niedziela, 9 grudnia 2018

Atsah II - ROZDZIAŁ 5: część II

Moich komputerowych kłopotów końca nie widać :(
Wolny czas, chociażby w podróży, lubię zapychać książką - taką tradycyjną, papierową. Ostatnio idę do biblioteki i biorę z półki z kryminałami pierwsze, co mi wpadło do ręki. Coś o jakimś obciętym palcu we frytkach... Czytam, czytam, a tu proszę elegancki motyw homoseksualny. Zupełny przypadek! -> "Martwy cel" - część cyklu o Billim Sliderze pani Eagles.


Kilka razy przesiadali się z jednego do kolejnego miejskiego autobusu. Każdy następny był lepiej wyposażony i nowszy. Dwa ostatnie miały nawet zdalnie sterowaną klimatyzację. Przejechanie przez całe miasto, z obrzeż dzielnicy biedy do centrum, zajęło im sporo czasu. Korki były naprawdę potężne i potrafiły porządnie zmęczyć. Dlatego Johnny poczuł nawet coś na kształt ulgi, gdy wreszcie wysiedli na końcowym przystanku. Jednak to było drugo-, a nawet trzeciorzędne z uczuć, które teraz panowały w jego sercu.

Przyszli tu kogoś zabić. Nie chciał tu być, nie chciał brać w tym udziału. Brzydził się, a przede wszystkim bał.
Rozglądnął się po okolicy. Byli na osiedlu kilkupiętrowych bloków wybudowanych najdalej dekadę temu. Miało prywatny parking, równo przystrzyżone i zdrowo nawożone, niesamowicie zielone trawniki. Zupełnie inne widoki niż te w faweli. To nie był żaden szczyt luksusu, ale i tak Johnny zmarszczył brwi w geście zdziwienia.
‒ On tu mieszka? ‒ zapytał.
‒ No raczej ‒ parsknął Falco, rozglądając się po osiedlu. Najwyraźniej szukał właściwego bloku. ‒ Przecież nie w faweli. Jeszcze by się ubrudził.
Kiwnął głową w stronę jednego z wybrukowanych drobną kostką chodników prowadzących w głąb osiedla, między bloki. Tam też się skierowali.
‒ To jaki jest plan? ‒ zdecydował się spytać Johnny, chociaż Falco, jego mina i atmosfera wokół niego nie zachęcały do rozmowy.
Mężczyzna wzruszył ramionami, najwyraźniej dając znać, że nie było żadnego planu. Jack Hetfield zapewne nie był wart planowania zdaniem Falco. Pewnie dlatego tak długo zwlekał z wyciśnięciem tego pryszcza. No i żeby poirytować Dacnisa, uznał Johnny.
‒ Ale najważniejsze jest odzyskanie bachora ‒ rzucił Falco.
To zaś było po to, aby udobruchać Dacnisa, który był teraz wkurzony aż za bardzo. Nie okazywał tego w jakiś emocjonalny sposób, ale najwyraźniej Falco tknęło to wystarczająco mocno.
‒ To tak po prostu tam wejdziemy…
‒ I się zobaczy ‒ uciął gangster.
Johnny, znów całkowicie olany, przewrócił oczami. Dla niego to nie był taki chleb powszedni. Jak się niedawno okazało, nie pozbawił życia nawet jednej osoby. Zdziwił się, gdy stanęli przed balkonami, czyli z tyłu jednego z podłużnych, czteropiętrowych bloków. Co niby mieli tu robić? Zawołać tego całego Jacka Hetfielda na piknik na trawniku?
Zaraz się wyjaśniło, bo Falco związał swoje długie dredy rzemykiem, poprawił pistolet za paskiem spodni i zaczął się wspinać po bocznej obudowie z metalowych prętów na parterowy balkon. Po chwili był już na kolejnym. Johnny obserwował go, osłaniając oczy przed słońcem dłonią i w duchu modlił się, aby Hetfield mieszkał na pierwszym piętrze. Jednak szybko się przekonał, że los rzeczywiście nie był dla niego łaskawy, bo już po chwili Falco podciągał się na ramionach, a potem zahaczył stopami o metalowe pręty balkonu na drugim piętrze. I tak to trwało, aż nie znalazł się na czwartym.
‒ No i co się tak opieprzasz? ‒ rzucił w dół. Nie wydawał się chociaż lekko zmęczony. ‒ Czekasz na specjalne zaproszenie albo czerwony dywan? Mam ci go spuścić, a potem cię wciągnąć?
Johnny po raz już któryś tego dnia przewrócił swoimi zielonymi oczami, ale nie zostało mu nic innego, jak sprawdzić broń i także zacząć się wspinać. Jemu zajęło to znacznie dłużej i kilka razy na moment aż kostniał ze strachu. W końcu jednak wygrzebał się na czwarte piętro i z tłukącym się w piersi sercem stanął obiema stopami na podłodze balkonu. Od razu poczuł na sobie pogardliwe spojrzenie żółtawych oczu. Gdy uniósł głowę, ujrzał wyraźnie błyszczące krople potu na ciemnej twarzy Falco. To trochę go pocieszyło.
‒ Ktoś mógł nas przecież zauważyć ‒ rzucił.
‒ I? ‒ spytał bez zainteresowania gangster.
‒ No i zadzwonić na gliny? ‒ zaproponował Johnny, wybałuszając oczy.
Naprawdę musiał to tłumaczyć? Czy tylko dla niego to było oczywiste?
‒ I? ‒ powtórzył Falco tym samym tonem.
Spojrzał na drzwi balkonowe. Były zamknięte od środka. To też nie zrobiło na niego wrażenia. Rozbił szybę pistoletem, wyciągnął w framugi ostre resztki szyby, aby przełożyć rękę i otworzyć zamek.
‒ Opłacacie gliniarzy nawet tak daleko od waszego terenu? ‒ spytał Johnny, także wkraczając do najwyraźniej pustego mieszkania.
‒ Kiedy trzeba.
Czyli jednak nie było tak do końca bez planu, pomyślał Johnny. Rozejrzał się. W małym salonie było zadziwiająco dużo roślin. Wnętrze prezentowało się całkiem przyjemnie. Można tu było wypocząć. Nie przerwali jednak Jackowi Hetfieldowi sjesty. Wszystko wskazywało na to, że nie zastali go w mieszkaniu.
‒ Dzieciak też tu jeszcze nie trafił ‒ ocenił Falco po pobieżnym rozglądnięciu się po wszystkich pomieszczeniach. ‒ To poczekamy.
Rozpuścił z powrotem swoje grube, sięgające pasa dredy, z których kilka było rozjaśnionych i usiadł na fotelu. Wszystko robił z taką dozą nonszalancji, jakby był u siebie.
‒ Skąd pewność, że w ogóle tu trafi?
‒ Pewnie nie zna tego adresu, więc udał się na teren Barbosy. Jednak nie jest tam bezpieczny. Jeśli znalazł Hetfielda, a ten zatęsknił za jego piegowatą dupą, to sprowadzi go tutaj przed znalezieniem lepszej kryjówki. Jeśli nie, to dzisiaj niespodziankę po powrocie do domu będzie miał tylko Hetfield. Tak czy siak, dziś upieczemy przynajmniej jedną pieczeń. Najwyżej dzieciaka znajdzie się na terenie Barbosy. Żywego lub martwego.
Johnny był pod wrażeniem tego, że tyle słów wypłynęło jednym ciągiem z pełnych ust gangstera. Nie pozostało mu nic innego, niż także usiąść. Nie mógł jednak długo wytrzymać w jednym miejscu. Wstał i zaczął przeglądać szuflady. Nie znalazł nic ciekawego. Dowiedział się tylko, że Jack Hetfield lubił wieczorami poczytać kryminały.
Uśmiechnął się jak dzieciak, gdy znalazł coś w kolejne z szuflad. Wyjął to, co przypominało harmonijkę i pozwolił jej się rozwinąć w akompaniamencie charakterystycznego szeleszczenia plastiku.
‒ Proponujesz mi coś? ‒ prychnął Falco, patrząc z uniesioną brwią na zapakowane prezerwatywy zwisające z dłoni Johnny’ego.
‒ No co ty! Przecież to by było takie pedalskie ‒ odparł mężczyzna i uśmiechnął się pokpiwająco. ‒ Jeszcze odpadłaby ci fujarka.
‒ Chyba tobie, już nie potrzebna do niczego.
Johnny uniósł brwi. Więc na takim poziomie prymitywizmu zatrzymali się panowie macho z tutejszych gangów. Ruchanie faceta jeszcze nie robiło z ciebie pedała, ale branie w dupę już tak. Wspaniale. Stąd ta chora atmosfera między Falco i Dacnisem.
Ten pierwszy tak naprawdę wiedział. Wszystko wiedział. O tatuażyście, nauczycielu i tak dalej. Ale udawał, że ta strona życia Dacnisa nie istnieje. Nawet przed samym sobą. Nie dopuszczał tej myśli do siebie, bo wtedy musiałby zacząć gardzić swoim… No właśnie kim? ‒ zastanowił się w myślach Johnny.
Nagle jeszcze bardziej przygnębiony, od niechcenia spojrzał na napisy i logo ozdabiające saszetki z prezerwatywami. Zaśmiał się gorzko, gdy rozpoznał indiański pióropusz. Od razu pomyślał o Ahidze. Czemu wszystko zawsze musiało być takie popieprzone?
Pogrążony w ponurych rozmyślaniach nad przeszłością i brakiem przyszłości nawet nie wychwycił momentu, w którym Falco znalazł się tuż przy nim.  Poczuł mocny, stanowczy uścisk na ramieniu, odpowiedział więc tym samym. Ciemna skóra Falco była gorąca i zroszona potem, a napięte mięśnie pod nią niesamowicie twarde. Mierzyli się bez słowa wzrokiem. Dopiero teraz Johnny spostrzegł, że był trochę wyższy. Przynajmniej w tym aspekcie miał przewagę.
Zacisnął zęby, by nie wykrzywić w grymasie bólu ust, gdy Falco wbił mu jeszcze mocniej palce w ramię. Zaparł się z całych sił jak osioł, który nie chce iść do rzeźni, by tylko nie ulec. Bo dobrze wiedział, co siedziało w głowie Falco. Że ten chciał zmusić go do posłuszeństwa, bo nic innego nie znał. Taki był jego świat.
Wykręcić mu rękę na plecy, zmusić do obrócenia się i opadnięcia ciałem na komodę, z której szuflady Johnny przed chwilą wyciągnął prezerwatywy. Drugim ramieniem docisnąć jego głowę do drewna. Kopnięciem zmusić go do szerszego rozstawienia nóg…
Nie doczekanie jego. Johnny spojrzał prosto w żółte ślepia gangstera. Mierzyli się wzrokiem przez jakiś czas, stojąc nieruchomo. Żaden nawet nie mrugnął. W końcu Falco uśmiechnął się lekko, a jego uścisk zelżał. Johnny też więc go puścił. Tym razem nie przegrał. Chociaż też nie wygrał.
Wykorzystując to, że Falco odwrócił się do niego plecami, zgarnął z czoła przylepione blond pasma włosów i oblizał spierzchnięte usta. Odetchnął i przełknął ślinę. Z naganą i wstydem w spojrzeniu zerknął na swoje kroczę. Na szczęście Falco najwyraźniej nie zauważył.
Prawie podskoczył, gdy nagle w pokoju rozległ się dźwięk komórki. Pomyślał o Hetfieldzie, ale to tylko telefon Falco dzwonił. Mężczyzna z irytacją wyciągnął go z kieszeni i odebrał. Burknął do słuchawki po portugalsku coś w stylu „No czego chcesz?”, okraszając to jeszcze soczystym przekleństwem. Jednak po paru zdaniach rozmówcy jego postawa się zmieniła. Cały się napiął i zgarbił. Johnny obserwował go z rosnącym niepokojem.
Że co, kurwa?!
Skrzywił się na dźwięk krzyku skrajnie rozgniewanego mężczyzny. Po jego podnieceniu też nie było już ani śladu.
Jak mogło do tego dojść?! Jakim prawem pozwoliliście mu tam iść samemu?! Zajebię cię, gdy wrócę, słyszysz?! Twoich zwłok nawet matka nie rozpozna, więc lepiej idź się pożegnać z nią teraz. I nawet nie próbuj uciekać, słyszysz?!
Johnny aż zrobił krok do tyłu, wpadając plecami na komodę, gdy Falco odwrócił się w jego stronę. Gangster miał przekrwione, rozwarte oczy i zaciśnięte w wąską linię usta. Teraz Johnny zaczął się bać naprawdę.
‒ To twoja wina! ‒ wysyczał Falco, po czym rzucił swoim telefonem w stronę blondyna.
Urządzenie śmignęło koło głowy Johnny’ego i rozbiło się o framugę okna z głośnym trzaskiem. Fragmenty opadły na podłogę. Instynktownie Norton chciał się obejrzeć na pobojowisko za sobą, ale nawet nie zdążył tego zrobić, bo Falco dopadł do niego i chwycił oburącz za gardło. Wydał z siebie zdławione charknięcie i kopnął go w łydkę, ale to nic nie dało. Przyniosło wręcz odwrotny efekt, bo dłonie na szyi Falco zacisnęły się jeszcze mocniej. Johnny po omacku odnalazł dłonią kryształowy wazon stojący na komodzie, do której był teraz przyciśnięty. Chwycił za niego i rozbił go na głowie Falco. Mężczyzna zachwiał się lekko, a jego wzrok zmętniał na chwilę. Johnny wykorzystał ten moment, by spróbować się oswobodzić. Udało mu się lekko rozluźnić chwyt na swoim gardle. Zachłysnął się powietrzem. Wtedy jednak Falco otrzeźwiał. Znów na niego naparł, przez co obaj runęli na podłogę. Johnny został przygnieciony masywniejszym ciałem.
‒ To ci nic nie da! ‒ wychrypiał. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło, ale podejrzewał, że maczał w tym palce Ahiga. ‒ Przecież on tego chce! Dokładnie tego… mojej śmierci… Dasz mu dokładnie to, czego…
Czuł, że traci siły. Obraz zaczynał mu się zamazywać, a w oczach pojawiły się łzy. Tracił świadomość. W jej ostatnim przebłysku pomyślał sobie, że wszystko byłoby inaczej, gdyby został z Ahigą. Byłoby lepiej.
Nim zamknął oczy, dostrzegł jeszcze ponad wykrzywioną w gniewie twarzą Falco zarys sylwetki mężczyzny z bronią w ręku. Miał długie, blond włosy zupełnie jak on sam, ale były dokładnie zaczesane w zgrabną kitkę. Mieli też takie same zielone oczy. Różniła ich za to postura, strój i wzrok. Johnny pomyślał, że los jest naprawdę okrutny, skoro na koniec raczy go widokiem kogoś, kim zawsze chciał się stać. A był jedynie sprzedawcą w nocnym sklepie w znoszonej, hawajskiej koszuli.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz