Wolny czas, chociażby w podróży, lubię zapychać książką - taką tradycyjną, papierową. Ostatnio idę do biblioteki i biorę z półki z kryminałami pierwsze, co mi wpadło do ręki. Coś o jakimś obciętym palcu we frytkach... Czytam, czytam, a tu proszę elegancki motyw homoseksualny. Zupełny przypadek! -> "Martwy cel" - część cyklu o Billim Sliderze pani Eagles.
Kilka razy przesiadali się z
jednego do kolejnego miejskiego autobusu. Każdy następny był lepiej
wyposażony i nowszy. Dwa ostatnie miały nawet zdalnie sterowaną
klimatyzację. Przejechanie przez całe miasto, z obrzeż dzielnicy
biedy do centrum, zajęło im sporo czasu. Korki były naprawdę
potężne i potrafiły porządnie zmęczyć. Dlatego Johnny poczuł
nawet coś na kształt ulgi, gdy wreszcie wysiedli na końcowym
przystanku. Jednak to było drugo-, a nawet trzeciorzędne z uczuć,
które teraz panowały w jego sercu.
Przyszli tu kogoś zabić. Nie
chciał tu być, nie chciał brać w tym udziału. Brzydził się, a
przede wszystkim bał.
Rozglądnął się po okolicy.
Byli na osiedlu kilkupiętrowych bloków wybudowanych najdalej dekadę
temu. Miało prywatny parking, równo przystrzyżone i zdrowo
nawożone, niesamowicie zielone trawniki. Zupełnie inne widoki niż
te w faweli. To nie był żaden szczyt luksusu, ale i tak Johnny
zmarszczył brwi w geście zdziwienia.
‒ On tu mieszka? ‒ zapytał.
‒ No raczej ‒ parsknął
Falco, rozglądając się po osiedlu. Najwyraźniej szukał
właściwego bloku. ‒ Przecież nie w faweli. Jeszcze by się
ubrudził.
Kiwnął głową w stronę
jednego z wybrukowanych drobną kostką chodników prowadzących w
głąb osiedla, między bloki. Tam też się skierowali.
‒ To jaki jest plan? ‒
zdecydował się spytać Johnny, chociaż Falco, jego mina i
atmosfera wokół niego nie zachęcały do rozmowy.
Mężczyzna wzruszył ramionami,
najwyraźniej dając znać, że nie było żadnego planu. Jack
Hetfield zapewne nie był wart planowania zdaniem Falco. Pewnie
dlatego tak długo zwlekał z wyciśnięciem tego pryszcza. No i żeby
poirytować Dacnisa, uznał Johnny.
‒ Ale najważniejsze jest
odzyskanie bachora ‒ rzucił Falco.
To zaś było po to, aby
udobruchać Dacnisa, który był teraz wkurzony aż za bardzo. Nie
okazywał tego w jakiś emocjonalny sposób, ale najwyraźniej Falco
tknęło to wystarczająco mocno.
‒ To tak po prostu tam
wejdziemy…
‒ I się zobaczy ‒ uciął
gangster.
Johnny, znów całkowicie olany,
przewrócił oczami. Dla niego to nie był taki chleb powszedni. Jak
się niedawno okazało, nie pozbawił życia nawet jednej osoby.
Zdziwił się, gdy stanęli przed balkonami, czyli z tyłu jednego z
podłużnych, czteropiętrowych bloków. Co niby mieli tu robić?
Zawołać tego całego Jacka Hetfielda na piknik na trawniku?
Zaraz się wyjaśniło, bo Falco
związał swoje długie dredy rzemykiem, poprawił pistolet za
paskiem spodni i zaczął się wspinać po bocznej obudowie z
metalowych prętów na parterowy balkon. Po chwili był już na
kolejnym. Johnny obserwował go, osłaniając oczy przed słońcem
dłonią i w duchu modlił się, aby Hetfield mieszkał na pierwszym
piętrze. Jednak szybko się przekonał, że los rzeczywiście nie
był dla niego łaskawy, bo już po chwili Falco podciągał się na
ramionach, a potem zahaczył stopami o metalowe pręty balkonu na drugim piętrze. I tak to trwało, aż nie znalazł się na
czwartym.
‒ No i co się tak opieprzasz?
‒ rzucił w dół. Nie wydawał się chociaż lekko zmęczony. ‒
Czekasz na specjalne zaproszenie albo czerwony dywan? Mam ci go
spuścić, a potem cię wciągnąć?
Johnny po raz już któryś tego
dnia przewrócił swoimi zielonymi oczami, ale nie zostało mu nic
innego, jak sprawdzić broń i także zacząć się wspinać. Jemu
zajęło to znacznie dłużej i kilka razy na moment aż kostniał ze
strachu. W końcu jednak wygrzebał się na czwarte piętro i z tłukącym się w piersi sercem stanął obiema stopami na podłodze
balkonu. Od razu poczuł na sobie pogardliwe spojrzenie żółtawych
oczu. Gdy uniósł głowę, ujrzał wyraźnie błyszczące krople
potu na ciemnej twarzy Falco. To trochę go pocieszyło.
‒ Ktoś mógł nas przecież
zauważyć ‒ rzucił.
‒ I? ‒ spytał bez
zainteresowania gangster.
‒ No i zadzwonić na gliny? ‒
zaproponował Johnny, wybałuszając oczy.
Naprawdę musiał to tłumaczyć?
Czy tylko dla niego to było oczywiste?
‒ I? ‒ powtórzył Falco tym
samym tonem.
Spojrzał na drzwi balkonowe.
Były zamknięte od środka. To też nie zrobiło na niego wrażenia.
Rozbił szybę pistoletem, wyciągnął w framugi ostre resztki
szyby, aby przełożyć rękę i otworzyć zamek.
‒ Opłacacie gliniarzy nawet
tak daleko od waszego terenu? ‒ spytał Johnny, także wkraczając
do najwyraźniej pustego mieszkania.
‒ Kiedy trzeba.
Czyli jednak nie było tak do
końca bez planu, pomyślał Johnny. Rozejrzał się. W małym
salonie było zadziwiająco dużo roślin. Wnętrze prezentowało się
całkiem przyjemnie. Można tu było wypocząć. Nie przerwali jednak
Jackowi Hetfieldowi sjesty. Wszystko wskazywało na to, że nie
zastali go w mieszkaniu.
‒ Dzieciak też tu jeszcze nie
trafił ‒ ocenił Falco po pobieżnym rozglądnięciu się po
wszystkich pomieszczeniach. ‒ To poczekamy.
Rozpuścił z powrotem swoje
grube, sięgające pasa dredy, z których kilka było rozjaśnionych
i usiadł na fotelu. Wszystko robił z taką dozą nonszalancji,
jakby był u siebie.
‒ Skąd pewność, że w ogóle
tu trafi?
‒ Pewnie nie zna tego adresu,
więc udał się na teren Barbosy. Jednak nie jest tam bezpieczny.
Jeśli znalazł Hetfielda, a ten zatęsknił za jego piegowatą dupą,
to sprowadzi go tutaj przed znalezieniem lepszej kryjówki. Jeśli
nie, to dzisiaj niespodziankę po powrocie do domu będzie miał
tylko Hetfield. Tak czy siak, dziś upieczemy przynajmniej jedną
pieczeń. Najwyżej dzieciaka znajdzie się na terenie Barbosy.
Żywego lub martwego.
Johnny był pod wrażeniem tego,
że tyle słów wypłynęło jednym ciągiem z pełnych ust
gangstera. Nie pozostało mu nic innego, niż także usiąść. Nie
mógł jednak długo wytrzymać w jednym miejscu. Wstał i zaczął
przeglądać szuflady. Nie znalazł nic ciekawego. Dowiedział się
tylko, że Jack Hetfield lubił wieczorami poczytać kryminały.
Uśmiechnął się jak dzieciak,
gdy znalazł coś w kolejne z szuflad. Wyjął to, co przypominało
harmonijkę i pozwolił jej się rozwinąć w akompaniamencie
charakterystycznego szeleszczenia plastiku.
‒ Proponujesz mi coś? ‒
prychnął Falco, patrząc z uniesioną brwią na zapakowane
prezerwatywy zwisające z dłoni Johnny’ego.
‒ No co ty! Przecież to by
było takie pedalskie ‒ odparł mężczyzna i uśmiechnął się
pokpiwająco. ‒ Jeszcze odpadłaby ci fujarka.
‒ Chyba tobie, już nie
potrzebna do niczego.
Johnny uniósł brwi. Więc na
takim poziomie prymitywizmu zatrzymali się panowie macho z
tutejszych gangów. Ruchanie faceta jeszcze nie robiło z ciebie
pedała, ale branie w dupę już tak. Wspaniale. Stąd ta chora
atmosfera między Falco i Dacnisem.
Ten pierwszy tak naprawdę
wiedział. Wszystko wiedział. O tatuażyście, nauczycielu i tak
dalej. Ale udawał, że ta strona życia Dacnisa nie istnieje. Nawet
przed samym sobą. Nie dopuszczał tej myśli do siebie, bo wtedy
musiałby zacząć gardzić swoim… No właśnie kim? ‒ zastanowił
się w myślach Johnny.
Nagle jeszcze bardziej
przygnębiony, od niechcenia spojrzał na napisy i logo ozdabiające
saszetki z prezerwatywami. Zaśmiał się gorzko, gdy rozpoznał
indiański pióropusz. Od razu pomyślał o Ahidze. Czemu wszystko
zawsze musiało być takie popieprzone?
Pogrążony w ponurych
rozmyślaniach nad przeszłością i brakiem przyszłości nawet nie
wychwycił momentu, w którym Falco znalazł się tuż przy nim.
Poczuł mocny, stanowczy uścisk na ramieniu, odpowiedział
więc tym samym. Ciemna skóra Falco była gorąca i zroszona potem,
a napięte mięśnie pod nią niesamowicie twarde. Mierzyli się bez
słowa wzrokiem. Dopiero teraz Johnny spostrzegł, że był trochę
wyższy. Przynajmniej w tym aspekcie miał przewagę.
Zacisnął zęby, by nie
wykrzywić w grymasie bólu ust, gdy Falco wbił mu jeszcze mocniej
palce w ramię. Zaparł się z całych sił jak osioł, który nie
chce iść do rzeźni, by tylko nie ulec. Bo dobrze wiedział, co
siedziało w głowie Falco. Że ten chciał zmusić go do
posłuszeństwa, bo nic innego nie znał. Taki był jego świat.
Wykręcić mu rękę na plecy,
zmusić do obrócenia się i opadnięcia ciałem na komodę, z której
szuflady Johnny przed chwilą wyciągnął prezerwatywy. Drugim
ramieniem docisnąć jego głowę do drewna. Kopnięciem zmusić go
do szerszego rozstawienia nóg…
Nie doczekanie jego. Johnny
spojrzał prosto w żółte ślepia gangstera. Mierzyli się wzrokiem
przez jakiś czas, stojąc nieruchomo. Żaden nawet nie mrugnął. W
końcu Falco uśmiechnął się lekko, a jego uścisk zelżał.
Johnny też więc go puścił. Tym razem nie przegrał. Chociaż też
nie wygrał.
Wykorzystując to, że Falco
odwrócił się do niego plecami, zgarnął z czoła przylepione
blond pasma włosów i oblizał spierzchnięte usta. Odetchnął i
przełknął ślinę. Z naganą i wstydem w spojrzeniu zerknął na swoje
kroczę. Na szczęście Falco najwyraźniej nie zauważył.
Prawie podskoczył, gdy nagle w
pokoju rozległ się dźwięk komórki. Pomyślał o Hetfieldzie, ale
to tylko telefon Falco dzwonił. Mężczyzna z irytacją wyciągnął
go z kieszeni i odebrał. Burknął do słuchawki po portugalsku coś
w stylu „No czego chcesz?”, okraszając to jeszcze soczystym
przekleństwem. Jednak po paru zdaniach rozmówcy jego postawa się
zmieniła. Cały się napiął i zgarbił. Johnny obserwował go z
rosnącym niepokojem.
‒ Że co, kurwa?!
Skrzywił się na dźwięk
krzyku skrajnie rozgniewanego mężczyzny. Po jego podnieceniu też
nie było już ani śladu.
‒ Jak mogło do tego
dojść?! Jakim prawem pozwoliliście mu tam iść samemu?! Zajebię
cię, gdy wrócę, słyszysz?! Twoich zwłok nawet matka nie
rozpozna, więc lepiej idź się pożegnać z nią teraz. I nawet nie
próbuj uciekać, słyszysz?!
Johnny aż zrobił krok do tyłu,
wpadając plecami na komodę, gdy Falco odwrócił się w jego
stronę. Gangster miał przekrwione, rozwarte oczy i zaciśnięte w
wąską linię usta. Teraz Johnny zaczął się bać naprawdę.
‒ To twoja wina! ‒ wysyczał
Falco, po czym rzucił swoim telefonem w stronę blondyna.
Urządzenie śmignęło koło
głowy Johnny’ego i rozbiło się o framugę okna z głośnym
trzaskiem. Fragmenty opadły na podłogę. Instynktownie Norton
chciał się obejrzeć na pobojowisko za sobą, ale nawet nie zdążył
tego zrobić, bo Falco dopadł do niego i chwycił oburącz za
gardło. Wydał z siebie zdławione charknięcie i kopnął go w
łydkę, ale to nic nie dało. Przyniosło wręcz odwrotny efekt, bo
dłonie na szyi Falco zacisnęły się jeszcze mocniej. Johnny po
omacku odnalazł dłonią kryształowy wazon stojący na komodzie, do
której był teraz przyciśnięty. Chwycił za niego i rozbił go na
głowie Falco. Mężczyzna zachwiał się lekko, a jego wzrok
zmętniał na chwilę. Johnny wykorzystał ten moment, by spróbować
się oswobodzić. Udało mu się lekko rozluźnić chwyt na swoim
gardle. Zachłysnął się powietrzem. Wtedy jednak Falco otrzeźwiał.
Znów na niego naparł, przez co obaj runęli na podłogę. Johnny
został przygnieciony masywniejszym ciałem.
‒ To ci nic nie da! ‒
wychrypiał. Nie miał pojęcia, co się wydarzyło, ale podejrzewał,
że maczał w tym palce Ahiga. ‒ Przecież on tego chce! Dokładnie
tego… mojej śmierci… Dasz mu dokładnie to, czego…
Czuł, że traci siły. Obraz
zaczynał mu się zamazywać, a w oczach pojawiły się łzy. Tracił
świadomość. W jej ostatnim przebłysku pomyślał sobie, że
wszystko byłoby inaczej, gdyby został z Ahigą. Byłoby lepiej.
Nim zamknął oczy, dostrzegł
jeszcze ponad wykrzywioną w gniewie twarzą Falco zarys sylwetki
mężczyzny z bronią w ręku. Miał długie, blond włosy zupełnie
jak on sam, ale były dokładnie zaczesane w zgrabną kitkę. Mieli
też takie same zielone oczy. Różniła ich za to postura, strój i
wzrok. Johnny pomyślał, że los jest naprawdę okrutny, skoro na
koniec raczy go widokiem kogoś, kim zawsze chciał się stać. A był
jedynie sprzedawcą w nocnym sklepie w znoszonej, hawajskiej koszuli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz