Nieprzytomnego,
zakrwawionego mężczyznę znalazł jeszcze przed wschodem słońca
biegacz, który jak co dzień wybrał się na jogging przed pracą.
Zapewne by go przegapił, gdyby nie zatrzymał się przed koszem na
śmieci, do którego zamierzał wyrzucić gumę do żucia.
Oczywiście, jak przystało na porządnego obywatela, natychmiastowo
zadzwonił na numer alarmowy. Zgodnie z poleceniami zbadał funkcje
życiowe mężczyzny, a potem czekał na przyjazd służb.
Dwie
godziny później na komendzie, która miała pod opieką ten rejon,
pojawił się człowiek twierdzący, że może znać napastnika. Był
młodym, przystojnym mężczyzną. Policjantowi, który go przyjął,
przypominał jednego z tych specjalistów, jakich można było
zobaczyć na bilbordach i ulotkach różnych prywatnych przychodni
medycznych, czy gabinetów medycyny niekonwencjonalnej i estetycznej.
Jasne, gęste włosy miał zaczesane do tyłu. Jego zdrowa,
pozbawiona przebarwień skóra na policzkach była gładko ogolona, a
jego zęby, choć na pewno prawdziwe, były tak proste i białe, że
przypominały protezę.
Mężczyzna
nazywał się Sebastian Czerniecki i wyemigrował do Szwecji trzy lata
temu. Pracował jako optyk w jednym z lokalnych zakładów
okulistycznych.
– Czer...
– zaczął policjant, próbując odczytać nazwisko z dowodu
osobistego, ale już w trakcie wiedział, że nie uda mu się
poprawnie go wymówić. Uniósł więc wzrok na swojego petenta, a w
jego spojrzeniu kryła się niema prośba o pomoc.
– Czerniecki
– podpowiedział Polak, uśmiechając się przy tym przyjaźnie.
– Tak.
Zgłosił się pan, ponieważ uważa, że może znać człowieka,
który napadł na... – Policjant spojrzał na monitor. – Na Hansa
Knutssona. Skąd pan w ogóle wie o tym incydencie? Na lokalnych
portalach internetowych nie zamieszczono jeszcze żadnych informacji.
– Rano
minąłem się w klatce schodowej z Larsem, moim sąsiadem. To on
zadzwonił na policję. Opowiedział mi o tym, co się wydarzyło, a
ja po opisie skojarzyłem, że to może być Hans. Był wczoraj u
mnie w nocy. W celach towarzyskich.
Policjant
zachwycił się płynnością, z jaką mężczyzna posługiwał się
szwedzkim. Świat byłby o wiele prostszy, gdyby wszyscy imigranci, a
szczególnie ci z Afryki, tak łatwo się asymilowali, pomyślał. Tą
uwagą nie mógł podzielić się z nikim głośno.
– Skąd
się panowie znają?
– Pracujemy
razem. Po pracy zaprosiłem go do siebie. Wyszedł trochę po
północy. Miał iść pieszo do swojego mieszkania. Mieszka
niedaleko, za parkiem.
– Od
tamtej pory, gdy opuścił pańskie mieszkanie, kontaktował się z
panem w jakiś sposób? Dzwonił albo pisał?
– Nie.
– A
słyszał pań coś po jego wyjściu? – dopytał policjant. – Na
przykład krzyk?
– Nie,
nic takiego nie słyszałem.
– No
dobrze. Dlaczego uważa pan, że może znać napastnika?
Polak
wyraźnie się spiął. Jego idealnie białe zęby przestały
oślepiać policjanta, gdy zacisnął wargi. Poprawił się na
krześle.
– Myślę,
że to może być ktoś, kto przyjechał za mną z Polski –
przyznał. – Myślę, że mógł obserwować moje mieszkanie.
Kilka
lat temu
Sebastian
Czerniecki czekał na przystanku na busa, który zawiezie go do jego
rodzinnego wypizdowa. Był dopiero początek czerwca, a nieznośny
upał już lał się z nieba. Z założonymi na uszy słuchawkami
kalkulował, ile będzie go kosztował warunek z materiałoznastwa.
Dużo hajsu, pomyślał strapiony. Za dużo. Przydałoby się
zaliczyć przynajmniej zajęcia projektowe, bo już nie miał
złudzeń, że uda mu się z egzaminem. Jednak dzisiejsze spotkanie z
drugim terminem zaliczenia znacząco skurczyło jego nadzieje. Czuł
ogromne zniechęcenie na myśl, że w przyszłym roku będzie musiał
jeszcze raz przechodzić to piekło na zajęciach projektowych. Jego
rozmyślania przerwało wyjechanie zza zakrętu busa, na którego
pomachał ręką.
Oprócz
rozczarowanego rzeczywistością studenta w bardzo kiepskim humorze
na busa czekały jeszcze dwie inne osoby. Kiedy Sebastian miał już
otwierać drzwi, wcisnęła się przed niego korpulentna dziewczyna.
Pierwsza wsiadła do starego, zapewne ściągniętego z Niemiec,
gdzie miał iść na złomowanie, busa i zajęła ostatnie z wolnych
miejsc siedzących. Sebastian przeklął pod nosem i zapłacił u
kierowcy za przejazd. Nie miał innego wyboru, więc przeszedł na
koniec pojazdu, jedną ręką chwycił się oparcia siedzenia i
pogłośnił w telefonie muzykę. Przedtem upchał jeszcze swoją
torbę na półce pod sufitem. Dostrzegł wtedy, że pod pachami ma
plamy potu. Skrzywił się. Dzień jest coraz lepszy, sapnął w
myślach.
Gdy
bus włączył się do ruchu, lekko nim zarzuciło. Przeprosił
drugiego ze stojących pasażerów, ponieważ na niego wpadł, a
potem przymknął oczy. Zatopiony w „Balladach”* Kata zamierzał
przetrwać podróż do rodzinnego miasta. Może nie całą, bo płyta
miała tylko pięćdziesiąt pięć minut długości, a jeśli
korki będą małe, dojadą za jakieś półtora godziny. Później
coś wymyśli, uznał.
Cudownie,
parsknął w myślach po kilkunastu minutach jazdy w tym nieznośnym
ścisku i smrodzie. Po prostu cudownie. Powinien się przyzwyczaić,
ale jakoś nie mógł. W busie bez klimatyzacji było jakieś
czterdzieści stopni. W takiej temperaturze i w takim ścisku, jaki
tu panował, ludzie zaczynali śmierdzieć. Szczególnie ci starzy, a
głównie oni wracali od lekarza wczesnopopołudniowym kursem na
swoje zadupie. W busie panowała do tego potworna duchota, a przez
stare zawieszenie na każdej nierówności niemiecki grat podrzucał
swoimi pasażerami tak, że po kilkunastu minutach Sebastianowi
zrobiło się niedobrze. Jednak to nie było nic nowego, nic
niezwykłego. Przetrzymałby codzienną mękę w ciszy, jak robił to
zazwyczaj, ale dzisiaj jeszcze jeden, niespodziewany element drażnił
jego nerwy. Spojrzał w jego stronę zirytowany.
Na
końcu busa siedziało czterech gości. Byli bardzo głośni, ich
głosy przebijały się nawet przez skrzek elektrycznych gitar w
słuchawkach Sebastiana. Rozwalili się na tylnych siedzeniach jak
panowie świata i głęboko w poważaniu mieli pozostałych
pasażerów. Śmiali się i przekrzykiwali, a co drugie słowo, które
opuszczało ich gardła, było przekleństwem. Najbardziej irytujący
był najmniejszy z całej zgrai. Wyglądało na to, że jego kumple
go podpuszczali, a on reagował za każdym razem kolejną falą
przekleństw. Gestykulował też przy tym bardzo mocno.
– No
pierdol się, Monter! – zawołał już po raz któryś, kierując
te słowa do mężczyzny obok, a pozostała trójka się roześmiała.
Nikt
z pasażerów nie zareagował. Zapewne przez to, że czwórka
rozwalonych na tylnych siedzeniach busa mężczyzn mogła pochwalić
się groźną aparycją. Wszyscy byli w skórach nabitych ćwiekami,
mimo tych nieznośnych upałów. Ten najmniejszy, a zarazem
najgłośniejszy miał nawet glany.
Sebastian
obserwował ich ukradkiem. Coś mu mówiło, że ich spodnie i kurtki
to była ręczna, samodzielna robota. Obok kurdupla, którego rudawa,
nieujarzmiona fryzura upodobniała go do lwa lub orangutana, siedział
znacznie wyższy facet, brunet o długich, falowanych włosach.
Wyglądało na to, że to on miał ksywę Monter. Po drugiej stronie
pokurcza siedział ogolony na zero gościu. Miał dość długą
bródkę przeplecioną w kilku miejscach gumkami recepturkami. Obok
niego siedział najspokojniejszy z całej bandy, w ogóle się
nieodzywający facet. Miał niesamowicie długie, bo chyba sięgające
pasa włosy w kolorze miodowego brązu. Jego kości policzkowe były
bardzo wyraźnie zarysowane, co wynikało z jego chorobliwej wręcz
chudości.
Gdyby
nie to pieprzone zaliczenie z materiałoznastwa, pewnie jakoś by to
przetrwał. W każdy inny dzień, ale nie dzisiaj. Kiedy do jego uszu
dotarła kolejna wiązanka przekleństw tego kurdupla skomentowana
głośnym rechotem pozostałe trójki, wybuchnął:
– Czy
wiecie, że człowiek jest stworzeniem społecznym, a życie w
społeczeństwie wymaga dostosowania się do pewnych norm? Przede
wszystkim dobrze byłoby zacząć od nieuprzykrzania innym życia,
czyli mówiąc po waszemu, od zamknięcia mordy.
Wielkie,
zielone i przekrwione oczy, co zapewne łączyło się ze stanem
nietrzeźwości ich posiadacza, skupiły się teraz na nim, a ich
intensywne spojrzenie wierciło w nim dziurę. Cała czwórka ucichła
i patrzyła na niego, jednak to wzrok kurdupla sprawił, że
Sebastian zaczął żałować swoich słów.
– Bo
co? – warknął tamten. – Bo ja niby jestem głupi? A pan taki
mądry, panie doktorowy?
„Panie
doktorowy”, powtórzył w myślach Sebastian, zastanawiając się,
co to miało znaczyć. Po chwili uświadomił sobie, że dziś nie
założył soczewek, więc na nosie miał okulary o bardzo grubych
szkłach. Jego wada wzroku rosła aż do osiemnastego roku życia,
kiedy to zatrzymała się na minus siedmiu dioptriach. W prymitywnym
umyśle kurdupla zapewne czyniło go to „panem doktorowym”.
– Nie
wiem, czy na co dzień jesteś głupi, czy nie, bo cię nie znam –
odparł. – Wiem za to, że teraz zachowujesz się jak idiota.
– Więc
nie jestem głupi? – spytał podejrzliwym tonem chłopak.
– Tego
nie wiem – powtórzył Sebastian, marszcząc przy tym jasne brwi.
Nie miał pojęcia, w jakim kierunku zmierzała ta konwersacja.
Rudy
kurdupel patrzył się na niego jeszcze przez chwilę, po czym
niespodziewanie szeroko się uśmiechnął.
– A
chcesz się dowiedzieć, panie doktorowy? – spytał i przysunął
się bardziej w stronę łysego gościa. Poklepał miejsce obok
siebie w zapraszającym geście.
