel.
W napięciu obserwowali, jak mężczyzna parkuje niedaleko nich i zsiada z motoru. Jego ruchy były ociężałe i spowolnione, jakby sprawiały mu ból. Twarz nosiła ślady niedawno przebytej bójki. Tracy z niedowierzaniem popatrzyła na brata. Nie, on nie mógłby tego zrobić. Mężczyzna obrzucił ich o raz zbitą szybę trudnym do zdefiniowania spojrzeniem, a potem rzucił im pod nogi kluczyk do kajdanek i bez słowa wszedł do wozu kempingowego. Na drugi dzień po Latynosie nie było już śladu.
***
Josh szedł wzdłuż drogi zupełnie bez celu. Zwykle, gdy w domu było już nie do wytrzymania, spędzał kilka godzin w bibliotece. Czytał albo korzystał z komputera. Jednak teraz w ogóle nie miał do tego głowy. Matka przestała pić. Nie było w tym jednak nic pozytywnego. Gdy przestała się znieczulać, wszystko uczucia zalały ją niczym fala. Dlatego matka zaczęła płakać, a tego Josh nie mógł już znieść. Nie powiedziała mu i Tracy wszystkiego, bo nie chciała ich narażać. Tak przynajmniej to tłumaczyła. Z jej zdawkowych słów wychodziło na to, że miała iść do więzienia. Coś się sypało, coś zostało zinfiltrowane, ktoś zdradził, ktoś nakablował psom. I ktoś ważny nie chciał iść do więzienia, więc matka miała się podłożyć. Bo była niżej w hierarchii i na pewno nie chce znaleźć odciętych głów swoich bliźniaków w przydrożnym rowie.
Szedł, gdzie niosły go nogi. Z dala od miasta i zgiełku. Nim się spostrzegł, był już przy komisie Hetfieldów. Gdy był dzieciakiem, przychodził tu po Liama, a potem robili to, co wszyscy chłopcy w ich wieku. Biegali, skakali, brudzili się i wplątywali w bójki. To chyba nie przeszkadzało ojcu Liama. Każdy nowy siniec, czy zadrapanie komentował tylko krótkim „Ech, te dzieciaki”. Uznał jednak, że chłopak z przyczepy wychowywany tylko przez matkę, która nawet nie zna nazwiska ojca swoich dzieci, nie jest odpowiednim towarzyszem dla jego syna.
Nie przychodził tutaj przez lata, aż od teraz. Sam nie wiedział, jak się tu znalazł. Jego i tak tutaj nie ma. A gdyby nawet, to pewnie już nie pamiętał jego imienia. Obrócił się na pięcie i postanowił wrócić do domu. Zatrzymał się w półkroku, gdy zobaczył, jak podbiega do niego otyły mężczyzna w ciemnoniebieskim, pobrudzonym kombinezonie.
– Hej, młody! – zawołał. – Stój!
Josh poczekał, aż mechanik dobiegnie do krat. Był czerwony na twarzy i dyszał ciężko.
– Słuchaj, dzieciaku. Nie chciałbyś trochę zarobić? Zwykłe przynieś–wynieś. Potrzebuję kogoś na gwałt. Po prostu mamy straszny zapierdol, a ten skąpy dziad nie chce przyjąć nikogo na stałe...
– Tak – odparł Josh, wchodząc mężczyźnie w słowo.
– Nawet nie powiedziałem, ile bym ci płacić.
– Nieważne. Chcę tutaj pracować.
Przynosił i wynosił. Odkręcał i wkręcał. Słuchał świńskich kawałów i obelg. A przede wszystkim czekał z niegasnącą nadzieją. Tydzień, dwa, trzy. Gdy nie mógł patrzeć w stronę bramy, nasłuchiwał charakterystycznego warkotu dziesięciocylindrowego silnika Vipera. Nic.
W końcu, w jeden z wielu takich samych upalnych, nerwowych poniedziałków postanowił dać sobie spokój. W czasie przerwy swoją kanapkę memlił jak zwykle w samotności w jednym ze składowanych kabrioletów, ale tym razem w miejscu, skąd nie mógł dojrzeć bramy wjazdowej. Puszka coli wysunęła mu się z dłoni, ale zdołał ją złapać, gdy pomiędzy morzem samochodów dojrzał Jacka Hetfielda z papierosem w ustach. Wyglądał na równie zaskoczonego.
– Co ty tu... – zaczął, ale zaraz się roześmiał. I to był niesamowity widok. – Życie jest zaskakujące, co nie, Josh?
– Tak... – odparł chłopak, nie mogąc powstrzymać uśmiechu cisnącego mu się na usta. Więc jednak pamiętał. – Bardzo.
Jack wyciągnął papierosa z ust i wydmuchał dym. Jeszcze chwilę przyglądał się Joshowi i pokręcił z niedowierzaniem głową.
– No serio? – mruknął jakby do siebie, nim kiwnął dłonią i odszedł.
Josh wyprosił zmianę dni pracy na koniec tygodnia. Jack przyjeżdżał najczęściej na niedzielę, rzadziej na cały weekend. Wtedy zwykle wykłócał się z ojcem o rzeczy dotyczące firmy w jego biurze. Sporadycznie zamieniał z Joshem chociaż kilka słów, ale ich spojrzenia się spotykały, gdy mijał zakład mechaniczny. Wzajemnie szukali się wzrokiem. Wtedy Jack zawsze się uśmiechał, mrugał do chłopaka, a czasem nawet śmiał się pod nosem. Josh czuł, jakby mieli między sobą jakąś specjalną, milczącą umowę. Tylko oni dwaj.
