czwartek, 16 kwietnia 2020

EROS/SORE - ROZDZIAŁ 7 - Ojciec i syn


– Spróbujemy zwiększyć dawkę, a jeśli to nie przyniesie poprawy, zastanowimy się nad zmienieniem leku. Teraz istnieje wiele możliwości. Możemy też wprowadzić drugi, pomocniczy lek, ale najpierw zobaczymy, jaki efekt da zwiększenie dawki – tłumaczył ostatniej dzisiaj pacjentce, gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi na korytarzu.
Nie miał umówionych kolejnych pacjentów, zbliżała się godzina dwudziesta. Po wypisaniu recepty wyszedł z kobietą na korytarz. Nikogo tam nie było. No tak. Pokręcił jedynie głową już przyzwyczajony do takiego traktowania swojego domu i jego osoby. Jakby Martin Stormare był właścicielem obu z nich. Wrócił do gabinetu, żeby trochę go ogarnąć na jutro. Parter swojego domu zamienił na małą przychodnię. W jednym gabinecie przyjmował on, a dwa inne wynajmował. Mieszkał na pierwszym piętrze.

Gdy wszedł po jakiejś półgodzinie do salonu, zastał go dokładnie taki widok, jakiego się spodziewał. Jego nieproszony, niezapowiedziany gość rozwalił się na całej kanapie, wciąż w butach i pił z butelki piwo, które wyciągnął z nie swojej lodówki.
– Martin, co za miła niespodzianka – rzucił lekarz głosem przesiąkniętym sarkazmem i schylił się, aby podnieść z podłogi marynarkę mężczyzny, która najprawdopodobniej została rzucona na fotel, a potem się z niego ześlizgnęła. – Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
– Przyszedłem się nawalić – odparł Martin Stormare, poświęcając więcej uwagi opróżnianiu butelki, niż właścicielowi domu, do którego się wprosił i piwa, które właśnie kończył.
– To zajebiście. – Mężczyzna z zaczesanymi do tyłu brązowymi włosami w ciepłym odcieniu i małą kozią bródką usiadł na niskim stoliku stojącym przy wersalce tak, żeby mógł patrzeć na twarz swojego gościa. – A nie pomyślałeś przypadkiem, że po całym dniu pracy miałbym ochotę… No nie wiem? Odpocząć i pobyć samemu ze sobą?
Martin przekręcił głowę, by na niego spojrzeć. Rozpiął przy tym jedną ręką górne guziki swojej białej koszuli, odsłaniając owłosiony tors.
– Nie – odparł pewnym głosem. – Jak można nie chcieć mnie?
– Jezus – sapnął lekarz, mimo wszystko się uśmiechając. – Ty się cofasz w rozwoju z każdym rokiem. Nie długo znowu będziesz ssał cyca swojej matki.
– Hm? Cóż, pełnowartościowy i nieprzetworzony pokarm. Samo zdrowie.
– Kurwa. – Zasłonił usta, dusząc śmiech. – Jak ja cię nienawidzę.
– Jak tam chcesz, kochanie – odparł zbywająco Martin. – Jak już wstajesz, to przynieś mi drugie piwo i chipsy.
Jego przyjaciel od przynajmniej dekady posłał mu umęczone spojrzenie, ale jednak podniósł się ze stolika i udał do kuchni.
– Shane? – rzucił za nim, obserwując jego plecy.
– No?
– I jeszcze papierosy.
Mężczyzna po chwili wrócił z dwiema butelkami piwa i paczką chipsów, którą rzucił na brzuch lezącego na plecach Martina.
– O, solone. Tylko te lubię.
– Wiem.
Podał mu otwartą już butelkę piwa. Podniósł pustą, która stała przy kanapie i odstawił na drewniany stolik, na którym znowu usiadł. Napił się piwa, wykorzystując moment, żeby pokontemplować sylwetkę rozwalonego na jego kanapie gościa. Pieprzonego bożka.
– Teraz zadowolony? – spytał.
– A papierosy?
Shane sięgnął do kieszeni swojej koszuli po zmiętą paczkę i zapalniczkę.
– Może ci jeszcze odpalić i wsadzić do tej paskudnej mordy? – spytał.
Martin spojrzał na niego, posyłając mu jeden z tych roztapiających lodowce uśmiechów.
– Dobrze główkujesz – pochwalił.
Shane popatrzył na niego deprymująco, ale przyklęknął koło jego twarzy i wsunął mu między wargi papierosa, po czym go odpalił. Zastanawiał się, czy ten uśmiech oznaczał, że Martin uznawał go całkowicie niegroźnego, czy to, że robił mu łaskę, pozwalając się do siebie zbliżyć. Czy był w jego oczach aż tak żałosny? Aż tak niegroźny?
– Szczęśliwy? – spytał, gdy Martin chwycił między palce papierosa i wypuścił pierwszą smugę dymu. 
– Bardzo.
– Czujesz się tu jak pan i władca, co? – rzucił, siadając z powrotem na niskim stoliku.
– Cóż… – Martin wzruszył lekko ramionami. – W końcu tak jakby trochę zapłaciłem za ten dom, co nie? Ile ci wtedy pożyczyłem? Trzydzieści kafli?
Shane cały się spiął i spojrzał na niego bystro. Zupełnie zapomniał o papierosie, którego trzymał w dłoni i miał zaraz odpalić.
– Myślałem, żeby oddać ci wszystko w całości, ale jak chcesz…
Martin parsknął pod nosem.
– Już dawno przeżarłem, przechlałem i przepaliłem u ciebie to trzydzieści tysięcy. Nie liczę już nawet, ile razy odwoziłeś mnie nawalonego do domu. Nie spinaj dupy. Przecież żartowałem.
– To nie jest temat do żartów. Większość już zdeptałeś, ale mam jeszcze jakieś ochłapy godności. Możemy się jakoś umówić.
– To w ogóle śmieszne, żeby syn dyrektora szpitala musiał zaciągać kredyt studencki i jeszcze jeden, żeby otworzyć przychodnię – rzucił Martin, zupełnie ignorując jego słowa. – Dziwny ten świat, nie?
– No – zgodził się Shane, poddając się bez walki i tak nie miałby szans jej wygrać. – Ojciec dalej nie może pogodzić się z tym, że WHO wykreśliło homoseksualizm z listy chorób.
Martin przekręcił się na bok, żeby móc na niego patrzeć. Gdy już się napił i wypalił jednego, był gotowy pogadać.
– A właśnie – rzucił. – Słuchaj tego. Mój syn zaczął umawiać się z chłopakiem, a córka z karłem.
– Co, kurwa? – spytał Shane zupełnie skonfundowany tym, co właśnie usłyszał. – O czym ty do mnie mówisz? I co na to Skyler?
Uśmiech zniknął z ust Martina. Wziął łyk z butelki.
– No jest zachwycona – parsknął.
Martin przychodził do niego głównie po to, żeby się poużalać i napić, bo przy Skyler nie mógł, ale większość historii dotyczyła pracy. Nie poruszał zwykle tematu swojej rodziny, a Shane nie pytał, bo i nie chciał wcale tego słyszeć. Martin przychodził tutaj po to, żeby na chwilę wylogować się z systemu, a on, idiota, się na to zgadzał. Zgadzał się na wszystko, byle tylko Martin Stormare wciąż przychodził do niego wyżerać mu chipsy.
– To David jest gejem? – spytał. Ta część akurat była nawet interesująca.
– Nie sądzę. Mówiłem ci, że jak miał piętnaście lat przespał się ze starszą dziewczyną, której dawał korki? Jak go zapytałem, czy łączy go z nią coś więcej, czy się w niej zakochał, to wiesz, co mi odpowiedział? Że to ona mu to zaproponowała, a on się zgodził, bo był ciekawy, czy rzeczywiście to jest coś tak niesamowitego, jak wszyscy próbują cię przekonać. Wiesz, w telewizji, w piosenkach, w mediach, w Internecie. Wszędzie seks, więc pomyślał sobie, że sprawdzi, czy rzeczywiście to jest warte zachodu. Kumasz to?
– No… dość wyrachowane jak na piętnastolatka – przyznał Shane.
– Dość? Okropnie wyrachowane. Przeraziłem się, że on nie ma uczuć, że jest jakimś robotem. A teraz chyba jest w tym coś więcej. Chyba lubi tego chłopaka. Mam taką nadzieję. To dobrze. Dobrze, że nie jest robotem. – Martin spojrzał na przyjaciela. – Co nie?
Shane uśmiechnął się do siebie. Wiedział, co oznaczało to spojrzenie. Coś, co nigdy nie padło wprost z ust Martina. „Nie jest jak robot”? Nie jest jak Skyler.
– Więc w tym samym czasie David zaczął umawiać się z chłopakiem, a Laura z Juliusem? Jego kojarzę, jest moim pacjentem. I co na to Skyler?
Martin zwlekł się z kanapy, żeby wziąć od lekarza jeszcze jednego papierosa. Bez pytania sięgnął do kieszeni w koszuli przyjaciela. Shane prześlizgnął się spojrzeniem po jego twarzy i odsłoniętym torsie, wykorzystując sytuację. Zastanawiał się, czy to jest jakiś rodzaj łaski ze strony Martina, czy może tortura. Może po prostu bawi go to droczenie się z nim. A może podoba mu się to, że mógłby z nim zrobić, co tylko by chciał. Tylko że nie chce, ale nie oznacza to, że zamierzał spuścić go ze smyczy.
Martin usiadł bok niego, na stoliku i odpalił papierosa. Siedzieli tuż koło siebie, ale się nie dotykali. Nie tylko teraz. Nigdy.
– Póki co wie tylko o Laurze – odpowiedział, wracając do tematu rozmowy – więc głośno nic nie powie. Chociaż nie. Poradziła Laurze, żeby się zastanowiła – parsknął. Umilkł na chwilę. Pochylił głowę i wbił wzrok w swoje wypastowane dzisiaj rano buty. – Niekiedy… niekiedy czuję się jak w jakiejś pierdolonej klatce. Jakbym był tylko elementem planu… Lalką na sznurkach… Ha, co ja pierdolę? Kurwa.
Shane przełknął ślinę, patrząc na Martina zaciągającego się papierosem. Chociaż to była kolejna z jego wielu szans, zamiast się przysunąć, zamiast wreszcie go dotknąć, wstał i odszedł parę kroków. Włożył dłonie do kieszeni spodni. Plan? – pomyślał. Oczywiście, że był częścią planu. Środkiem do jego wypełnienia. Martin od zawsze było bogaty i piękny. W liceum śmiało z tego korzystał. Nie był jednak zły. Nie obiecywał tym dziewczynom więcej, niż mógł im dać. Nie kłamał. Nie szeptał im do uszek słodkich pierdół o miłości. W końcu pojawiła się Skyler. Najpiękniejsza i najtrudniejsza do zdobycia. Pozornie niezainteresowana. Była wyzwaniem, dlatego zainteresowała Martina bardziej niż inne. Była jak trofeum. Zanim skończyli liceum, zostali już rodzicami. Martin poszedł na studia prawnicze, zatrudnił się w firmie ojca i zbudował rodzinie dom. Rodzinie jak z obrazka. Oczywiście, że był częścią planu panny Skyler, która bardzo chciała zostać panią Stormare. Głupi, naiwny Martin.
– Nie mój temat, ale to chyba w pewnym momencie dotyka każdego żonatego mężczyzny? Znajdź sobie kochankę – zasugerował wprost. Obserwował uważnie jego twarz. Czekał na reakcję.
Martin spojrzał na niego zaskoczony.
– Tu nie chodzi o seks – sapnął.
– Nie to miałem na myśli… Nie do końca to.  Może popadłeś w monotonię i „zmiana klimatu” ci pomoże? A uprawiacie seks? Pytam jako lekarz. To dobry środek na odstresowanie.
– Znalazł się wielki specjalista. Fachowiec. Ile miał ten szczeniak, co go minąłem w drzwiach ostatnio? – spytał, gładko zmieniając temat.
Shane trochę się zmieszał. Nie lubił Martinowi pokazywać tej części swojego życia.
– Dziewiętnaście – przyznał niechętnie.
– Jezus. – Martin aż się skrzywił. – No mogłeś skłamać, że przynajmniej dwadzieścia dwa.
– Bo co?
– Bo teraz wyobrażam sobie moją Laurę, jak ją jakiś stary pedofil w Internecie podrywa.
– Jak ja jestem stary, to ty też. I nie jestem pedofilem!
Martin roześmiał się, a w jego niemal czarnych oczach znów pojawiły się chochliki. Naładował już swoje baterie. Odstawił na stolik drugą z opróżnionych butelek. Wstał, żeby ubrać z powrotem marynarkę. Zapiął wcześniej guziki koszuli. Po chwili znów był doskonałym Martinem Stormare. Prawnikiem, mężem i ojcem.
– Zbieram się – rzucił.
– Zostawiłeś burdel i się zbierasz. Standard.
– Mhm.
– Czekaj, pójdę z tobą. Muszę coś kupić do żarcia.
Po chwili szli chodnikiem w stronę oddalonego o kilkanaście minut drogi domu Martina. Latarnie były już włączone. Szli koło siebie bez słowa. Shane cieszył się chwilą.
– Wiesz… – zaczął nagle Martin. Mówił ciszej niż zwykle. – Myślę, że kiedyś ta napięta struna, na której wiszę, może w końcu pęknąć. I zrobię wtedy coś strasznego, z pierwszą osobą, która będzie pod ręką.
Shane nie miał pojęcia, jak odpowiedzieć, więc tego nie zrobił. Czy Martin nawiązywał do tego pytania o kochankę? Nie wiedział. Miał tylko nadzieję, że to on będzie wtedy przy nim.
***
Takie rzeczy widzi się tylko w telewizji, gdy przełączy się na „Salon sukien ślubnych” albo gdy razem z rodziną Stormare pojedzie się kupić sukienkę dla Laury. Zbliżały się bowiem urodziny bliźniaków i impreza miała być naprawdę niesamowita, więc sukienka także. Na takie zakupy tradycyjnie wybierała się córka z matką, ale relacje dwóch członkiń rodziny Stormare ostatnio zgrzytały. Tak przynajmniej wnioskował Ian z fuknięć i sapnięć Laury, gdy próbował poruszyć ten temat. Siedział więc teraz na stylizowanej na antyk kanapie razem z Davidem oraz jego ojcem i czekał. Zupełnie nie miał tego w planach. Wszystko wzięło go z zaskoczenia. Zaczynając od zaproponowanej przez Laurę sobotniej wyprawy po sukienkę, a kończąc na tym, że jechali razem z Davidem i tatą bliźniaków. Mężczyzna siedział rozparty na kanapie, z ramieniem zarzuconym na oparcie. Bardzo nonszalanckie, tak jak jego czarna, rozpięta pod szyją koszula i kilkudniowy zarost. Ianowi ten człowiek nie pasował na przykładnego ojca rodziny i wiernego męża.
Rozważania na temat ojca bliźniaków nie zaprzątały jednak jego myśli na dłużej niż kilka sekund. Siedział bowiem po drugiej stronie kanapy, tuż obok Davida. Stykali się kolanami. W samochodzie zaś, gdzie przypadło im miejsce na tylnej kanapie, dłoń Davida znalazła sobie miejsce na jego odsłoniętej skórze, tuż poniżej szortów, a Ian nie pozwolił jej uciec, mocno zaciskając na niej uda.
Laura nie śpieszyła się z pokazaniem się w pierwszej kreacji. Ian, zniecierpliwiony, rozejrzał się po sklepie. Był tu ojciec Davida, więc byli na cenzurowanym. Chłopak przeglądał coś w telefonie, znacznie bardziej zainteresowany tym niż miejscem, w którym się znalazł. Ian wprost przeciwnie. Naprawdę był tu salon sukien ślubnych, ale w innej części rozległego sklepu. Tu na licznych wieszakach stojących wzdłuż wszystkich ścian wisiały sukienki balowe, koktajlowe i na zwykłe wyjście do kina, tylko ceny dla zwykłego zjadacza chleba, do których należał Ian, przyprawiały o zawrót głowy. Niektóre projekty były bardzo niestandardowe i odważne. Z chęcią zrobiłby tu jakiś staż albo coś w tym stylu.
Wreszcie pojawiła się Laura. Miała na sobie różową, asymetryczną sukienkę. Krótką z przodu i dłuższą z tyłu. Spódnica układa się w fale. Martin skrzywił się, bo kreacja odsłaniała bardzo dużo, zarówno u dołu jak i u góry, miała dekolt w kształcie serca.
– Jezu – jęknął, a David uśmiechnął się, słysząc rozpacz w głosie ojca.
Wreszcie schował telefon. Rzucił krótkie spojrzenie siostrze, a potem jego wzrok skupił się na Ianie.  Uśmiechnął się do niego, dając mu znak. Tak naprawdę przez cały czas obserwował chłopaka uważniej, niż temu się wydawało.
– Poszukamy ci czegoś, co nie przyprawi taty o zawał. Ian, znasz się na tym. Chodź – rzucił do chłopka, samemu już wstając.

Drugie pomieszczenie było jeszcze większe. We wnękach wszystkich ścian wisiały wieszaki z sukienkami i kostiumami ułożonymi według koloru. Iana jednak najbardziej zainteresował nienaturalnie chudy manekin, a dokładnie to, co miał na sobie. To nie była sukienka, a jednoczęściowy kombinezon. Zupełnie biały, zrobiony z półprzeźroczystego materiału. Z kapturem. Wydawał się niesamowicie zwiewny i lekki. Przypominał ten Kylie Minogue. Miał rozcięcie aż do pępka.
David z kciuków i placów wskazujących zrobił ramkę, patrzył przez nią na Iana, który stał przy manekinie. Wyglądał, jakby przymierzał się do zdjęcia i chciał znaleźć najlepszy kadr.
– Co robisz? – spytał rozbawiony chłopak. Oparł rękę na biodrze, pozując do pseudo zdjęcia.
David rozglądnął się po sklepie w poszukiwaniu przymierzalni. Były ukryte za eleganckim, niebieskim parawanem.
– Chcesz przymierzyć? – spytał. To nawet nie było pytanie, a propozycja.
– Po co? I tak tego nie kupię.
Pewnie każdy przeciętny klient znalazłby przynajmniej kilka innych powodów, zaczynając od płci, ale Ian do przeciętnych nie należał, a David chyba po prostu lubił robić wszystko po swojemu.
– Bo chcesz? – zasugerował. – Bo ja chcę cię zobaczyć? 
Ian uśmiechnął się, dając się przekonać. Ze stolika, na którym stał manekin, wybrał największy z rozmiarów. Był w końcu dość wysoki, nawet jak na mężczyznę.
Poszli w stronę przymierzalni. David rozsiadł się na pufie za parawanem.
– I jak? – spytał.
– Śmiesznie! – odparł Ian, który od dłuższej chwili znajdował się w kabinie. – Do tego trzeba mieć stringi albo nic. I plasterki na sutki jak Lady Gaga. – Zaciął się na chwilę, ale jednak się przemógł. Wstydził się, ale chciał, żeby David go zobaczył. Z jakiegoś powodu czuł, że mógł mu zaufać. – Chodź, zobacz.
Stał tyłem do drzwi, a twarzą do lustra, więc widział w odbiciu, jak David wchodzi do środka i staje za nim. On też obserwował go w lustrze. Ian czuł go za sobą, a wdział przed sobą. To było w jakiś sposób bardzo sensualne. Widział też, jak jego własne policzki czerwienieją, a potem kolor spływa wzdłuż jego szyi i na nagą, bladą klatkę piersiową. Rozcięcie i tak prawie przeźroczystego materiału sięgało aż do pępka.
David objął go w pasie i oparł podbródek o jego ramię. Patrzyli tym samym wzrokiem na siebie razem w odbiciu lustra.
– Wiesz, że to kosztuje dwieście dolarów? A to tylko kawałek białego materiału.
– Serio? – zdziwił się David. Wciąż patrząc w lustro, a nie wprost na Iana, sięgnął do krawędzi materiału i lekko go rozsunął, odsłaniając sutek. – Jednak jest warty swojej ceny.
– Jesteś trochę pieprznięty, co? – Uśmiechnął się Ian. Dotknął jego dłoni, która wędrowała po jego zaczerwienionej skórze, i obrócił głowę, by musnąć wargami jego szczękę. – Szczęściarz ze mnie. Mogą mi tylko pozazdrościć.
***
Stardust w srebrnym szlafroku siedział na kanapie w przestronnym salonie. Szklany stolik, który wyszedł spod ręki sławnego designera, podobnie jak cały dom, zawalony był papierami. Pił koniak i przeglądał raport o fluktuacjach na rynku muzycznym. Katy, jego asystentka, zeszła do niego z piętra willi kręconymi, szklanymi schodami. Od dwóch lat mieszkała u swojego szefa. Uznali, że tak będzie prościej i w ten sposób niw byli całkiem sami.
– Patrz. – Katy usiadła koło Stardusta i pacnęła go plikiem kartek w głowę. – Dopiero teraz zauważyłam.
– Co takiego? – zdziwił się mężczyzna i spojrzał na przedrukowane zdjęcie chłopaka z farbowanymi na czerwono włosami. – Co jest?
– Nie zdjęcie! Wygrzebałam jego dane. On jest z twojego rodzinnego miasta. Z Abilene.
Stardust, szczerze zaskoczony tą informacją, przeglądnął tekst. Rzeczywiście. Chodził nawet do tego samego liceum, do którego teraz uczęszczał chłopak. Co za przypadek, aż trudny do uwierzenia.
– No proszę. Może to przeznaczenie? – rzucił, posyłając swojej asystentce uśmiech.
Opuścił rodzinne miasto zaraz po skończeniu liceum, żeby rozpocząć karierę muzyka i stać się bolączką konserwatywnej części Ameryki. Wykrzyczeć ludziom w twarz, co o nich wszystkich sądzi. Nie wrócił do Abilene ani razu od tamtego czasu. Nie utrzymywał nawet kontaktu z rodzicami, którzy chyba nadal tam mieszkali.
– Kiedy ma przyjechać do studia? – spytał.
– W przyszłym tygodniu. Na weekend, bo szkoła. Strasznie nalegał, żeby mogła z nim też przyjechać jego koleżanka. Ta ze zdjęć. Zgodziłam się, bo co nam szkodzi?
– Dziewczyna? – zdziwił się Stardust. Miał tyle na głowie, że wiele mniej istotnych informacji mu z niej po prostu wypadało. Przeglądnął jeszcze raz zdjęcia. – Ach, pamiętam teraz. Zwykła ślicznotka, tysiące takich jest w Hollywood. Nic specjalnego.
– Jak zwykle gardzący pospolitością – parsknęła kobieta. – Ale jest śliczna. Pozazdrościć genów.
Sama nie łapała się w normy klasycznego, kobiecego piękna. Miała typową sylwetkę gruszki. Na co dzień nosiła różnokolorowe peruki i mocny makijaż. Teraz na głowie miała zawinięty ręcznik. Białe, długie włosy Stardusta z czerwonymi końcówkami były oczywiście farbowane, ale prawdziwe. Gdy nie miał czerwonych soczewek, patrzył na świat zwykłymi, piwnymi oczami. Teraz spojrzeniem, nagle bardzo skupionym, wędrował po kolejnych zdaniach nadrukowanych pod zdjęciem nastolatki.
– Ona ma na nazwisko Stormare? – dopytał, jakby niedowierzając w to, co właśnie przeczytał.
Katy wzruszyła ramionami, nie wiedząc, skąd to pytanie. I jakie niby miałoby to mieć znaczenie.
– Tak mi Facebook powiedział.
– Znajdź mi jej starych – polecił. –  Jak się nazywa jej ojciec?
Spojrzała na niego szczerze zaskoczona. Stardust znacznie częściej wykazywał znudzenie niż zainteresowanie czymkolwiek, a w szczególności ludźmi. To coś znaczyło, tylko jeszcze nie wiedziała co. Chwyciła za telefon i włączyła przeglądarkę. Znalezienie odpowiedniej informacji nie należało do trudnych.
– Martin. Martin Stormare – powiedziała po chwili. – Matka to Skyler Stormare.
– Hmm.
– Uch, to chyba rzeczywiście geny. Patrz. – Podsunęła Stardustowi pod nos telefon. Na ekranie wyświetlona była strona rodzinnej firmy prawniczej ze zdjęciem jej wiceprezesa, Martina Stormare. – Niezły, nie?
Stardust spojrzał na portret bruneta w czarnym, paskowanym garniturze. Poznał go od razu. Zmienił fryzurę, teraz nosił dłuższe włosy i miał zarost, ale to był ten sam Martin Stormare. Zawsze piękny, zawsze bogaty, zawsze szczęśliwy.
– Jak córka. Piękny, ale pospolity – odparł, byleby coś powiedzieć. 
Odsunął telefon i podciągnął jedną nogę, by oprzeć nagą stopę o kanapę, trochę się przy tym kuląc. Katy spojrzała na jego twarz ukradkiem. Może gdyby nie spędziła z nim wspólnie tylu lat, to dałaby się na to nabrać.
– No i co? To chyba dobra wymówka, żeby odwiedzić stare graty? – zasugerowała.
– Chcesz mi powiedzieć, że potrzebuję wymówek, aby coś zrobić?
– Cóż…
Stardust posłał jej karcące spojrzenie, ale zaraz na jego usta wpłynął uśmiech, który oznaczał, że w jego głowie zrodził się plan. I prawdopodobnie tylko on będzie się cieszył z jego realizacji.
– Dobrze, zadzwoń do dzieciaka i powiedz, że to my przyjedziemy. I żeby wziął tą dziewczynę ze sobą. Ustal jakieś miejsce spotkania. Hotel czy coś.
Gdy Katy udała się do góry, podciągnął kolana pod brodę i przygryzł paznokieć kciuka.
– Martin – szepnął i sięgnął po szklankę z rozcieńczonym Ouzo.
Jego wzrok przypadkowo padł na rozsypane kartki. Było tam jeszcze jedno zdjęcie. Brat bliźniak dziewczyny. Chłopak wyglądał zupełnie jak ojciec w czasach liceum. Stardust w zamyśleniu przejechał po zdjęciu palcami.

6 komentarzy:

  1. Relacja Martin-Shane wygląda całkiem ciekawie, choć oczywiście nie zdrowo. A zainteresowanie Statdusa Stormare'ami nie wiem czemu wydaje się niepokojące, coś czuję nadciągające kłopoty z przeszłości

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mmm, jakby nie było kłopotów, to by nie było ciekawie, co nie? ;D Można powiedzieć, że dotąd to był taki prolog i teraz zacznie się ZŁO :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Nie wiem czemu, ale nie wpisało moich dwóch komentarzy do poprzednich rozdziałów ��
    Po pierwsze Santa i Sasza to moja najulubieńsza para! A ślub był bardzo w ich "olewam cały świat" stylu :D KOCHAM!!!
    David wygląda jakby miał trochę autyzm czy coś, ale jakoś zdaje się to nie przeszkadzać Ianowi. Słodka para i trzyma za nich kciuki ;)
    No! I Martin... Kto by się spodziewał, że będzie miał takie powiadomienie? Kogo wybierze przystojny pan prawnik? Jestem całkowicie zaskoczona tą postacią! Jak by miał wiele twarzy i wszystkie fajne- dobry wyrozumiały ojciec, stateczny dorosły, przyjaciel - trochę niechluj i SEX w każdym wydaniu!
    MoNoMu weny, wiary we własną pracę i wszystkiego czego jeszcze potrzebujesz aby pisać nam dalej! Ślę buziaki i przytulaki!
    MaWi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może z tymi komentarzami to kwestia ustawień w przeglądarce. Ciasteczek?
      No, Santa Boy i Sasza to też oczywiście moja najulubieńsza para ;) Sancie można każde paskudztwo do mordy wsadzić, najgłupsze teksty, kawały i tak dalej :D
      Nom, Martin to taka niespodzianka miała być. Chyba się udało. Może jeszcze zaskoczyć ;).
      Dziękuję za takie ciepłe życzenia :) Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Coraz bardziej mi się ten ojciec bliźniaków podoba :) Coś w nim siedzi, ciekawe czy doprowadzisz do wybuchu? Kto wie, może to właśnie ten Stardurst się do tego przyczyni? Ciekawe, ciekawe... 😁 A ten kombinezon, to musi być coś - przynajmniej takie jest w mojej głowie xd Wcale bym się nie obraziła jakby David sprezentował go Ianowi 😋 Bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to będzie wybuch, może samozapłon, a może niewybuch? :D Hm, ale do takiego kombinezonu to trzeba mieć ciało niezłe. A to oznacza porzucenie słodyczy :( To ja już wolę chodzić w dresie chyba :D
      Jak zwykle dzięki za komentarz i pozdrawiam :)

      Usuń