czwartek, 3 stycznia 2019

Trzy światy - ROZDZIAŁ 1 - O tym, jak Monter rozmontował życie Sebastiana Czernieckiego

Trochę się zmęczyłam "Atsah". Sądzę, że wy też. Myślę teraz nad tym, jak sprawnie i z przytupem zakończyć wszystkie wątki. Dzisiaj coś, co chciałam napisać już długo, ale miałam obawy. Pierwsze opowiadanie rozgrywające się w Polsce. Tutaj nie można ściemniać. Przydałoby się, żeby wszystko odpowiadało realiom, co nie jest takie proste dla mnie. Szybko się dzieje, szybko się rozwija i szybko się pisze.

Nieprzytomnego, zakrwawionego mężczyznę znalazł jeszcze przed wschodem słońca biegacz, który jak co dzień wybrał się na jogging przed pracą. Zapewne by go przegapił, gdyby nie zatrzymał się przed koszem na śmieci, do którego zamierzał wyrzucić gumę do żucia. Oczywiście, jak przystało na porządnego obywatela, natychmiastowo zadzwonił na numer alarmowy. Zgodnie z poleceniami zbadał funkcje życiowe mężczyzny, a potem czekał na przyjazd służb.

Dwie godziny później na komendzie, która miała pod opieką ten rejon, pojawił się człowiek twierdzący, że może znać napastnika. Był młodym, przystojnym mężczyzną. Policjantowi, który go przyjął, przypominał jednego z tych specjalistów, jakich można było zobaczyć na bilbordach i ulotkach różnych prywatnych przychodni medycznych, czy gabinetów medycyny niekonwencjonalnej i estetycznej. Jasne, gęste włosy miał zaczesane do tyłu. Jego zdrowa, pozbawiona przebarwień skóra na policzkach była gładko ogolona, a jego zęby, choć na pewno prawdziwe, były tak proste i białe, że przypominały protezę.
Mężczyzna nazywał się Sebastian Czerniecki i wyemigrował do Szwecji trzy lata temu. Pracował jako optyk w jednym z lokalnych zakładów okulistycznych.
– Czer... – zaczął policjant, próbując odczytać nazwisko z dowodu osobistego, ale już w trakcie wiedział, że nie uda mu się poprawnie go wymówić. Uniósł więc wzrok na swojego petenta, a w jego spojrzeniu kryła się niema prośba o pomoc.
– Czerniecki – podpowiedział Polak, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
– Tak. Zgłosił się pan, ponieważ uważa, że może znać człowieka, który napadł na... – Policjant spojrzał na monitor. – Na Hansa Knutssona. Skąd pan w ogóle wie o tym incydencie? Na lokalnych portalach internetowych nie zamieszczono jeszcze żadnych informacji.
– Rano minąłem się w klatce schodowej z Larsem, moim sąsiadem. To on zadzwonił na policję. Opowiedział mi o tym, co się wydarzyło, a ja po opisie skojarzyłem, że to może być Hans. Był wczoraj u mnie w nocy. W celach towarzyskich.
Policjant zachwycił się płynnością, z jaką mężczyzna posługiwał się szwedzkim. Świat byłby o wiele prostszy, gdyby wszyscy imigranci, a szczególnie ci z Afryki, tak łatwo się asymilowali, pomyślał. Tą uwagą nie mógł podzielić się z nikim głośno.
– Skąd się panowie znają?
– Pracujemy razem. Po pracy zaprosiłem go do siebie. Wyszedł trochę po północy. Miał iść pieszo do swojego mieszkania. Mieszka niedaleko, za parkiem.
– Od tamtej pory, gdy opuścił pańskie mieszkanie, kontaktował się z panem w jakiś sposób? Dzwonił albo pisał?
– Nie.
– A słyszał pań coś po jego wyjściu? – dopytał policjant. – Na przykład krzyk?
– Nie, nic takiego nie słyszałem.
– No dobrze. Dlaczego uważa pan, że może znać napastnika?
Polak wyraźnie się spiął. Jego idealnie białe zęby przestały oślepiać policjanta, gdy zacisnął wargi. Poprawił się na krześle.
– Myślę, że to może być ktoś, kto przyjechał za mną z Polski – przyznał. – Myślę, że mógł obserwować moje mieszkanie.
 
Kilka lat temu
Sebastian Czerniecki czekał na przystanku na busa, który zawiezie go do jego rodzinnego wypizdowa. Był dopiero początek czerwca, a nieznośny upał już lał się z nieba. Z założonymi na uszy słuchawkami kalkulował, ile będzie go kosztował warunek z materiałoznastwa. Dużo hajsu, pomyślał strapiony. Za dużo. Przydałoby się zaliczyć przynajmniej zajęcia projektowe, bo już nie miał złudzeń, że uda mu się z egzaminem. Jednak dzisiejsze spotkanie z drugim terminem zaliczenia znacząco skurczyło jego nadzieje. Czuł ogromne zniechęcenie na myśl, że w przyszłym roku będzie musiał jeszcze raz przechodzić to piekło na zajęciach projektowych. Jego rozmyślania przerwało wyjechanie zza zakrętu busa, na którego pomachał ręką.
Oprócz rozczarowanego rzeczywistością studenta w bardzo kiepskim humorze na busa czekały jeszcze dwie inne osoby. Kiedy Sebastian miał już otwierać drzwi, wcisnęła się przed niego korpulentna dziewczyna. Pierwsza wsiadła do starego, zapewne ściągniętego z Niemiec, gdzie miał iść na złomowanie, busa i zajęła ostatnie z wolnych miejsc siedzących. Sebastian przeklął pod nosem i zapłacił u kierowcy za przejazd. Nie miał innego wyboru, więc przeszedł na koniec pojazdu, jedną ręką chwycił się oparcia siedzenia i pogłośnił w telefonie muzykę. Przedtem upchał jeszcze swoją torbę na półce pod sufitem. Dostrzegł wtedy, że pod pachami ma plamy potu. Skrzywił się. Dzień jest coraz lepszy, sapnął w myślach.
Gdy bus włączył się do ruchu, lekko nim zarzuciło. Przeprosił drugiego ze stojących pasażerów, ponieważ na niego wpadł, a potem przymknął oczy. Zatopiony w „Balladach”* Kata zamierzał przetrwać podróż do rodzinnego miasta. Może nie całą, bo płyta miała tylko  pięćdziesiąt pięć minut długości, a jeśli korki będą małe, dojadą za jakieś półtora godziny. Później coś wymyśli, uznał.
Cudownie, parsknął w myślach po kilkunastu minutach jazdy w tym nieznośnym ścisku i smrodzie. Po prostu cudownie. Powinien się przyzwyczaić, ale jakoś nie mógł. W busie bez klimatyzacji było jakieś czterdzieści stopni. W takiej temperaturze i w takim ścisku, jaki tu panował, ludzie zaczynali śmierdzieć. Szczególnie ci starzy, a głównie oni wracali od lekarza wczesnopopołudniowym kursem na swoje zadupie. W busie panowała do tego potworna duchota, a przez stare zawieszenie na każdej nierówności niemiecki grat podrzucał swoimi pasażerami tak, że po kilkunastu minutach Sebastianowi zrobiło się niedobrze. Jednak to nie było nic nowego, nic niezwykłego. Przetrzymałby codzienną mękę w ciszy, jak robił to zazwyczaj, ale dzisiaj jeszcze jeden, niespodziewany element drażnił jego nerwy. Spojrzał w jego stronę zirytowany.
Na końcu busa siedziało czterech gości. Byli bardzo głośni, ich głosy przebijały się nawet przez skrzek elektrycznych gitar w słuchawkach Sebastiana. Rozwalili się na tylnych siedzeniach jak panowie świata i głęboko w poważaniu mieli pozostałych pasażerów. Śmiali się i przekrzykiwali, a co drugie słowo, które opuszczało ich gardła, było przekleństwem. Najbardziej irytujący był najmniejszy z całej zgrai. Wyglądało na to, że jego kumple go podpuszczali, a on reagował za każdym razem kolejną falą przekleństw. Gestykulował też przy tym bardzo mocno.
– No pierdol się, Monter! – zawołał już po raz któryś, kierując te słowa do mężczyzny obok, a pozostała trójka się roześmiała.
Nikt z pasażerów nie zareagował. Zapewne przez to, że czwórka rozwalonych na tylnych siedzeniach busa mężczyzn mogła pochwalić się groźną aparycją. Wszyscy byli w skórach nabitych ćwiekami, mimo tych nieznośnych upałów. Ten najmniejszy, a zarazem  najgłośniejszy miał nawet glany.
Sebastian obserwował ich ukradkiem. Coś mu mówiło, że ich spodnie i kurtki to była ręczna, samodzielna robota. Obok kurdupla, którego rudawa, nieujarzmiona fryzura upodobniała go do lwa lub orangutana, siedział znacznie wyższy facet, brunet o długich, falowanych włosach. Wyglądało na to, że to on miał ksywę Monter. Po drugiej stronie pokurcza siedział ogolony na zero gościu. Miał dość długą bródkę przeplecioną w kilku miejscach gumkami recepturkami. Obok niego siedział najspokojniejszy z całej bandy, w ogóle się nieodzywający facet. Miał niesamowicie długie, bo chyba sięgające pasa włosy w kolorze miodowego brązu. Jego kości policzkowe były bardzo wyraźnie zarysowane, co wynikało z jego chorobliwej wręcz chudości.
Gdyby nie to pieprzone zaliczenie z materiałoznastwa, pewnie jakoś by to przetrwał. W każdy inny dzień, ale nie dzisiaj. Kiedy do jego uszu dotarła kolejna wiązanka przekleństw tego kurdupla skomentowana głośnym rechotem pozostałe trójki, wybuchnął:
– Czy wiecie, że człowiek jest stworzeniem społecznym, a życie w społeczeństwie wymaga dostosowania się do pewnych norm? Przede wszystkim dobrze byłoby zacząć od nieuprzykrzania innym życia, czyli mówiąc po waszemu, od zamknięcia mordy.
Wielkie, zielone i przekrwione oczy, co zapewne łączyło się ze stanem nietrzeźwości ich posiadacza, skupiły się teraz na nim, a ich intensywne spojrzenie wierciło w nim dziurę. Cała czwórka ucichła i patrzyła na niego, jednak to wzrok kurdupla sprawił, że Sebastian zaczął żałować swoich słów.
– Bo co? – warknął tamten. – Bo ja niby jestem głupi? A pan taki mądry, panie doktorowy?
„Panie doktorowy”, powtórzył w myślach Sebastian, zastanawiając się, co to miało znaczyć. Po chwili uświadomił sobie, że dziś nie założył soczewek, więc na nosie miał okulary o bardzo grubych szkłach. Jego wada wzroku rosła aż do osiemnastego roku życia, kiedy to zatrzymała się na minus siedmiu dioptriach. W prymitywnym umyśle kurdupla zapewne czyniło go to „panem doktorowym”.
– Nie wiem, czy na co dzień jesteś głupi, czy nie, bo cię nie znam – odparł. – Wiem za to, że teraz zachowujesz się jak idiota.
– Więc nie jestem głupi? – spytał podejrzliwym tonem chłopak.
– Tego nie wiem – powtórzył Sebastian, marszcząc przy tym jasne brwi. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierzała ta konwersacja.
Rudy kurdupel patrzył się na niego jeszcze przez chwilę, po czym niespodziewanie szeroko się uśmiechnął.
– A chcesz się dowiedzieć, panie doktorowy? – spytał i przysunął się bardziej w stronę łysego gościa. Poklepał miejsce obok siebie w zapraszającym geście.
Sebastian dopiero teraz dojrzał, że w czwórkę zajmowali pięć siedzeń. Zawahał się przez chwilę. Nie bardzo miał ochotę spędzać w towarzystwie tej zgrai kolejną godzinę. Jeszcze bardziej jednak nie chciało mu się stać do końca podróży, wciąż było mu niedobrze. Postanowił więc skorzystać z propozycji. Wcisnął się między kurdupla i jego kumpla. Od razu owiała go mieszanka zapachu skórzanych ubrań, papierosów, potu i jakiegoś taniego jabola.
– Sorry za niego – odezwał się niespodziewanie brunet i poklepał swojego żywiołowego kolegę po rudej czuprynie. – On już tak ma. Jestem Monter, a to Apacz. Ten łysy to Glaca. Zaś ta sierotka w kąciku to Mona.
Chudy chłopak w tych niesamowicie długich włosach pokazał mu środkowy palec, ale się nie odezwał.
– Sebastian – rzucił Czerniecki i posłał ulotne spojrzenie facetowi, który najwyraźniej był przywódcą tej zdziczałej bandy.
Monter, czy jak mu tam było, dostał w jego osobistym rankingu cztery i pół gwiazdki. Kawał przystojnego skurwiela.
– Spoko, tylko już tak nie kurwuj – rzucił do rudego.
– Ha, sam właśnie przekląłeś! – odparł bojowniczo chłopak. – Ale dobra, będę grzeczny, jak zdradzisz, co ci tam burczało w tych słuchawkach.
– Hm? Ach, „Legenda wyśniona”.
– Klasyka – ucieszył się kurdupel. – No to szanuję, panie doktorowy.
– Nie jestem doktorem.
– Ale tak gadasz! I te bryle!
– Apacz, przymknij się – wtrącił się Monter, po czym rzucił do Sebastiana: – Po jakimś czasie idzie się przyzwyczaić do jego pieprzenia.
Sebastian wahał się, czy w ogóle ciągnąć tę rozmowę, ale coś musiał robić przez godzinę, a jedna rzecz go strasznie nurtowała.
– Skąd wy w ogóle wracacie busem o czternastej? – zapytał. – Rano mogliście iść co najwyżej na prymarię.
– Na co? – zdziwił się Apacz.
– Byliśmy wczoraj na Acidach**, a potem walnęliśmy o parę za dużo jaboli i przekimaliśmy w parku – wytłumaczył Monter z rozbrajającymi szczerością oraz uśmiechem.
– I was nie zgarnęli?
– Był mecz, więc psy pewnie rozganiały kiboli po lasach – wtrącił ten łysy, na którego wołali Glaca.
– To stąd te aromaty – rzucił Sebastian, co zostało skomentowane śmiechem.
Co za bezproblemowe życie, pomyślał, patrząc po tych obdartusach. Sam coraz częściej miał ochotę rzucić „to wszystko”, zaczynając od studiów, a kończąc na Grzesiu, w pizdu, ale wiedział, że nigdy się nie zdecyduje. Był zbyt odpowiedzialny i za bardzo się przejmował.
Nigdy nie był na żadnym koncercie, poza tymi na różnych festiwalach, jak „dni miasta”, czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, więc zapytał o to, jak było. Później gadali jeszcze więcej o muzyce i nim się zorientował, byli już na miejscu, czyli dawnym przystanku PKS, gdzie teraz zatrzymywały się busy.
– To siema – rzucił obleczonej w czarne skóry ekipie po wylądowaniu stopami na płycie przystanku.
Bez oglądania się za siebie ruszył w kierunku osiedla kilkunastopiętrowych wieżowców z wielkiej płyty. Odwrócił się zaskoczony, gdy usłyszał głośne „No zostaw pana doktorowego”. Ujrzał, jak Monter chwytał za kołnierz Apacza, który najwyraźniej chciał podążyć za Sebastianem. Czerniecki po godzinie spędzonej wspólnie był już przekonany, że coś z głową tego kurdupla było wyraźnie nie w porządku. Chyba przy porodzie doznał lekkiego niedotlenienia mózgu albo ojciec okładał go cegłówką po czerepie, gdy był dzieckiem.
Sebastian pokręcił głową, poprawił torbę na ramieniu i już bez oglądania się za siebie ruszył w stronę domu. Z jakiegoś powodu był w znacznie lepszym humorze niż jeszcze półtora godziny temu.
Gdy otworzył drzwi do czterdziestometrowego mieszkania, w którym kisiła się jego czteroosobowa rodzina, nie było jeszcze szesnastej. Zdziwił go widok ojca obierającego ziemniaki w kuchni. Po chwili przypomniał sobie, że od dzisiaj miał przecież urlop. Matka siedziała wgłębi i raczyła się kawą. Stary był pewnie cały dzień w domu, więc nie wypiła dzisiaj nawet jednego piwa. Sebastian uśmiechnął się na tę myśl nieznacznie. Na pytanie o to, jak poszło, odpowiedział jedynie, że spoko i zamknął się w swoim pokoju. Rzucił torbę w kąt i położył się na tapczanie. Jego pokój był tak klaustrofobicznie mały, a meble nie należały do jednego kompletu. Biurko był zupełnie nowe, a komoda pewnie pamiętała PRL. Tapeta zaczęła też odchodzić w kilku miejscach.
Na obiad był gruby i twardy schabowy z ziemniakami podlanymi tłuszczem po smażeniu mięsa. Ojciec nazywał to „wiejskim żarciem dla prawdziwych mężczyzn”. Sebastiana naprawdę brzydził ten przepalony olej, ale nigdy tego głośno nie powiedział. Nie chciał dawać ojcu powodu do wątpienia w to, że jest „prawdziwym mężczyzną”. W czasie obiadu pomyślał tylko, że to smutne, jak prymitywne jest ich życie.
Wieczorem postanowił iść do Grzesia. Wziął szybki prysznic bez moczenia włosów. Przebrał się w spodnie przed kolano w kolorze khaki i czarną koszulkę z „Kapitanem Bombą”. Na bose stopy wzuł tenisówki. Przejście do bloku Grzesia zajęło mu może jakieś pięć minut.
Grześ był sam. Jego matka wyszła na spotkanie ze znajomą. Gdy Sebastian pochylił się, by ściągnąć buty, uśmiechnął się krzywo. Jego twarz zasłaniały teraz rozpuszczone włosy, więc nie podpadnie Grzesiowi. Rozbawiło go dezaprobujące spojrzenie, jakim obdarzył go jego chłopak, gdy spostrzegł, że Sebastian nie ma skarpetek.
Przeszli do pokoju. Miał dokładnie takie same wymiary jak ten Sebastiana, ponieważ ich mieszkania były swoimi wiernymi, choć trochę krzywymi kopiami z wielkiej płyty. Przynajmniej jeśli chodziło o rozkład pomieszczeń i metraż. U Grzesia próżno było szukać pociemniałych boazerii na ścianach i wydeptanych wykładzin, które królowały u Sebastiana. Mieszkanie było bardzo ładnie urządzone i niedawno wyremontowane. Mama Grzesia miała bardzo dobry gust. No i spore alimenty od byłego męża, lekarza.
– Muszę jeszcze doszlifować projekt – zawiadomił Grześ i usiadł na swoim obrotowym krześle.
Od razu wrócił do rysowania czegoś bliżej nieokreślonego w Auto Cadzie. Studiował wzornictwo przemysłowe na Akademii Sztuk Pięknych. Sebastian odmruknął coś niewyraźnie i położył się na równo zaścielonym łóżku. Uśmiechnął się do siebie, bo po chwili otrzymał komentarz, którego się spodziewał:
– Twoje włosy znowu będą wszędzie – rzucił Grześ, na moment odlepiając wzrok od monitora. – Może byś obciął? Nie wiem w ogóle, po co je nosisz.
Sebastian był rasowym niebieskookim blondynem. Ktoś mu kiedyś powiedział, że gdyby nie czesał i nie golił się przez kilka dni, wyglądałby zupełnie jak Kurt Cobain. Nie była to niestety prawda, bo gdy tylko próbował wyhodować przyzwoity zarost, ten rósł ohydnymi, rudymi kępkami. Włosy, które sięgały mu już za ramiona, zapuszczał, bo po prostu uznał, że będzie dobrze w nich wyglądał. I efekt, który uzyskał, bardzo mu się podobał. Mniej zachwycony był Grześ, a to co uwierało go najbardziej, to długie, jasne włosy, które zaczął znajdywać chociażby na swojej ciemnej pościeli. To zaś bardzo drażniło jego pedantyczną duszę.
– A może nie? – odparł jedynie Sebastian i prześlizgnął się wzrokiem po sylwetce Grzesia.
Po raz któryś doszedł do wniosku, że nic go nie kręci w tym chłopaku. Za to kilka rzeczy, które z początku go bawiły, później irytowały, teraz zaczęły być dla niego wręcz odpychające. Przede wszystkim ta obrzydliwa, hipsterska broda drwala. Grześ codziennie rano i wieczorem czesał ją specjalną szczotką z włosiem dzika, która nie zaciągała mu naskórka. Robił to zaś prawie z namaszczeniem. Pielęgnował ją trylionem kosmetyków, na które wydawał śmieszne wręcz sumy. Cały był też obrendowany, zaczynając od pastelowej koszuli z krótkim rękawem, a kończąc na bieliźnie od Calvina Kleina. Rzucał się na wszystko, co było akurat na topie. Był też bardzo niski, chyba gdzieś wielkości świrniętego kurdupla, którego Sebastian dzisiaj poznał, a przy tym bardzo szczupły. Tę drugą rzecz zawdzięczał diecie wegańskiej oraz karnetowi na zajęcia z fitnessu, na którą chciał zaciągnąć również swojego chłopaka. Sebastian obronił się tym, że sam regularnie pływa i to mu wystarczy.
Kiedyś zastanowił się nad tym głębiej. Dlaczego w ogóle chodzi z Grzesiem? Przeanalizował sobie wszystko dokładnie, a wniosek, do którego doszedł, trochę go rozbawił, a trochę przeraził. Zawsze utrzymywał, przekonywał sam siebie, że w liceum Grześ go jakoś zafascynował. Teraz zaś wszystko widział dokładniej. Grześ był po prostu jedynym pewnym trafieniem. Jedynym gejem, do którego Sebastian miał stuprocentową pewność. I tak miał szczęście, uznał, że spotkał kogoś takiego na tym zadupiu. Grześ co prawda „rozkwitł”, dopiero gdy wyjechał na studia do dużego miasta, ale już w szkole średniej był na tyle oczywisty, że Sebastian nie wahał się, uderzając do niego.
Wniosek był więc taki, że Grześ był po prostu pod ręką. „Smutne, ale prawdziwe”***, pomyślał Sebastian. Nawet teraz był po prostu najprostszym rozwiązaniem. Dzięki niemu nie musiał zagłębiać się w świat, który niekoniecznie chciał poznać. Szczególnie patrząc na Grzesia i jego „znajomych” z wielkiego miasta.
– W ogóle, to wysłałem ci zaproszenie do zamkniętej grupy – rzucił w pewnym momencie Grześ. – Mógłbyś poznać moich kumpli z ASP. Nie odpowiedziałeś. Moglibyśmy kiedyś grupą iść na kawę. Wiesz, jak skończy się sesja.
Właśnie myślałem o tych twoich ciotkach, parsknął w myślach Sebastian. Odmruknął coś niewyraźnego w odpowiedzi. Unikał tego, jak tylko się dało.
– Jakiś taki w niehumorze jesteś – zauważył Grześ. – Po co tu dziś w ogóle przyszedłeś?
– A jak sądzisz? – odparł Sebastian. – Skończ już to i chodź do mnie.
– Jak pójdziesz na stację benzynową. Nie mam prezerwatyw.
Sebastian powstrzymał się przed zirytowanym westchnięciem.
– No i co z tego? Zdradzasz mnie? – parsknął.
Grześ spojrzał na niego karcąco.
– Myślisz, że jesteś zabawny?
Sebastianowi już się wszystkiego odechciało, nawet odpowiadać. Przewrócił się na bok, twarzą w stronę ściany. Grześ też wrócił do swojego zajęcia, bo zaraz w pokoju słychać było tylko tępe dźwięki uderzenia palców w klawiaturę.
– Hej, Seba? Obraziłeś się? – spytał po pewnym czasie chłopak lekko zaniepokojonym głosem. – Wiesz, że jestem trochę... nie lubię, jak jest kurz albo... Sam wiesz.
Najwidoczniej Grześ nie mógł się wysłowić, więc Sebastian postanowił mu pomóc. „Trochę pojebany”, dokończył za niego w myślach.
– Nie jestem zły – odparł, nie otwierając oczu. – Po prostu mam bardzo chujowy dzień.
– Nie przeklinaj. Hej, Seba...
Wyczuł wyraźne wahanie w głosie chłopaka. Odwrócił się i spojrzał na niego z czymś na kształt nadziei.
– No? – ponaglił, bo Grześ widocznie się wahał.
– Pójdziesz ze mną w niedzielę do kościoła?
Sebastian poderwał się do siadu jak trafiony piorunem. Tego już było dla niego za dużo.
– No kurwa! – zirytował się. – Tyle razy już o tym mówiliśmy!
– To mówimy jeszcze raz.
– Nie, nie mówimy!
Minutę później zatrzaskiwał już za sobą drzwi mieszkania Grzesia. Zbiegł z dziesiątego piętra, pokonując naraz po trzy schody. Otrzeźwiło go trochę dopiero świeże powietrze. Właściwie nie wiedział, dlaczego tak się zdenerwował. Przecież słyszał to samo prawie przy każdym spotkaniu. Nauczył się wpuszczać to jednym uchem, a wypuszczać drugim.
Roześmiał się, gdy nagle przypomniał sobie, że Grześ był kiedyś ministrantem. On, naczelny pedał ich wypizdowa. Wracając do domu, puścił sobie jeden z nieśmiertelnych hitów Arki Satana. Ot tak, dla przekory i własnej satysfakcji.
Do domu wszedł tylko po to, aby zabrać Bohuna na spacer. Był to jego pies, a zarazem najlepszy przyjaciel. Tak skundlony, że nie dało się rozpoznać rasy, ale przez to nieśmiertelny. Miał już dziesięć lat, a wciąż rozpierała go końska wręcz energia. Sebastian postanowił iść na pobliską łąkę, która rozpościerała się za rzeką. Jego osiedle leżało właściwie na krańcu miasta. Dalej była już tylko łąką, na której kilka lat temu wybudowano zakład produkujący jakieś podzespoły do samochodów, las, a za nim miejskie kąpielisko.
Gdy był już blisko mostku, ujrzał, że ktoś wyszedł spomiędzy garażów i także zmierza w tę stronę. W innym wypadku Sebastian nie zainteresowałby się w ogóle spacerowiczem, ale zdawało mu się, że rozpoznał tego człowieka. Co prawda, teraz nie miał na sobie nabijanych ćwiekami skór, a tylko szary bezrękawnik i czarne spodenki przed kolana, ale w jego kierunku z całą pewnością zmierzał Monter. Chyba też go rozpoznał, bo nagle przyśpieszył kroku i pomachał do niego ręką. Po chwili patrzyli na siebie w świetle latarni.
– Padało? – zaśmiał się Sebastian, wskazując na mokre, dość mocno kręcące się włosy mężczyzny.
– Wyschną, jest ciepło. Wziąłem długą kąpiel, bo ktoś zarzucił mi, że pachnę nieprzyjemnie – zaśmiał się Monter, pijąc do ich rozmowy z busa. – Jednak moja suka nie mogła czekać.
Monter miał na myśli pekińczyka, który teraz starał się dosięgnąć nosem do tyłka znacznie większego Bohuna.
– Twój? – spytał Sebastian, unosząc brwi.
Widok gościa, który kilka godzin temu terroryzował pasażerów busa, z pekińczykiem na różowej smyczy był dość abstrakcyjny i zmusił go do zduszenia parsknięcia śmiechem, co słabo mu jednak wyszło.
– Dziewczyny – odparł Monter w ogóle niewzruszony.
Wyglądało na to, że ich psy zakończył skomplikowany rytuał przywitania i postanowiły zawiązać sojusz.
– Nie wiedziałem, że mieszkasz na tym osiedlu. Chyba nigdy cię nie widziałem.
– Bo nie mieszkam. Pilnuję mieszkania i psa mojej dziewczyny, bo wyjechała ze starymi na wakacje.
– Aha – odmruknął Sebastian mimo wszystko trochę zawiedziony, chociaż na nic przecież nie liczył. Jednak umyty i pachnący Monter miał już u niego całe pięć gwiazdek. – Zamierzałem się przejść chwilę za mostek. Idziesz też?
– Spoko. Możemy iść. Twoje wielkie bydle chyba nie ma ochoty zagryźć mojej szczurzycy.
Przeszli przez drewniany most i zaczęli iść szeroką, wyklepaną ścieżką. W wakacje, w ciągu dnia drogę te pokonywały prawdziwe tłumy. Niecała godzina piechotą i można było rozkładać się na plaży przy miejskim kąpielisku. Po lewej stronie ścieżki rozpościerała się łąka, a po prawej rzadki lasek, złożony głównie z brzóz, sosen i leszczyny. Spuścili swoje psy ze smyczy, a Monter rzucił im patyk. Oba pobiegły za nim, chociaż „szczur” nawet nie miał szans go unieść.
– To studencie, jak sesja? – spytał Monter.
– Chujowo – odparł Sebastian. – Nawet nie chcę o tym gadać. A ty co porabiasz w życiu?
– Zacząłem pracować zaraz po skończeniu technikum elektrycznego. Akurat zakończyli budowę i zaczęli przyjmować. – Monter wskazał na majaczący w oddali zakład. – Tak się elegancko złożyło.
– I co tam robisz?
– No jak to co? Jestem monterem – zaśmiał się.
To strasznie rozbawiło Sebastiana. Zapewne przez ton, jakim powiedział to chłopak.
– Ale jak mam wolne, to jak najdalej od roboty.
Monter skierował go lekkim szturchnięciem ramienia na boczną ścieżkę, która prowadziła do lasu. Psy podążył ich tropem. Niebo było dzisiaj przejrzyste, więc gwiazdy świeciły bardzo mocno. Dzięki temu, pomimo późnej pory Sebastian mógł nasycić oczy tym niezwykle przyjemnym widokiem. Nie znał zbyt wielu facetów wyższych od niego. Do tego Monter był bardzo dobrze zbudowany, co nie było takie oczywiste, gdy miał na sobie te wszystkie skóry.
– Ten niski – zaczął, aby o czymś gadać – Apacz, czy jakoś tak... Czy on nie jest trochę... Trochę, trochę?
– Trochę pieprznięty? No raczej. Chyba ma nawet na to jakiś papier – odparł niewzruszony Monter. – Strasznie cię polubił, a jak się na czymś zafiksuje, to nie ma zmiłuj. Już chyba oficjalnie zostałeś Doktorowym.
– Nigdy nie miałem ksywy – przyznał rozbawiony Sebastian.
Spostrzegł, że właśnie zbliżali się do grupy drzew, która była dla niego czymś w rodzaju pomnika. To, co tam zobaczył przed laty, stało się kamieniem milowym w jego życiu. Czymś w rodzaju symbolu. Wahał się chwilę, ale w końcu wypalił:
– Jak byłem szczylem, często chodziłem tu na spacery, jak chciałem być sam. Jak wracałem, mama zawsze pytała się mnie, czy widziałem coś ciekawego. Chodziło o jakieś zwierzęta. Kiedyś powiedziałem jej, że widziałem dwóch całujących się facetów. Stali między tamtymi drzewami.
Monter po raz pierwszy wydawał się trochę skonfundowany. Sebastian nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Brunet uniósł brwi i spojrzał przeciągle w stronę wskazanych zarośli.
– Na serio? – zapytał zwykłym tonem. – I jak na ten news zareagowała twoja rodzicielka?
I to wszystko? – zdziwił się Sebastian. Poczuł jednak ulgę. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego wypalił z czymś takim. Cieszył się, że dostał tak obojętną rekcję. Nie chciał zakończyć ich znajomości. Nawet chętnie jeszcze poprzedrzeźniałby się z tym przypominającym małpę narwańcem.
– Załamała ręce i powiedziała „biedne dzieci” – zaczął opowieść, mimowolnie uśmiechając się do swoich wspomnień. – Myślałem, że zaraz usłyszę jej interpretację kazania z ambony. Ale stwierdziła, że pewnie nieszczęśnicy się przeziębią, bo już prawie zima. A w domu nie mogą, bo rodzice. Na ławce nie mogą, bo sąsiedzi. To muszą biedaki w lesie.
Monter roześmiał się tak głośno, że pekińczyk zaszczekał swoim wysokim, nieprzyjemnym dla ucha głosem.
– Niezłe! – skomentował rozbawiony.
Zaraz jednak spoważniał i przyglądnął się uważnie Sebastianowi, który pod naporem tego spojrzenia poczuł się niepewnie.
– I co? Chciałbyś teraz odegrać tę scenę ze mną?
Byłem aż tak oczywisty, gapiąc się na niego jak krowa? – przeraził się Sebastian. Powinien potraktować to jako żart albo zaprzeczyć, ale jakoś nie mógł się do tego zmusić. Nie musiał, bo znów odezwał się Monter.
– Sorry, ale nie moje klimaty.
– No raczej… – zaczął Sebastian, próbując na szybko wymyślić jakąś klarującą sytuację ripostę, ale Monter przerwał mu w pół zdania, przykładając niespodziewanie dłoń do jego ust.  
– Bo ja nie lubię półśrodków.
Oczy Sebastiana były bardzo bliskie wypadnięcia z orbit. Gapił się na chłopaka, a w jego głowie kotłowało się tysiąc myśli. Jego umysł nie chciał dopuścić możliwości, że to dzieje się naprawdę. Nie tu. Nie na tym zadupiu. Nie w realnym świecie.
A jednak. Spojrzał w bok. Nawet teraz umiał wskazać drzewo, o które opierał się tamten chłopak. Nie mógł tego widzieć, ale był pewien, że się czerwieni. Chyba nigdy nie rumienił się przy Grzesiu. Przez niego. Bo nigdy wcześniej to on nie był zdobyczą.
– Ja też nie – odparł, gdy jego usta zostały uwolnione.
Nie patrzył już na niego, tylko pierwszy ruszył ścieżką. Słyszał, że Monter podążał tuż za nim. Zastanawiał się nad tysiącem rzeczy. Jak to będzie wyglądało? Jak daleko zajdą? Nie miał złudzeń, że to będzie coś więcej niż jednorazówka na świeżym powietrzu. Chciał więc wycisnąć z tego, ile się dało.
Musiał zaprzeć się o pień drzewa, gdy nagle został gwałtownie na niego popchnięty. Skóra na dłoniach zapiekła go mocno, bo obtarł ją o szorstką korę sosny. Nie minął moment, a on już czuł dłonie na swoim kroczu. Pochylił głowę, jakby oddawał komuś ukłon i patrzył, jak odpinają mu guzik i rozpinają zamek błyskawiczny. Po chwili spodenki i bieliznę miał już przy kostkach. Wiedział, że ma świetni tyłek. Zarówno wizualnie jak i namacalnie. Te wszystkie pokonane długości basenu zaowocowały. Poczuł na pośladkach duże i pewne w swoich ruchach dłonie. Usłyszał aprobujące mruknięcie.
Co za chora sytuacja, pomyślał z krzywym, ale zadowolonym uśmiechem. Ten zagajnik nie był zbyt gęsty, a on właśnie stał tyłem w kierunku ścieżki i świecił bladym tyłkiem. Wręcz niemożliwie go to ekscytowało. Oblizał wargi, gdy usłyszał metaliczny brzdęk rozpinanej sprzączki paska.
– Otwórz.
Monter podsunął mu zapakowaną prezerwatywę, którą musiał wygrzebać gdzieś z czeluści kieszeni swoich spodni. Więc to tyle, pomyślał Sebastian, odbierając ją. Nie czuł jednak pretensji, czy niedosycenia. Był traktowany jak przedmiot, ale on to samo robił z chłopakiem za nim. Obaj chcieli tego samego. To była milcząca, obopólna zgoda. Chcieli się wykorzystać.
Sebastian czuł niesamowitą ekscytację, bo to było dla niego coś zupełnie nowego. Nieodkryty, dziewiczy ląd. Gdyby Grześ miał w sobie choć połowę tej ikry, przeszło mu przez myśl. 
Myśl o jego chłopaku zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wyrzuty sumienia zostawił sobie na później. Gdy podawał chłopakowi nawilżaną prezerwatywę, odwrócił się i wreszcie spojrzał na niego.  
– Co? Pocałować się? – spytał Monter, uśmiechając się przy tym zadziornie. Trochę wręcz pyszałkowato. Najwyraźniej wyczytał z miny Sebastiana nieme błaganie.
– Myślałem, że nie chcesz przez swoją dziewczynę – odgryzł się chłopak, posyłając mu taki sam uśmiech.
– Heh.
Monter chwycił go za włosy i zmiażdżył jego usta w pocałunku, jednocześnie dociskając się do jego ciała. Sebastian poczuł, jak penis chłopaka ociera się o jego pośladek, by później wsunąć się między nie.
– Moja dziewczyna jest kilkaset kilometrów stąd – odparł Monter, gdy uwolnił jego usta.
– I?
– I to – kontynuował, nasuwając prezerwatywę – że ja trzymam się zasad z tras koncertowych moich idoli. Sto kilometrów od domu, to już nie zdrada.
– Wygodne – skomentował Sebastian.
Zaparł się mocniej o drzewo i szerzej rozstawił nogi, bo poczuł że penis zaczął się w niego wsuwać. Starał się rozluźnić. Nie miał w analu dużego doświadczenia. Pochylając głowę, patrzył przez kosmyki jasnych włosów na swojego sztywnego penisa. Nawet się nie dotknęli, przeszło mu przez myśl.
Monter wsuwał się bardzo wolno. Systematycznie i uparcie pokonywał opór ciała. Sebastian był mu za to bardzo wdzięczny. Zaparł się ramieniem o pień i oparł na nim czoło, podając się ekstatycznej torturze. Chyba słyszał świerszcze.
Nagle idylliczną ciszę przerwał głośny dźwięk. To pekińczyk zaszczekał. Monter zaśmiał się chrapliwie, owiewając jego kark gorącym powietrzem.
– Suka się niecierpliwi – rzucił rozbawiony, a odebrać to można było na dwa sposoby.
Naraz Sebastian znów przejechał dłonią po korze drzewa. Stęknął zaskoczony, gdy ruchy chłopaka stały się gwałtowniejsze. Monter rozgościł się w nim na dobre i postanowił im obu dać bezwzględną w swojej formie przyjemność. Sebastian chwycił się za penisa i zaczął masturbować żwawymi ruchami. Doszedł jako drugi dopingowany dyszeniem ukontentowanego mężczyzny za sobą.
– No i po sprawie – rzucił Monter pozbawionym jakiegokolwiek napięcia głosem. Na zakończenie klepnął Sebastiana w umięśniony pośladek. – Świetna dupa.
– Świetny chuj – zripostował Czerniecki.
Gdy już byli ubrani i stali naprzeciwko siebie, uświadomił sobie, że nawet nie zna jego imienia. To doskonale wpisywało się w to, co właśnie zrobili. Trzeba coś powiedzieć, uznał. Coś bez znaczenia. Popatrzył pod nogi.
– Dzieci będą mieć niespodziankę w dzień Sprzątania Świata – rzucił, wskazując na zużytą prezerwatywę.
– Nauczą się czegoś przydatnego, bo edukacja seksualna kuleje – odparł Monter. Zaraz zmarszczył brwi. – Gdzie jest twój pies?
– Co?
Zaskoczony Sebastian rozejrzał się dookoła. Pod ich nogami pałętał się tylko pekińczyk. Zawołał kilka razy Bohuna, ale bez rezultatu. Wyszli na główną ścieżkę, ale tu nawoływanie też nic nie dało. Bohun przepadł jak kamień w wodę, do tego było już całkiem ciemno.
– Matka mnie zabije – rzucił Sebastian, nerwowo się oglądając. – A jak wpadnie pod samochód?
– Teraz nic nie zrobisz. Jutro rano go poszukamy. Ściągnę chłopaków. Na pewno go znajdziemy albo sam wróci. Zobaczysz.
Sebastian popatrzył na niego szczerze zdziwiony. Sądził, że chłopak będzie chciał się od niego odciąć, a on proponował mu pomoc.
– Apacz ma zwierzęcy instynkt, wytropi wszystko – dodał Monter.
 
*Ballady – album polskiego zespołu Kat wydany po raz pierwszy w 1994 roku.
**Chodzi o polski zespół metalowy Acid Drinkers
***Tłumaczenie tytułu utworu Metalliki „Sad but True”.


6 komentarzy:

  1. O! tempo rzeczywiście duże:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tam se myślę, co to będę rozciągać? Niech jadą od razu na ostro. Będzie lepsza zabawa ;D

      Usuń
  2. Całkiem nieźle się zapowiada ta historia :) Jestem niesamowicie ciekawa jak to się stało, że z takiego chłopca, którego przedstawiłaś w tym pierwszym fragmencie zrobił się taki elegancki mężczyzna mieszkający i najwyraźniej świetnie sobie radzący w Szwecji. Dzięki i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest taka opowieść trochę o tych właśnie tytułowych "światach" -> który dotąd znał i te, które poznaje człowiek z małego miasta, jadąc do dużego, gdzie ludzie mają zupełnie inną mentalność. No i trzeba wybrać któryś ze światów. Ja również pozdrawiam! :)

      Usuń
  3. Kurcze, przepaść między tym Sebastianem z początku a tym pod koniec jest kolosalne! Ciekawe co się stało, że tak się zmienił. Szybkie tempo ale ja takie lubię. Zupełne inny klimat tego opodatkowania niż twoich poprzednich ale podoba mi się tak samo. Zapowiada się naprawdę bardzo ciekawie.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Inny klimat chyba dlatego, że tutaj dużo opieram na moich osobistych obserwacjach życia studenckiego. I taki np. Grzesiu, który wydaje się najbardziej nierealnym i przerysowanym bohaterem, jest moją literacką wersją kogoś kogo znam. Inaczej jest chyba, gdy pisze się o świecie, który się zna, a inaczej, gdy opisuje się tylko swoje wyobrażenie np. Brazylię.
      Również pozdrawiam!

      Usuń