Nadeszła jesień, a z nią upragniony przez spękaną ziemię deszcz. Duszący, osadzający się na wszystkim pył zmienił się w kleiste błoto. Była niedziela. Od trzech dni mieszkali w przyczepie tylko we dwoje. od czterech godzin nie widział Jacka Hetfielda. Rano, po przyjeździe zniknął w czeluściach rodzinnej willi. Josh stał teraz pod daszkiem z blachy falistej, o którą stukały krople rzęsistego deszczu i zjadał swoją kanapkę, korzystając z przerwy. Chleb był dzisiaj wyjątkowo gumowaty, a cola ciepła. Żując wolno, patrzył przez ścianę deszczu, gęstego niemal jak w tropikach w kierunku domu Hetfieldów. Gdy zobaczył wychodzącego bez parasolki Jacka, który udał się gdzieś, pomiędzy niezliczone rzędy samochodów, wbiegł w ulewę bez zastanowienia.
Znalazł go po paru minutach, gdy był już całkowicie przemoczony. Jack siedział w starym Cadillacu DeVille i palił papierosa. Jego długie, jasne włosy lepiły mu się do twarzy i szyi, a biała koszula stała się niemal całkowicie przeźroczysta. Gdy dojrzał chłopaka, skrzywił się i mocniej zaciągnął. Chciał go zignorować, a ten głupiec wciąż tam stał z lekko pochyloną głową, a woda spływała mu z długich, rudych pasm strumieniami.
– No właź – syknął – a nie stoisz tam jak idiota.
Josh usiadł na krańcu kanapy, niepewnie popatrując na mężczyznę co moment. Jack przez dłuższą chwilę nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na willę i nerwowo palił papierosa. Gdy skończył, wyrzucił niedopałek przez okno i odwrócił się do Josha. Westchnął ciężko. Niespodziewanie zebrał mu włosy z karku i wycisnął z nich wodę niczym ze szmatki.
– Musiałeś tu przyjść, co? – spytał. – Nie mogłeś się powstrzymać.
Josh pokiwał głową. Jack zaczął go nieśpiesznie głaskać po włosach, jednocześnie patrząc przez okno na willę z dwóch rodzajów czerwonej cegły.
– I co ja mam teraz z tobą zrobić? – zapytał po chwili.
– Cokolwiek.
Jack uśmiechnął się krzywo.
– Gdyby to było takie proste.

sobota, 7 stycznia 2017

BONUS cz.1 - Pretty Boy


Wreszcie wysmarowałam pierwszą część bonusu na temat, który wygrał w ankiecie, czyli pierwsze spotkanie Jacka i Josha. Nie planowałam dwóch części, samo wyszło. I tak, wiem. Nowy Rok, powinno być radośnie, a jest jak zawsze. Wiem, wiem, wiem... W komentarzach (z góry zakładam, że jakieś się pojawią. Może na wyrost) możecie napisać, czy wolicie w następnym poście drugą część bonusu, czy regularny rozdział. Zastosuję się do woli większości. Pozdrawiam w 2017!

uan zadowolony, bo w mieście udało mu się załatwić wszystkie sprawy, zjechał z asfaltowej drogi i po chwili zaparkował koło swojego wozu kempingowego. W zielonym, materiałowym plecaku oprócz kilku puszek fasoli i mięsa w liofilizowanych opakowaniach miał także teczkę z dokumentami, dzięki którym mógł legalnie podpiąć się do wody i prądu. Niegdyś nie dbał o takie rzeczy, bo i tak nikt tego nie sprawdzał. Pola kempingowe były prawdziwymi dzielnicami, z własną kulturą i zasadami. Ze wszystkim, co potrzebne do życia, wliczając w to sklepy, lombardy i burdele, a wszystko to mieściło się w ciasnych wnętrzach białych lub srebrnych przyczep i wozów kempingowych. Jednak dzieci–kwiaty dorosły już dawno, a władza co jakiś czas niezrażona porażkami próbowała poradzić sobie z problem slamsów poprzez ich likwidację, co skutkowało jedynie przenosinami ludzi na inne miejsce. I tak w kółko. Próbowała też wszystko wyliczyć, uporządkować i wcisnąć w swoje ramy, dlatego co jakiś czas na polu przyczep na obrzeżach Amarillo pojawiał się urzędnik i przeprowadzał inspekcję.
To już nie to, co dawniej, pomyślał Juan, gdy zsiadał z motocykla. Rozejrzał się po rozległym terenie. Było bardzo upalne lato jak każde na Południu. Powietrze drgało nieprzyjemnie przed oczami. Spękana niemal jak w „Królu Lwie” ziemia była tak sucha, że nawet ludzkie kroki powodowały uniesienie się tumanu pyłu. W pełnym słońcu, które odbijało się drażniąco od metalowych elementów pojazdów, stało łącznie kilkanaście przyczep i kempingów. Juan na oko mógł stwierdzić, że jakaś połowa należała do turystów. Mieli dopompowane opony. Czyli nędza. Po jakąś sensowną rozrywkę będzie musiał jeździć do miasta, a to nieszczególnie mu się podobało. Żeby wyrwać coś w klubie, trzeba było pokazać coś sobą. Czyli się odwalić, wyperfumować i uczesać. Dobrać pasek do koszuli i butów. Tylko po to, żeby przelecieć kogoś w jakimś ciemniejszym kącie.
Schylił się, aby spod kampera wyciągnąć łańcuch, którym przywiązywał motocykl. Uniósł głowę, gdy usłyszał skrzypienia drzwi. Ujrzał wychodzącego z pobliskiej przyczepy w samych szortach rudowłosego chłopaka. Przyglądał mu się chwilę z łańcuchem w dłoni. Na jego przystojnej, latynoskiej twarzy wykwitł szeroki uśmiech. Przeżegnał się wolną dłonią.
– Och, toż to Pretty Boy.
***
Gdy Josh się obudził, leżał na skraju materaca ze swobodnie zwisającą nogą. Przesunął się bliżej ściany. Nigdy nie mógł się przyzwyczaić do spania bez siostry, która zawsze leżała na zewnętrznej stronie łóżka. Jednak tę noc Tracy spędziła u boku matki. Robiła tak kilka dni w miesiącu. Josh położył się na plechach i zamknął oczy. Ostatnio ciągle był zmęczony, nawet po przebudzeniu. W końcu, z ociąganiem podniósł się do siadu, a potem zszedł po metalowej drabince. Jak zwykle uderzył się przy tym w łydkę. Miał na niej podłużnego siniaka, który bardzo wolno schodził. Zresztą jak wszystkie inne, które sobie nabił. Tracy też już wstała i okupowała łazienkę, więc na dolnym łóżku była tylko matka. Josh przyjrzał się jej śpiącej postaci. Zawsze była bardzo chuda. Niegdyś smukła, a teraz wychudzona z dużym, odstającym brzuchem. Josh nie miał pojęcia, od czego go ma. Rzadko jadła z nimi posiłki, często za to podjadała w nocy. Czasami na całą dobę wystarczała jej jedynie kanapka z byle czym znalezionym w lodówce. Większość kalorii niezbędnych do życia aplikowała sobie w postaci piwa. Zaczynała w domu, a kończyła w barze, w którym pracowała jako kelnerka. Kiedyś była tam jedną z Classy Ladies, ale ogromny żylak na łydce skutecznie odwracał uwagę widzów od partii ciała, których prawdziwe damy nie pokazują publicznie, więc musiała zrezygnować.
Josh niewiele wiedział o narkotykach. Tylko tyle, że jedne robią ludzi smutnymi, a inne szczęśliwymi. Że kokaina pochodzi z dżungli, a heroinę można zrobić samemu, jeśli ma się słomę i rozpuszczalnik. Więc matka wpuszczała w siebie rozpuszczalnik. Może wyżarł, wypalił ją od środka i dlatego nigdy nie była głodna. Może dlatego nic nie czuła. Gdy odwróciła się i spojrzała na niego przekrwionymi oczami, szybko nasunął do połowy trampki i wyszedł z przyczepy. Obszedł ją, przydeptując piętami tyły butów i wlokące się szare sznurówki. Stanął w cieniu rzucanym przez pojazd. Zsunął lekko dresowe spodnie i wysupłał penisa. Po chwili zaczął opróżniać pęcherz. Prawie zmoczył trampki, gdy usłyszał męski głos. Zaskoczony spojrzał w lewo. Kilka metrów od niego stał nowy mieszkaniec pola kempingowego, Latynos o imieniu Juan, koło trzydziestki, o którym co chwilę nawijała Tracy. Stał w takiej samej pozycji jak on, z rozpiętymi dżinsami i penisem w dłoni, jednak nie sikał. Josh odwrócił głowę i spuścił wzrok. Jego kranik z szoku też się zakręcił, chociaż czuł nadal ucisk na cewce. „No dalej” pośpieszał się gorączkowo w myślach. Czuł się zażenowany obecnością mężczyzny i tym, że ten zobaczył jego penisa. Sapnął z ulgą, gdy mógł dokończyć. Kątem oka spojrzał jeszcze w bok, czy mężczyzna nadal tam stoi. Sylwetka Latynosa zamigotała mu pomiędzy pasmami zmierzwionych po śnie rudych włosów lekko poruszanych przez suchy wiatr. Patrzył się. Wbijał w niego wzrok ciemnych oczu, trzymając się za fiuta. Gdy mężczyzna wyłapał jego spojrzenie, cmoknął w powietrzu i uśmiechnął się szeroko. Josh czym prędzej czmychnął po podciągnięciu spodni. Obiegł przyczepę i niemal wskoczył do środka. Nim zatrzasnął drzwi, usłyszał jeszcze słowa „pretty boy” wypowiedziane z mocnym akcentem.
Odetchnął i przymknął na chwilę oczy, ale ujrzał pod powiekami obraz mężczyzny ściskającego swoje przyrodzenie ciemną, owłosioną dłonią. Potrząsnął głową. Nie rozumiał, co się wydarzyło. Dlaczego Latynos mu się przyglądał? Nie on był tutaj „pretty”, taka była jego siostra, z czego zresztą chętnie korzystali mężczyźni, których najwyraźniej nie odrzucał jej młody wiek, a wręcz przeciwnie. Odetchnął jeszcze raz. Ostatni. Czuł, że się spocił. Tracy dalej była w łazience, więc będzie musiał poczekać z prysznicem. Sięgnął ręką, aby chociaż poprawić ułożenie penisa, ale się powstrzymał. Matka już nie spała. Właśnie siadała na łóżku. Zwróciła ku niemu pomarszczoną twarz. Kiedyś jej elementy lepiej się ze sobą komponowały. Teraz zapadłe policzki uwydatniły optycznie jej duży nos, a oczy stały się jakby bardziej wyłupiaste.
– I coś tak wleciał, jak popieprzony? – spytała z umiarkowanym zainteresowaniem w głosie, grzebiąc w wiszącej na haku torebce w poszukiwaniu papierosów.
– A... nic... – zmieszał się. – Tak sobie coś przypomniałem.
Matka włożyła papierosa do ust i odwróciła się od syna w poszukiwaniu popielniczki. Przy każdym ruchu wydawała z siebie coś na kształt sapnięcia lub nosowego jęknięcia.
– Co niby?
– W sumie nic. Już zapomniałem.
Ostanie słowa Josha zagłuszył kaszel matki po pierwszym zaciągnięciu. Targał nią przez dłuższą chwilę, aż niemal się dusiła. W końcu przełknęła ślinę czerwieńsza na twarzy i znów chwyciła ustnik wargami.
– Cały ty – mruknęła jak gdyby nigdy nic.
Na śniadanie była jajecznica bez bekonu, szczypiorku czy pomidorów. I sok pomarańczowy do popicia, który w lodówce stał koło wina, także w kartonowym opakowaniu. Josh siedział przy stoliku obok Tracy, naprzeciw matki, która nie jadła z nimi. Przez cały posiłek zastanawiał się, jak powinien poprosić matkę o pieniądze na nowe buty, bo w lewym trampku podeszwa odkleiła mu się już niemal do połowy. „Potrzebuję”. Matka nie lubiła tego słowa. „Potrzebuję i potrzebuję. Ciągle „potrzebuję”. Ja też wiele potrzebuję i co z tego?”. „Daj” w ogóle nie wchodziło w rachubę. Z jakichś powodów matkę najbardziej rozsierdzało „proszę”, więc Josh zdecydował się na „potrzebuję”. Przy stole panowała cisza, więc nie mógł tego jakoś wpleść w rozmowę. Zresztą, i tak nie wyszłoby mu to naturalnie.
Matka kończyła już drugiego porannego papierosa, a on dalej nie mógł się przemóc. Gdy kobieta zaczęła wstawać od stołu, otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Trudno. Może jutro spróbuje.
– Masz. – Matka wyciągnęła do niego rękę i podała mu zmięty banknot dziesięciodolarowy. – I już się tak nie patrz.
Josh podziękował cicho i przyjrzał się banknotowi. Na krótszej krawędzi miał charakterystyczne przedarcie. To były jego pieniądze. Zawsze ich pilnował jak oka w głowie. Gdy spał z Tracy, w nocy trzymał je w skarpetce. Jeśli sam, to pod poduszką. Wczoraj po przebudzeniu zapomniał o dziesięciu dolarach i poszedł się umyć. Gdy wrócił, już ich nie było. Myślał, że siostra mu je zabrała, a jak się właśnie okazało, zrobiła to matka. A teraz oddała mu je z wielką łaską wyczuwalną w każdym geście i słowie.
Mieszkali na skraju miasta. Dalej był tylko główny komis Hetfieldów i zakład produkujący butelki, a potem wielkie przestrzenie niczego przecięte drogą międzystanową i historyczną Route 66. Na przystanek szło się pół godziny. Dziesięć dolców musiało wystarczyć Joshowi na bilety i buty. Nie pozostało mu nic innego, jak udać się do sklepu charytatywnego. Ludzie oddawali tam ubrania i sprzęty, a zysk z ich sprzedaży był przeznaczany na cele dobroczynne. Miał tylko nadzieję, że nie dostanie grzybicy.
Gdy wyszedł z przyczepy, było około dziesiątej, a żar już się lał z nieba. Za kilka godzin będzie mógł odbić podeszwę trampka w roztopionym asfalcie. Dziwny Latynos wciąż przebywał na zewnątrz, majstrował coś przy motocyklu. Maszyna wyglądała na nową, ale miała design jak z lat siedemdziesiątych. Josh przełknął ślinę i postanowił po prostu minąć mężczyznę, nie zaszczycając go ani jednym spojrzeniem.
– Hej, Pretty Boy! – zawołał na niego Latynos, najwyraźniej mając inne plany. – Gdzie to tak dziarsko paradujesz z rana?
– Gdzieś – rzucił na odczepnego Josh.
Skarcił się w duchu za tą odpowiedź. Nie powinien sobie robić problemów u kogoś na tym końcu świata. Prawu i porządkowi zajmowało dwadzieścia minut dojechanie tutaj, a i tak nie zawsze odpowiadały na wezwanie.
– A to „gdzieś” jest tutaj, czy tutaj? – spytał niezrażony mężczyzna. Kciukami wskazywał na dwa przeciwstawne kierunki drogi. Gdy nie doczekał się odpowiedzi, pomachał prawą dłonią obok ucha przebitego okrągłym kolczykiem w górnej części małżowiny. – Sądzę, że tutaj, bo w drugą stronę nic nie ma.
Josh kiwnął głową. Chciał, żeby ten facet już się odczepił. Był jakiś taki... Jego czarny podkoszulek na ramiączkach przypominał bardziej płat materiału spięty u dołu, z dziurą na głowę. Rozcięcia pod pachami nie zostawiały wiele wyobraźni. Josh widział dokładnie jego ciemny, umięśniony tors niewiele jaśniejszy od twarzy. Podobnie jak ramiona był silnie owłosiony. Jednak mężczyzna nie miał włosów pod pachami. Dlaczego golił tylko tę partię, było dla Josha całkowicie niezrozumiałe.
– Tak – odparł i spuścił głowę, czując na sobie intensywny wzrok mężczyzny.
– To chętnie cię podrzucę. I tak muszę zrobić zakupy – zaproponował Latynos i poklepał skórzane siedzisko motocykla. – Razem ujedziemy mojego ogiera.
– Nie...
– Skoro ci proponuje, to podziękuj, a nie bełkocz pod nosem – wtrąciła się matka Josha, która właśnie wyszła z przyczepy. – Zostanie ci więcej na buty. Myślże trochę.
Josh spojrzał na nią bez wyrzutu w swoich błękitnych oczach. Chyba na nikogo nie umiałby tak popatrzeć.
– Tak – zgodził się.
Latynos widocznie zadowolony podszedł i poklepał Josha po ramieniu.
– Zawsze słuchaj matki, młody. – Zaśmiał się. – Ja nie słuchałem i patrz, jak skończyłem. Skoczę jeszcze do kampera i będziemy mogli jechać.
Wrócił po chwili z zielonym plecakiem w jednej dłoni i srebrną, uniwersalną taśmą w drugiej. Rzucił ją chłopakowi. Gdy ten jej nie złapał i rolka potoczyła się po ziemi, parsknął śmiechem.
– Och, Pretty Boy, coś taki zamyślony? – spytał z uśmiechem. – Obklej tego buta tymczasowo. Nie chcę, żeby coś się stało, gdy będziemy jechać.
Josh kiwnął głową i obrócił się, by podnieść rolkę. Nie widział więc, że Latynos intensywnie go obserwował, gdy pochylony obklejał buta. Juan uśmiechnął się do siebie. Ten dzieciak to było naprawdę coś. Jego tyłek był po prostu genialny. Może i na nim miał te słodkie piegi. Liczył na to. Jeszcze nigdy nie był z takim prawdziwym rudzielcem. Szkoda, że chłopak nie miał zielonych oczu. Cóż, nie można mieć w końcu wszystkiego. Pretty Boy najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy ze swojej wartości, a Juan nie zamierzał go uświadamiać. To znacznie ułatwiało sprawę. Wystarczy kilka błahych komplementów. Tym razem nie będzie musiał nawet zmyślać. Uśmiechnął się radośnie, gdy Josh się do niego odwrócił i podszedł, by oddać mu rolkę taśmy. Tak bardzo chciał przejechać palcami po tej piegowatej, jasnej mimo lata skórze, ale się powstrzymał. To było za wcześnie.
Wsiadł na motocykl i wciąż z tym głupim uśmiechem poklepał miejsce za sobą. Odetchnął głębiej, gdy chłopak po chwili zawahania zdecydował się usiąść za nim. Piegowate dłonie przejechały po ramionach mężczyzny i zastygły niepewne. Juan chwycił je i przemieścił na swój brzuch.
– Trzymaj się mocno – polecił.
Nim ruszył, chwilę napawał się jeszcze uczuciem rozgrzanych południowym słońcem, spoconych ciał dociśniętych do siebie i rudych włosów, które falując na wietrze, łaskotały jego odsłoniętą skórę. Znał już trasę do marketu, ale postanowił trochę pokluczyć. Dać chłopakowi czas na oswojenie się ze swoim ciałem. Dlatego też droga do marketu zajęła im jakieś pół godziny. Na szczęście o tej porze, w dzień powszedni, nie było zbyt wielu klientów, więc udało mu się zaparkować w miarę blisko wejścia. Market z pomalowaną na niebiesko fasadą znajdował się w rozległym kompleksie. Nad głównymi drzwiami widniał biały napis „Walmart”, a obok niego żółty kwiatek lub gwiazda.
Josh zsiadł z motocykla i stanął na betonie, czując się mniej więcej stabilnie. Na początku po prostu się bał. Niekiedy wiatr zapierał mu dech i czuł, jakby miał się zaraz udusić, a włosy wpadały do oczu. A potem przyszło zażenowanie. Chciał przestać dotykać Latynosa, ale wtedy przed oczami stawał mu obraz, jak spada z motocykla i roztrzaskuje głowę o asfalt. W rezultacie zaciskał dłonie i uda jeszcze mocniej na ciele mężczyzny. Nigdy przedtem nie dzielił z nikim takiej cielesnej bliskości, nawet w brzuchu matki od Tracy dzieliła go cienka błona, a później już tylko się od siebie oddalali. Tak naprawdę nigdy nie byli ze sobą połączeni. A teraz, siedząc tuż za tym mężczyzną, czuł, że mógłby się z nim stopić, połączyć dwa ciała w jedno. Nie miał pojęcia jak, ale w jakiś sposób był przekonany, że to możliwe. Tak mówiło mu coś, co było gdzieś w głęboko w nim. Coś bardzo pierwotnego i to napawało go lękiem.
Odskoczył w tył, gdy Latynos niespodziewanie wyciągnął w jego kierunku rękę najwyraźniej z zamiarem poklepania go po głowie.
– Kręci ci się może w głowie? – spytał Juan i przygładził zmierzwione po jeździe rude włosy chłopaka. – Jak nie, to chodźmy.
Nie przejął się tym lękiem przed jego dotykiem. Wręcz przeciwnie, był z tego zadowolony. To oznaczało, że chłopak o tym myślał. Musi go tylko z tym oswoić. Tylko trochę, żeby nie zepsuć sobie zabawy.
Z wózkiem prowadzonym przez Juana przeszli do właściwej części marketu. Przed nimi rozpościerał się widok z pozoru nieskończonej ilości półek zapełnionych towarami najróżniejszej maści. W Wal-marcie było wszystko i jeszcze trochę więcej.
– Jak jakieś pieprzone pole kukurydzy – sapnął Juan. – Ale spoko, trochę już ogarnąłem.
Z tylnej kieszeni czarnych dżinsów wyciągnął notes i pokazał Joshowi jego zawartość. Były tam wyrysowane długopisem ścieżki prowadzące do podstawowych produktów jak pieczywo, mięso i jajka.
– Sprytne, nie? – spytał.
– Dopóki nie przestawią działów – odparł Josh i wreszcie się uśmiechnął.
– No właśnie, kuźwa.
Kilkanaście minut lawirowali pomiędzy półkami zawalonym setkami rodzajów herbat, super cienkimi i super grubymi czipsami i kilkunastoma rodzajami papieru toaletowego we wszystkich kolorach tęczy i wytłaczanymi kwiatkami, serduszkami, kotami, a nawet nadrukowanymi dolarami.
– Czy skóra na twoim tyłku jest niezwykle wrażliwa i potrzebuje specjalnego traktowania? – spytał Latynos, czytając etykietę.
Josh spojrzał na niego niepewnie. Dziwne pytanie.
– Pojęcia nie mam.
Jeszcze, pomyślał Juan. Jeszcze. Dzieciak albo był na tyle głupi i nie rozumiał aluzji, albo takiego grał. Tak czy siak, za jakiś czas to przestanie mieć znaczenie. Jednak musiał się spieszyć, został mu tydzień wolnego przed rozpoczęciem nowej pracy. Ostatnie dni dziewictwa Pretty Boy'a, pomyślał Latynos. Nie martw się, to drugie ci zostawię.
Do alejki, w której aktualnie się znajdowali, weszła wyjątkowo gruba kobieta. Miała na sobie różowy podkoszulek, spod którego wylewały się pokaźne fałdy tłuszczu oraz czarne legginsy naciągnięte tak bardzo, że aż stały się prześwitujące. Pod nimi nosiła zielone stringi. Josh odwrócił głowę, starając się nie gapić, a Juan wyciągnął z kieszeni spodni telefon. Poczekał, aż kobieta ich minie, a gdy się pochyliła, zrobił jej kilka zdjęć.
– Po co to? – spytał Josh, gdy już odeszli na tyle, by nie mogła ich usłyszeć.
– Hm? Wrzucę na „People of Walmart" – odparł Juan, przeglądając zdjęcia. – Powinienem dostać siedem gwiazdek przynajmniej, chociaż grube babska to nie jest jakaś rzadkość. Tu wygląda, jakby miała zwiędłe cyce na plecach.
– na co? – zdziwił się chłopak.
Juan przyjrzał mu się uważniej. od początku miał wrażenie, że dzieciak jakby urwał się z choinki. Żył w innym uniwersum czy coś. Trudno mu było też zdecydować, czy był chorobliwie nieśmiały i zahukany przez dwie baby, z którymi mieszkał, czy po prostu głupi. Nieważne, gdzie leżała prawda. Ważne, że chłopak był gorący i świeży jak pizza prosto z pieca. Nic, tylko konsumować.
– Nie masz internetu, co? – domyślił się. – Zawsze możesz wpaść do mnie. Zasięg strasznie ssie na tym zadupiu, ale pornola da się ściągnąć.
Josh zacisnął na chwilę oczy. Przebywanie wśród tylu ludzi i tak blisko Latynosa zaczynało go już męczyć. Czuł, że mężczyzna czegoś od niego chce. Umysł podpowiadał, że powinien się trzymać od niego z daleka, ale gdzieś tam, głęboko było jeszcze coś innego, co go do niego ciągnęło. Coś, co dotąd pozostawało uśpione.
– Nie, dziękuję – odparł. – Ja... właściwie przyszedłem tylko po buty, więc... Może już się rozejdziemy?
– I jak niby wrócisz? – spytał Latynos.
Boże, niech on już się odwali, myślał gorączkowo Josh. Czuł się przez niego osaczony. Niech się odczepi.
– To daleko – kontynuował mężczyzna.
Niech się odpieprzy. Josh zamknął oczy i policzył do trzech. Raz. Dwa. Trzy. Z każdą sekundą czuł się coraz gorzej. Niekiedy, szczególnie gdy matka wracała do domu całkowicie pijana, ogarniało go takie dziwne, paraliżujące uczucie. W ogóle nie mógł wtedy myśleć i robiło mu się niedobrze. Po chwili wszystko ustawało, a on patrzył na matkę śpiącą na podłodze przyczepy i nachodziło go jedno pytanie. Dlaczego ja? Dlaczego ja spośród miliardów? Teraz też się nad tym zastanawiał. Kolejna osoba chciała go wykorzystać. Widział to w jego spojrzeniu.
– Po prostu muszę... – zaczął, ale sam nie wiedział, co chce powiedzieć. – Po prostu.
Odwrócił się, nie patrząc na Latynosa i wbiegł w jedną z alejek. Potrącił przy tym przechodzącego mężczyznę, ale nawet nie zwrócił na niego uwagi, ani na przekleństwo, które padło. Niekiedy chciałby po prostu... Nie, nie chciał umierać. Umieranie musiało być bolesne. Chciałby przestać egzystować.
***
Wracał do domu pieszo w nowych butach kupionych w promocji w Wal-marcie za dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć. Pozostało mu jeszcze jakieś półgodziny do pola kempingowego. Słońce grzało wściekle, a błękitu nieba nie mąciła ani jedna chmura. Był już zmęczony. Nie jadł i nie pił niczego od śniadania. Postanowił trochę odpocząć, więc przysiadł na poboczu plecami do drogi. Parę razy przechylił się do tyłu, zawisając głową nad jezdnią, ale zabierał ją sporo przed przejazdem samochodu. Chyba naprawdę nie chciał umierać. Dziwna sprawa. Ludzie potrafią popełnić samobójstwo, bo stracili pracę albo zerwali z partnerem, a on, któremu takie problemy wydawały się trywialne, nie chciał tego robić. Uśmiechnął się do głupot, które jak zwykle kotłowały mu się w głowie i schował ją między kolana. Z każdą minutą zamiast lepiej czuł się coraz gorzej. Wiedział, że jeśli zaraz nie wstanie, to w ogóle tego nie zrobi.
Nie zobaczył, jak czarny Viper zatrzymuje się koło niego, ale słyszał niecichnące porykiwanie silnika, więc odwrócił głowę. Przez szybę od strony pasażera wychylała się znajoma twarz. To był najstarszy brat Liama. Miał chyba na imię Jack.
– Hej, ty jesteś tym dzieciakiem z pola kempingowego, co nie? – spytał mężczyzna. – Łaziłeś kiedyś z moim bratem, prawda? Tych włosów bym nie zapomniał.
– Tak – odparł niepewnie Josh. Pamiętał, że Liam obawiał się najstarszego z braci, a ten nie szczędził mu niewybrednych słów pogardy przy byle okazji.
– Wiedziałem. Podwiozę cię, co? – zaoferował Jack. – Szczerze, to wyglądasz jak kupa gówna.
Josh otworzył usta, ale nic nie powiedział. Nie miał sił nawet na to, aby odszczeknąć, a poza tym trochę bał się tego faceta. Miał taką specyficzną aurę.
– Dziękuję, ale nie – odparł w końcu.
– Hej, to nie jest oferta małym druczkiem i z gwiazdką. – Zaśmiał się Jack. – Zwykle nie mam tyle serca dla padliny leżącej przy drodze. To twój szczęśliwy dzień.
– Nie powiedziałbym. – Uśmiechnął się Josh i uniósł z trudem.
– Ale nie obrzygasz mi fury, co ? – dopytał jeszcze mężczyzna, pukając w karoserię drzwi.
– Postaram się.
Jack odblokował drzwi i przesunął się na miejsce kierowcy.
– „Postaram się” będzie musiało mi wystarczyć.
Josh usiadł na skórzanym, wyprofilowanym siedzeniu i dyskretnie rozejrzał się po wnętrzu. Nigdy, nawet nie zbliżył się do tak luksusowego samochodu, nie mówiąc już o podróżowaniu w nim. Klimatyzacja pracująca na pełnych obrotach sprawiała, że wewnątrz Vipera był jakby zupełnie innych mikroklimat. Znacznie przyjaźniejszy świat od tego na zewnątrz.
– Przypomnij mi, jak się nazywasz – poprosił Jack.
– Josh Young – odparł chłopak. Właśnie sobie uświadomił, że Latynos w ogóle nie zapytał go o imię.
– Właśnie, Josh. Jak dobrze pamiętam, to Liam dostał straszny opieprz i po dupie za wałęsanie się z tobą od ojca.
Josh przesunął się nerwowo na fotelu. Czyli to jednak była oferta z małym druczkiem i gwiazdką. Przyjrzał się bliżej mężczyźnie ubranemu w białą koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami i czarne, garniturowe spodnie. Był wysoki i bardzo dobrze zbudowany. Na pewno silny, ale najbardziej przerażały jego intensywnie zielone oczy. Kryło się w nich kpiarstwo podszyte szaleństwem.
– Ja nie chciałem – powiedział chicho.
– Przecież to nie twoja wina – odparł Jack lekko zirytowanym głosem. Ten dzieciak zawsze był jakiś taki zahukany. – To wina mojego pojebanego starego i twojej bezużytecznej matki. A ty masz po prostu przesrane, co nie?
– No – zgodził się Josh i uśmiechnął się lekko, nie mogąc tego opanować.
Jack musiał to wyłapać kątem oka, bo też się uśmiechnął i puścił do chłopaka oczko. Zaraz dojechali do pola przyczep, więc zatrzymał się na poboczu. Wyminął ich motocyklista, który przez cały czas jechał za nimi. Zatrzymał się przy dość nowym wozie kempingowym. Jack początkowo myślał, że po prostu jechali w to samo miejsce. Latynos jednak zszedł z motocykla i stanął obok niego, nie zamierzając wchodzić do kampera. Nawet nie próbował się kryć z tym, że ich obserwuje. Jack uśmiechnął się krzywo i krótko zaśmiał. Josh popatrzył na niego zaskoczony.
– Ja pieprzę – mruknął Jack i chwycił podbródek chłopaka, który cały zesztywniał pod dotykiem. – Mógłbyś grać w filmach o elfach.
Josh otworzył szerzej swoje i tak duże błękitne oczy i spojrzał na przystojną twarz mężczyzny, który uśmiechnął się pobłażliwie. Obudziło go lekkie klepnięcie w policzek.
– No, to tu się kończy nasza przygoda – powiedział Jack. – Jedna rada na przyszłość. Zawsze trzymaj głowę wysoko.
– Wysoko? – powtórzył Josh, który nagle zaczynał czuć się zażenowany. Chciał spuścić głowę, ale przecież nie mógł.
– Ponad poziomem gówna. – Zaśmiał się Jack i ponownie spojrzał przez szybę w drzwiach pasażera. Latynos wciąż kręcił się koło swojego motocykla i się im przyglądał. – I jeszcze jedno. Zawsze musisz się cenić. Nawet jeśli nie masz nic, a nawet mniej niż nic, to musisz się cenić, jakbyś był arabskim szejkiem pływającym złotym jachtem po oceanie ropy. Kumasz?

– Powiedzmy – zgodził się Josh, chociaż nie rozumiał, o co chodziło mężczyźnie. – Ale złoty statek przecież by utonął.
Jack przewrócił oczami, a później parsknął. Nie pamiętał, kiedy się ostatnio śmiał.
– To była przenośnia – stwierdził rozbawiony. – Ale dobrze, że coś tam jest w tej twojej mózgownicy.
Popukał chłopaka lekko po głowie, na co ten skulił się jak wystraszony, porzucony kociak z kartonowego pudełka.
– Dobra, idź już. – Westchnął Jack. – I tak jestem już spóźniony.
Josh kiwnął głową i rzucił ciche „dziękuję”. Gdy patrzył za odjeżdżającym samochodem, myślał o tym, że Jack Hetfield, który dzisiaj go podwiózł, był zupełnie inny od tego, którego spotykał w jego rodzinnym domu. Jakby miał dwie twarze, ale jedna z nich była tylko maską. Pytanie tylko która.
Przeszedł przez pole, w ogóle nie patrząc na Latynosa, który stał teraz w pół drogi pomiędzy ich wozami z rękoma zaplecionymi na piersi.
– Nie jestem zły, jakby co – usłyszał Juana, ale go zignorował.
Był strasznie głodny, a Tracy zapewne jak zwykle, zamiast ugotować obiad, poszła się gdzieś włóczyć albo się puszczać. Chciał po prostu zamknąć za sobą drzwi przyczepy i się położyć. Po prostu zniknąć na chwilę.
– Może wpadniesz na tortillę? – nie ustępował Latynos. – Chyba nikt nie zadbał o posiłek dla ciebie.
Josh przez chwilę bił się z myślami. Czuł wręcz ssący głód, ale to chyba była jedna z tych propozycji drobnym pismem i z gwiazdką. „Jak szejk arabski ze złotym statkiem” zadźwięczało mu w myślach. Pokiwał przecząco głową i wszedł do przyczepy. Zatrzasnął za sobą drzwi i zjechał po nich na podłogę. Był sam. Tracy oczywiście przepadła, pozostawiając wnętrze przyczepy w stanie chaosu. Josh w końcu wstał, pozbierał parę walających się ciuchów i zrobił sobie tosty. Potem wdrapał się na łóżko i zasnął, myśląc o zielonych oczach Jacka Hetfielda i jego kpiarskim uśmiechu.
Obudził go trzask i kilka głośnych przekleństw wykrzyczanych bełkotliwym głosem. Na zewnątrz już widniało, gdy matka wtoczyła się do przyczepy. Jej twarz była ubrudzona piachem i zasychającą krwią. Musiała upaść w trakcie powrotu do domu i rozbić sobie wargę. Josh popatrzył na nią spod półprzymkniętych powiek i postanowił udawać, że nadal śpi. Z każdym sapnięciem kobiety, chciało mu się coraz bardziej płakać.
– Pomóż mi – rozkazała mu matka. Siedziała teraz na podłodze i nieudolnie próbowała rozwiązać rzemienie sandałów. – No, pomóż mi!
Josh bez słowa zszedł z łóżka i kucnął przy matce. Odwrócił głowę od jej twarzy, gdy poczuł kwaśny oddech. Nie chciał też na nią patrzeć. Rozwiązywanie supłów, które zrobiła, szło mu bardzo nieudolnie. Palce mu się trzęsły, a matka co chwilę uderzała go w dłonie i pośpieszała bełkotliwie. Sama sobie rozwiąż, pijana kurwo, pomyślał w duchu, ale nic nie powiedział. Dłonie trzęsły mu się coraz bardziej i czuł już napływające do oczu łzy. Gdy matka go odepchnęła, uderzył głową o kant stołu.
– Nic nie umiesz zrobić! – wybełkotała i zaczęła szarpać rzemienie, a gdy to nie pomogło, na siłę skopywać z siebie buty. – Wszystko tylko psujesz.
Wskazała na wielkiego, krętego żylaka na łydce, a później podciągnęła top, ukazując wypukły brzuch poprzecinany rozstępami.
– Tego by nie było, gdyby była tu tylko Tracy – stwierdziła. – Nawet lekarz początkowo sądził, że będzie tylko ona. Ale ty ukryłeś się w jej cieniu. Mały i pokraczny. I taki już zostałeś. Podobno niekiedy silniejszy bliźniak pochłania drugiego w brzuchu matki. Ciesz się, że siostra okazał ci łaskę. Bo ja się nie cieszę.
Matka zaczęła się śmiać, a potem płakać, siedząc na podłodze z torebką na ramieniu i w butach na stopach. Josh wypadł z przyczepy. Zatrzymał się po paru krokach, nie wiedząc, co ma robić, ani co myśleć. Zapłakanymi oczami popatrzył w fioletowe niebo. Wschodził nowy dzień, na który on wcale nie czekał.
Latynos stanął w wejściu do swojego wozu i wyciągnął rękę w stronę Josha.
– Hej, Pretty Boy. Chodź do mnie.
Josh popatrzył jeszcze za siebie, na swoją przyczepę i podszedł do Latynosa. Było mu już wszystko jedno, gdy mężczyzna obejmował go ramieniem.