Wyprężył się niczym
sprężyna, gdy usłyszał skrzypienie drzwi balkonowych. Niemal już
zasnął, ale ten pojedynczy dźwięk rozbudził wszystkie jego
zmysły i nadzieje. Ukrywając się za uchylonymi drzwiami własnego
balkonu, zerknął na ten obok. Ahiga właśnie zapalał papierosa.
Oparł się łokciami o barierkę i zapatrzył w granatowe już
niebo.
Cherubin wyszedł na balkon, ale
mężczyzna nawet nie drgnął. Nie spojrzał w jego stronę. Raphael
za to patrzył na Ahigę i nie podobało mu się to, co ujrzał.
Kiedyś lękał się tego mężczyzny. Teraz też jego postura i mina
mogła budzić podszywaną strachem potrzebę utrzymania bezpiecznego dystansu, ale nie w
Cherubinie. Już nie. Teraz było mu żal tego mężczyzny.
Gdyby on stracił kogoś
bliskiego, bo Shane na pewno nie był tylko zwyczajnym pracownikiem,
to by płakał i krzyczał. Wyrzuciłby z siebie wszystkie
ściskającego jego wnętrzności emocje, a potem, już pozbawiony
wszystkich sił, opadłby w czyjeś opiekuńcze ramiona. Bo on mógł
to zrobić. Nikt nie wymagał od niego, aby był cały czas silny.
Nawet on sam. I zawsze gdzieś w pobliżu czekały te ramiona, na
których mógł się oprzeć. Chociażby matki lub ojca.
Mężczyzna przed nim nie mógł
okazać słabości, bo otaczali go ludzie, którzy szanowali go tylko
za jego siłę. Siebie samego pewnie też szanował tylko za to.
Dlatego nawet teraz, w tych czterech ścianach, za opuszczonym
parawanem, nie mógł zdjąć maski. Także dlatego, że nikt nie
złapałby go, gdyby bezsilny upadł na deski sceny. Musiał cały
czas grać.
Cherubin postanowił sam
zaangażować się do nowej roli. Teraz to on musiał być silny i
dać temu mężczyźnie pocieszenie. Tak, jak raz już to kiedyś
zrobił, wspiął się na barierkę oddzielającą balkony i zaraz
znalazł się po jej drugiej stronie.
‒ Co ty znowu wyprawiasz,
idioto?! ‒ zdenerwował się Ahiga, wreszcie na niego patrząc, ale
reszta jego słów zginęła w pocałunku.
Cherubin dopadł do niego i
chwycił obiema dłońmi za twarz. Nic nie mówiąc i nie czekając
na jakąś reakcję, pocałował gwałtownie mężczyznę, wpychając
mu język do ust. Był niższy i znacznie drobniejszy, ale nie miało
to teraz najmniejszego znaczenia. Całował mężczyznę zapamiętale,
wszystkiemu nadając tempo niczym dyrygent. Chciał teraz dawać temu
mężczyźnie. Dawać namiętność i siłę. Wszystko, co tylko był
w stanie. Ahiga starał przez chwilę jeszcze starał się walczyć,
nie stracić swojej twarzy, ale w końcu uległ.
Papierosa zgubił w
trakcie, może nawet wypadł mu przez balustradę wprost do
hotelowego basenu, ale żaden z nich nie zwrócił na to chociaż
najmniejszej uwagi. Teraz, idąc tyłem, wrócił do swojego pokoju,
którego wyposażenie skrywał mrok. Świeciła się tylko
pojedyncza, ścienna listwa nad wezgłowiem drewnianego łóżka.
Potulnie dał się rozbierać tym drobnym dłonią niedojrzałego
całkowicie mężczyzny. Drgnął, mimo że nie było zimno, gdy jego ramiona zostały
odsłonięte, a jego koszula lekko spadła na parkiet. Dotarli już do łóżka, więc usiadł na nim. Zaraz
poczuł ciężar na udach, gdy złotowłosy chłopak usiadł na nim.
Rozgościł się na jego kolanach, w ogóle nie pytając o zgodę. Dzieciak znów objął jego twarz gorącymi dłońmi i pocałował.
Był przy tym strasznie bezczelny. Ahiga pomyślał, że powinien
pokazać mu, gdzie jego miejsce, ale zamiast tego położył się na
łóżku. Zamknął oczy.
Cherubin rozebrał się do naga
i przysiadł przy Ahidze. Przez chwilę myślał o tym, aby zapalić którąś z lamp, ale bał
się, że spłoszy tym mężczyznę. Musiało mu wystarczyć mgliste
światło ściennej listwy. Swoimi oczami, które najczęściej
płonęły dziko jak dwa rozżarzone węgliki, zdradzając
porywistość jego natury, prześlizgiwał się po sylwetce
mężczyzny. Uznał, że był znacznie piękniejszy od Johnny’ego i
skarcił się w myślach, że kiedykolwiek mógł myśleć inaczej.
Nie wiedział w jaki sposób ten podły człowiek, który nawet nie
zasługiwał na to miano, mógł go tak sobie owinąć wokół palca.
Teraz czuł jedynie wstyd z tego powodu. Młodość naprawdę jest
głupia!
Nachylił się nad Ahigą i obie
dłonie położył na jego klatce piersiowej. Jego ciemne sutki
zamknął między małymi i serdecznymi palcami. Podobało mu się,
jak brodawki mężczyzny w momencie zesztywniały. Jak jego skóra
zrobił się gorąca i bardziej lepka. I jak ruchy jego klatki
piersiowej, gdy oddychał, stały się głębsze. Ciszę panującą w
pokoju zmącił cichy, miarowy szum, gdy Ahiga wciągał kolejne porcje powietrza przez nos.
Cherubin podziwiał go jeszcze
przez chwilę jak jakieś wiekopomne dzieło w galerii sztuki
oprawione w złote ramy. Nawet przy tym nie mrugał, tylko chłonął
spowity w półmroku obraz doskonałego dla niego ciała. Wyraźnie
zarysowanych mięśni, niebieskich nici żył pod skórą, kilku
starych blizn. Ocknął się, dopiero gdy strużka śliny skapnęła
z jego rozwartych, nieruchomych warg, na klatkę piersiową
mężczyzny. Uśmiechnął się szeroko. Nachylił jeszcze bardziej,
aby z rozkoszą zlizać tę plamę. Później przywarł policzkiem do
piersi mężczyzny i ułożył się na nim. Poczuł gorąco między
ich ciałami i nieprzyjemny chłód tam, gdzie się nie
stykali. Dłonią przejechał wzdłuż boku Ahigi, badając dokładnie
fakturę jego żeber i mięśni brzucha. Gdy dotarł do wyraźnie
zarysowanej kości biodrowej, zrobił małe kółko palcem,
obrysowując wypukłość. Powędrował na ślepo wzdłuż krawędzi dżinsów, aż nie natrafił na pasek włosów. Podążył dalej nową
ścieżką. Rozpiął guzik spodni i zanurzył się pod materiał
bielizny.
Uniósł się na łokciu i
chwycił między swoje białe, drobne zęby sutek mężczyzny. Sycił
się reakcją, delikatnym drgnięciem ciała pod sobą i chciał ich
jeszcze więcej. Jego dłoń na chwilę się cofnęła, niczym
przestraszone zwierzątko, gdy palce musnęły gorącą, lepką skórę
na pobudzonym penisie mężczyzny. Cherubin skarcił się za to w
myślach. To, jak mocno wszystko teraz czuł, było wręcz
surrealistyczne. Sztywne włosy łonowe kuły skórę jego dłoni
niczym igły. Przejechał w górę wyprężonego penisa, sycąc
się każdą nierównością. Opuszką palca zbadał główkę,
zataczając na gorącej skórze kilka okręgów.
Przestraszył się, że wszystko
za szybko się skończy, więc postanowił kontynuować podróż.
Spojrzał na twarz Ahigi, który wciąż trzymał zamknięte oczy.
Jego usta były za to teraz lekko rozwarte, a na czole i między
ciemnymi brwiami pojawiły się lekkie zmarszczki. Cherubin wziął
głęboki wdech, wciągając przy tym mocno napięty brzuch i
pocałował Ahigę w usta. Swoim leniwym dotąd ruchom dodał
animuszu. Rozpiął zamek spodni mężczyzny i obsunął jego
bieliznę. Penis niemal wyskoczył, jakby ciesząc się z tego, że
wreszcie został uwolniony.
Cherubin wolną dłonią sięgnął
do swojej erekcji, a drugą objął ściągnięte jądra Ahigi.
Podobała mu się ich puszystość i to, że chociaż tors mężczyzny
był dosyć ubogo owłosiony, to inaczej sprawa miała się poniżej
pasa. Nagle do głowy przyszła mu ekscytująca myśl, coś, co
musiał za wszelką cenę sprawdzić, ale nie wiedział, czy nie
przekroczy tym granicy. Potrząsnął zaraz głową.
Zagryzł spierzchniętą wargę
i powędrował dłonią głębiej, za jądra mężczyzny. Poczuł
gorącą skórę, a potem na dziurkę także okoloną włosami.
Zagłębił palec między pierścień mięśni. Naciągnął skórę,
na ile mógł, czując wyraźny opór. Puścił za to swojego penisa.
Czuł, że zaraz wybuchnie. W momencie stał się całkowicie
sztywny.
Zsunął się z łóżka i
klęknął między nogami Ahigi. Zsunął jego spodnie, na ile był w
stanie. Dopadł do jego jąder i przyssał się do nich. Gorący
penis mężczyzny otarł się o jego twarz, drażniąc skórę i
rzęsy. Ssał przez chwilę, czując na wargach i języku drobne
włoski. To był jednak tylko pierwszy akt. Uniósł się na
kolanach, wygodniej moszcząc się między kolanami mężczyzny.
Kilka razy przeciągle przejechał językiem po jego penisie, którego
podtrzymywał palcami. Zawsze był ciekawy, jakie to będzie uczucie.
Pocałował żołądź, uśmiechając się szeroko, nim wziął
penisa do ust. Uczucie było nieprzyjemne, dławiące, gdy próbował
go wsunąć głębiej. Zrezygnował więc. Uznał, że musi się jeszcze wiele nauczyć.
Doszedł pierwszy. Jakoś tak
zupełnie bez zapowiedzi i trochę bez powodu. Sam był zaskoczony, aż
zacisnął lekko zęby na członku Ahigi. Wydał z siebie stęknięcie, przeżywając niespodziewany orgazm, a po chwili zarechotał. Sięgnął dłonią do swojego krocza.
Zebrał nią trochę spermy. Wtarł ją w udo mężczyzny i zaczął
żwawiej mu obciągać. Zacisnął oczy, gdy nagle poczuł dłoń na
swojej głowie. W kącikach pojawiły mu się łzy, kiedy mężczyzna
doszedł z głośnym jęknięciem.
Ahiga dalej nic nie mówił.
Uniósł się za to i chwycił Cherubina, który wciąż nie był
pewien, co zrobić z małą katastrofą w jego ustach, aby wciągnąć
go na siebie. Raphael zdecydował się po prostu przełknąć, a
potem znów spojrzał na teraz znacznie łagodniejszą w wyrazie
twarz mężczyzny. Przejechał palcem wskazującym po jego szorstkim
policzku, po czym go pocałował.
Zasnął przy jego boku z mocnym
postanowieniem, że stanie się wystarczająco silny, aby być
oparciem dla tego mężczyzny.
***
Ryan leżał na łóżku w swoim
pokoju, a właściwie w zaaranżowanym na niego poddaszu. Na uszach miał bezprzewodowe
słuchawki. Kolejny już dzień spędzał w dokładnie ten sam sposób.
Słuchał starych płyt High Death, bo jękliwe riffy Santy Boy’a,
które naśladowały płacz z żalu i gniewu, oraz wtórujący im
niski, zachrypnięty głos muzyka doskonale oddawały to, co teraz
czuł. I tylko pogłębiały stan, w którym się znajdował. Na pewno nie działały jak lekarstwo.
Kiedy wskoczyła kolejna
piosenka, ściągnął gwałtownie słuchawki i rzucił je na
podłogę. Całkowicie zapomniał, że oprócz starszych płyt miał też
ściągniętą tą najnowszą w dorobku High Death. Gdy się
pojawiła, uznał ją za świadectwo odrodzenia się zespołu i jego
lidera. Teraz nienawidził tej płyty, a przede wszystkim tej
wężowatej, rockowej ballady*. Chyba najszczersze co kiedykolwiek
wypluł z siebie Santa Boy, a czego teraz Ryan nie mógł znieść.
Odszukał dłonią porzucony na
łóżku telefon, żeby zapauzować listę odtwarzania. Zobaczył, że
ma kilka nieodebranych wiadomości. Wszystkie od Pocahontas. Usunął
je bez czytania. Nie chciał jej widzieć ani z nią rozmawiać. I
wcale nie chodziło mu o to, co powiedziała mu matka na temat jego
najlepszej przyjaciółki.
Nie chciał jej widzieć, bo
dojrzał to w jej spojrzeniu. Pogardę. Nie powiedziała tego na
głos, cały czas go wspierała i utwierdzała w przekonaniu, że to
najlepsza decyzja, ale i tak dojrzał to w jej spojrzeniu. Miała go
za tchórza. I słusznie. Gardziła nim. I miała rację. On też
sobą gardził.
‒ Spóźnisz się, jeśli
zaraz nie wyjdziesz! ‒ Usłyszał wołanie dziadka z dołu. ‒
Uszanuj stare kości swojej babci.
Podniósł się i zabrał bluzę
leżącą na oparciu obrotowego krzesła. Podniósł też słuchawki
i włożył telefon do kieszeni spodni. Po drabinie zszedł na
pierwsze piętro domu. Dziadka zastał w kuchni. Właśnie pakował
kanapki w folię aluminiową. Były dla niego. Kolejną noc miał
spędzić w sklepie należącym do dziadków. Teraz, na popołudniowej
zmianie, była tam jego babcia.
Pracę zaproponował mu dziadek.
‒ Leżysz tu jak zwłoki ‒
powiedział, gdy wczoraj bez zapowiedzi wszedł na poddasze. I miał rację.
Teraz podał wnukowi kanapki
oraz herbatę w termosie upchane w papierowej torbie.
Ryanowi dopiero
teraz przyszło do głowy, aby o coś zapytać:
‒ A gdzie jest Johnny?
‒ Pytanie godne głównej
nagrody w „Milionerach” ‒ odparł jego dziadek. ‒ Po prostu
znowu uciekł bez chociażby słowa. Po kilku dniach zadzwoniono do
nas z parkingu nieopodal lotniska. Stał tam samochód twojej mamy,
za którego nikt nie uiszczał opłaty parkingowej.
‒ Tak po prostu zniknął?
Jego dziadek wzruszył
ramionami.
‒ On zawsze taki był ‒
stwierdził. ‒ Dużo szczekał, a gówno z tego było. Nie wiem, po
kim to ma.
A ja? ‒ pomyślał z goryczą
Ryan. Po kim ja to mam?
Kolejną więc nos spędzał za
ladą całodobowego sklepu dziadków. Prawie nie było klientów. Przez większość czasu był więc zupełnie sam, ale tak jak wczoraj, blisko północy, dzwonek
przy drzwiach się odezwał, a do środka wszedł Floyd. Przez ramię
miał przerzucony plecak. Uprzedniej nocy pojawił się w sklepie
niczym duch. W Austin zniknął nawet nie wiadomo dokładnie kiedy i
więcej nie dawał znaków życia. Kolejny raz Ryan ujrzał go
właśnie w sklepie. Wybudził go wtedy z półsnu, czy raczej
koszmaru.
Na początku ich znajomości,
gdy jechali do Austin, nie podszedł Ryanowi. Był zbyt natrętny i w
jakiś sposób oślizgły. Właściwie do tej pory Ryan nie miał
pojęcia, o co chłopakowi tak naprawdę chodziło. Teraz się go jednak
uczepił, łyknął zarzucony haczyk, bo kogoś potrzebował. Pocahontas by nie zrozumiała. Nie
chodziło tylko o to, co wyczytał z jej spojrzenia. Ona pochodziła
z innego, wręcz bajkowego świata. Jej starzy byli niesamowicie
zamożni i niemal czcili swoją adaptowaną córkę jak jakąś
boginię. Teraz dodatkowo Trish miała nie jednego, a dwóch ojców. On zaś żadnego.
‒ Twoje rzeczy, tak jak
chciałeś ‒ powiedział Floyd, kładąc na ladzie czarny worek,
który wyciągnął ze swojego plecaka. ‒ Pocahontas nie
była zbyt szczęśliwa.
‒ Dzięki ‒ odmruknął Ryan
i rzucił worek na podłogę koło swojego krzesła, nawet nie
sprawdzając jego zawartości.
‒ Straszne masz wory ‒
zauważył Floyd i kciukiem przejechał po skórze pod okiem
chłopaka. ‒ Spałeś w ogóle?
Ryan nie miał nawet siły, aby
strzepnąć dłoń, która zastygła na jego policzku. Spojrzał w
górę, na twarz uśmiechniętego chłopaka w dredach. Musi być
zajebiście tak się niczym nie przejmować, pomyślał.
‒ Wczoraj mi proponowałeś…
‒ zaczął.
‒ Wciąż aktualne ‒
potwierdził Floyd, nawet nie czekając, aż Ryan skończy. ‒ To zamknij interes. I tak chyba teraz
bardziej straty przynosi niż zyski. Prąd tylko marnujesz.
Ryan wiedział, że mu się
jutro za to oberwie od dziadka, a potem jeszcze od matki, gdy ta
wróci z pracy, ale się nie przejmował. Jakoś tak niczym się nie
przejmował. Od przyszłego tygodnia miał zacząć chodzić do nowej
szkoły. Tak zdecydowała Jennifer Norton. Normalnie by się
buntował. Później, gdy już przekonałby się, że to
nieuniknione, obgryzałby paznokcie ze stresu. Teraz zaś było mu to
zupełnie obojętne. Zamknął więc sklep i ruszył opustoszałymi
ulicami za Floydem. Nawet nie pytał, gdzie właściwie idą i co będą robić.
Chłopak zaprowadził go do
opustoszałego, rozległego budynku. Bardziej willi niż zwykłego
domu. Żeby dostać się na posesję, musieli przecisnąć przez
wąską szparę, którą tworzyła odgięta, rozcięta, metalowa
siatka ogradzająca teren. Dom był opuszczony już od dłuższego
czasu. Wskazywały na to chociażby dykty w oknach pozbawionych szyb
oraz łuszczący się niczym naskórek poszarzały tynk.
Weszli do środka, wprost do
rozległego pomieszczenia, które musiało kiedyś stanowić salon.
Teraz nie było tu mebli, a z parkietu pozostały tylko pojedyncze
fragmenty desek. Pewnie bezdomni je spalili, aby się ogrzać.
Teraz ich tu nie było. Gdy Ryan o to zapytał, Floyd z uśmiechem
odparł, że teraz to miejsce przejęła „nowa fala”. Przewrócił
oczami. Nawet nie pytał, co niby miało to znaczyć. Nie
interesowało go to.
Na pierwszym piętrze, na które
wspięli się po kręconych schodach, czekała na nich dwójka
nastolatków. Chłopak i dziewczyna. Ryan od razu uznał, że to
rodzeństwo, najpewniej bliźnięta. Mieli podobne, zresztą niezbyt
atrakcyjne, rysy twarzy i włosy pofarbowane we wszystkie kolory
tęczy.
Rozejrzał się po pokoju.
‒ Graffiti? ‒ zdziwił się.
Na ścianach widniało kilka
wykonanych sprayem malunków. Bardzo pedantycznych i wielobarwnych.
Nie miał problemu z rozpoznaniem jednego z krajobrazów. To była
łąka nad pobliską rzeką, gdzie w lecie często pary wybierały
się na spacer. Niedawno wybudowano tam parking.
‒ Nie obrażaj człowieka ‒
wypaliła dziewczyna, chociaż w jej głosie dało się wyczuć
jedynie rozbawienie. ‒ To sztuka, a nie wandalizm.
Floyd bez ostrzeżenia uwiesił
się na ramieniu Ryana i podsunął mu puszkę sprayu.
‒ Chcesz coś namalować? ‒ spytał, palcem wolnej dłoni odciągając kołnierz jego
bluzy, by następnie pocałować go w odsłonięty fragment skóry.
‒ Co niby? Poza tym nie umiem
rysować ‒ odparł Ryan, ignorując tamten gest.
‒ To akurat nie ma znaczenia.
Cokolwiek. ‒ Floyd popukał puszką w jego klatkę piersiową. ‒
To, co podpowiada ci serce.
Od razu w wyobraźni Ryana
pojawił się orzeł z rozpostartymi skrzydłami kołujący w
przestworzach. Zupełnie wolny i niczym nieograniczany. Pan swojego
życia.
Orzeł. Atsah.
‒ Nic nie chcę ‒ odparł,
nagle znów smutniejszy. Wyplątał się z uścisku chłopaka. Usiadł
pod ścianą. ‒ Ale popatrzę, jak będziecie pracować.
Floyd potrząsnął głową i
wygrzebał ze swojego plecaka dodatkową maskę. Rzucił ją w stronę
Ryana, który najwyraźniej znów zatapiał się w swoich ponurych
myślach.
‒ Dupa ci tak odmarznie na tym
betonie. Chodź, będziesz wypełniał pola kolorem.
Przed początkiem pracy wypalili
po jednym. Skończyli zaś po kilku godzinach. Teraz na jednej ze
ścian widniał portret Debbie Harry** w przejaskrawionych kolorach. Ryan załapał, o co chodziło Floydowi z tą „nową falą”.
Bliźniacy dość szybko się
zmyli. Teraz zostali tu tylko we dwójkę. Maska wisiała Ryanowi na
szyi. Chociaż szyby w oknach były wybite, w powietrzu wciąż
unosił się drażniący zapach lakieru. Uznał, że udało im się
oddać magię wyglądu Debbie, a potem spojrzał na ścianę obok, na
której namalowany był krajobraz.
Floyd teraz go uzupełniał.
Stał na taborecie i domalowywał coś małego na błękitnym niebie.
Jakiś cień. Gdy skończył, zeskoczył na podłogę i uśmiechnął
się do Ryana. Miał bardzo łagodną w wyrazie, ale przystojną
twarz. Niebo na malunku przecinał teraz orzeł. Znajdował się
bardzo daleko, wysoko, więc był tylko ciemną plamą. Jednak to
niezaprzeczalnie był orzeł.
Floyd odrzucił maskę i puszkę
sprayu na podłogę, a potem podszedł do Ryana. Przetarł delikatnym
gestem jedno z jego przymrużonych oczu, mimo że chłopak nie
płakał. Później złączył ich usta w pocałunku.
Ryan zastanawiał się tylko chwilę.
Chwycił Floyda za ramiona i przyciągnął go bliżej do siebie.
Chłopak rozpiął mu bluzę i nachylił się, aby pocałować go w
miejsce, gdzie zaczynała się szyja. Ryan uniósł podbródek i
oparł go na dredach Floyda, które pachniały dymem i cytrusami.
Jego wzrok znów padł na rysunek orła kołującego wysoko na
niebie.
Uznał, że najlepiej będzie
zapomnieć. Postanowił się więc oddać temu chłopakowi, bo najwyraźniej go chciał.
***
Atsah siedział na łóżku i
patrzył na nocne niebo przez okno, którego nie dało się od wewnątrz otworzyć. Myślał o Ryanie. O tym, czy sobie poradzi. Martwił
się. Doszedł jednak do wniosku, że na pewno tak. Miał przecież
rodzinę. I miał Pocahontas. Ona była silna. Miała niezłomnego
ducha. Prawie jak indiański wojownik. Na pewno będzie dla Ryana wsparciem.
Wszystkie nieszczęścia
ściągnął na rodzinę Ryana jego wujek. Atsah uznał, że
mężczyzna zrobi wszystko, żeby odciągnąć
niebezpieczeństwo od swoich krewnych. On sam by tak uczynił, nawet
jeśli miałby poświęcić siebie. Uznał więc, że o Ryana nie
musi się martwić. Chciał tylko, aby był szczęśliwy.
Później zaczął myśleć o
kocie, małym przybłędzie, dla którego razem zrobili w lesie z drewna miejsce do spania w postaci drewnianej skrzynki. Ryan śmiał się, że wygląda jak buda dla psa. Pewnie ojciec nie zajmie się kotem i nie będzie go karmił. Noce wciąż były chłodne, więc mógł się
przeziębić.
Atsah pomyślał, że byłoby miło, gdy Ryan zaopiekował się małym, bezdomnym kotkiem. Potem
położył się na niewygodnym, za krótkim dla niego łóżku i
zasnął.
*Chodzi o piosenkę, którą Santa Boy nagrał podczas rozstania z Saszą -> "Life is Cheap", rozdział 6.
**Debbie Harry – wokalistka
punk-rockowego zespołu „Blondie”, który szczyt popularności
przeżywał w latach osiemdziesiątych.
Jahnny to ciepłe kluchy i tyle, a to w dodatku cecha rodzinna.
OdpowiedzUsuńRyan to straszny egoista i aż przykro się robi widząc naiwność Atsaha
ale cóż ... życie
wszystkiego dobrego w nowym roku :)
pisz proszę więcej ;D
AA
No właśnie, życie! W realu to chyba mniej jest tych Rambo niż mięczaków ;)
UsuńDziękuję za życzenia i również przesyłam! Piszę, ile mogę. No bo trzeba jeszcze znaleźć ten czas do marnowania w necie :D