Sebastian
dopiero teraz dojrzał, że w czwórkę zajmowali pięć siedzeń.
Zawahał się przez chwilę. Nie bardzo miał ochotę spędzać w
towarzystwie tej zgrai kolejną godzinę. Jeszcze bardziej jednak nie
chciało mu się stać do końca podróży, wciąż było mu
niedobrze. Postanowił więc skorzystać z propozycji. Wcisnął się
między kurdupla i jego kumpla. Od razu owiała go mieszanka zapachu
skórzanych ubrań, papierosów, potu i jakiegoś taniego jabola.
– Sorry
za niego – odezwał się niespodziewanie brunet i poklepał swojego
żywiołowego kolegę po rudej czuprynie. – On już tak ma. Jestem
Monter, a to Apacz. Ten łysy to Glaca. Zaś ta sierotka w kąciku to
Mona.
Chudy
chłopak w tych niesamowicie długich włosach pokazał mu środkowy
palec, ale się nie odezwał.
– Sebastian
– rzucił Czerniecki i posłał ulotne spojrzenie facetowi, który
najwyraźniej był przywódcą tej zdziczałej bandy.
Monter,
czy jak mu tam było, dostał w jego osobistym rankingu cztery i pół
gwiazdki. Kawał przystojnego skurwiela.
– Spoko,
tylko już tak nie kurwuj – rzucił do rudego.
– Ha,
sam właśnie przekląłeś! – odparł bojowniczo chłopak. – Ale
dobra, będę grzeczny, jak zdradzisz, co ci tam burczało w tych
słuchawkach.
– Hm?
Ach, „Legenda wyśniona”.
– Klasyka
– ucieszył się kurdupel. – No to szanuję, panie doktorowy.
– Nie
jestem doktorem.
– Ale
tak gadasz! I te bryle!
– Apacz,
przymknij się – wtrącił się Monter, po czym rzucił do
Sebastiana: – Po jakimś czasie idzie się przyzwyczaić do jego
pieprzenia.
Sebastian
wahał się, czy w ogóle ciągnąć tę rozmowę, ale coś musiał
robić przez godzinę, a jedna rzecz go strasznie nurtowała.
– Skąd
wy w ogóle wracacie busem o czternastej? – zapytał. – Rano
mogliście iść co najwyżej na prymarię.
– Na
co? – zdziwił się Apacz.
– Byliśmy
wczoraj na Acidach**, a potem walnęliśmy o parę za dużo jaboli i
przekimaliśmy w parku – wytłumaczył Monter z rozbrajającymi
szczerością oraz uśmiechem.
– I
was nie zgarnęli?
– Był
mecz, więc psy pewnie rozganiały kiboli po lasach – wtrącił ten
łysy, na którego wołali Glaca.
– To
stąd te aromaty – rzucił Sebastian, co zostało skomentowane
śmiechem.
Co
za bezproblemowe życie, pomyślał, patrząc po tych obdartusach.
Sam coraz częściej miał ochotę rzucić „to wszystko”,
zaczynając od studiów, a kończąc na Grzesiu, w pizdu, ale
wiedział, że nigdy się nie zdecyduje. Był zbyt odpowiedzialny i
za bardzo się przejmował.
Nigdy
nie był na żadnym koncercie, poza tymi na różnych festiwalach,
jak „dni miasta”, czy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej
Pomocy, więc zapytał o to, jak było. Później gadali jeszcze
więcej o muzyce i nim się zorientował, byli już na miejscu, czyli
dawnym przystanku PKS, gdzie teraz zatrzymywały się busy.
– To
siema – rzucił obleczonej w czarne skóry ekipie po wylądowaniu
stopami na płycie przystanku.
Bez
oglądania się za siebie ruszył w kierunku osiedla
kilkunastopiętrowych wieżowców z wielkiej płyty. Odwrócił się
zaskoczony, gdy usłyszał głośne „No zostaw pana doktorowego”.
Ujrzał, jak Monter chwytał za kołnierz Apacza, który najwyraźniej
chciał podążyć za Sebastianem. Czerniecki po godzinie spędzonej
wspólnie był już przekonany, że coś z głową tego kurdupla było
wyraźnie nie w porządku. Chyba przy porodzie doznał lekkiego
niedotlenienia mózgu albo ojciec okładał go cegłówką po
czerepie, gdy był dzieckiem.
Sebastian
pokręcił głową, poprawił torbę na ramieniu i już bez oglądania
się za siebie ruszył w stronę domu. Z jakiegoś powodu był w
znacznie lepszym humorze niż jeszcze półtora godziny temu.
Gdy
otworzył drzwi do czterdziestometrowego mieszkania, w którym kisiła
się jego czteroosobowa rodzina, nie było jeszcze szesnastej.
Zdziwił go widok ojca obierającego ziemniaki w kuchni. Po chwili
przypomniał sobie, że od dzisiaj miał przecież urlop. Matka
siedziała wgłębi i raczyła się kawą. Stary był pewnie cały
dzień w domu, więc nie wypiła dzisiaj nawet jednego piwa.
Sebastian uśmiechnął się na tę myśl nieznacznie. Na pytanie o
to, jak poszło, odpowiedział jedynie, że spoko i zamknął się w
swoim pokoju. Rzucił torbę w kąt i położył się na tapczanie.
Jego pokój był tak klaustrofobicznie mały, a meble nie należały
do jednego kompletu. Biurko był zupełnie nowe, a komoda pewnie
pamiętała PRL. Tapeta zaczęła też odchodzić w kilku miejscach.
Na
obiad był gruby i twardy schabowy z ziemniakami podlanymi tłuszczem
po smażeniu mięsa. Ojciec nazywał to „wiejskim żarciem dla
prawdziwych mężczyzn”. Sebastiana naprawdę brzydził ten
przepalony olej, ale nigdy tego głośno nie powiedział. Nie chciał
dawać ojcu powodu do wątpienia w to, że jest „prawdziwym
mężczyzną”. W czasie obiadu pomyślał tylko, że to smutne, jak
prymitywne jest ich życie.
Wieczorem
postanowił iść do Grzesia. Wziął szybki prysznic bez moczenia
włosów. Przebrał się w spodnie przed kolano w kolorze khaki i
czarną koszulkę z „Kapitanem Bombą”. Na bose stopy wzuł
tenisówki. Przejście do bloku Grzesia zajęło mu może jakieś
pięć minut.
Grześ
był sam. Jego matka wyszła na spotkanie ze znajomą. Gdy Sebastian
pochylił się, by ściągnąć buty, uśmiechnął się krzywo. Jego
twarz zasłaniały teraz rozpuszczone włosy, więc nie podpadnie
Grzesiowi. Rozbawiło go dezaprobujące spojrzenie, jakim obdarzył go jego chłopak,
gdy spostrzegł, że Sebastian nie ma skarpetek.
Przeszli
do pokoju. Miał dokładnie takie same wymiary jak ten Sebastiana,
ponieważ ich mieszkania były swoimi wiernymi, choć trochę
krzywymi kopiami z wielkiej płyty. Przynajmniej jeśli chodziło o
rozkład pomieszczeń i metraż. U Grzesia próżno było szukać
pociemniałych boazerii na ścianach i wydeptanych wykładzin, które
królowały u Sebastiana. Mieszkanie było bardzo ładnie urządzone
i niedawno wyremontowane. Mama Grzesia miała bardzo dobry gust. No i
spore alimenty od byłego męża, lekarza.
– Muszę
jeszcze doszlifować projekt – zawiadomił Grześ i usiadł na
swoim obrotowym krześle.
Od
razu wrócił do rysowania czegoś bliżej nieokreślonego w Auto
Cadzie. Studiował wzornictwo przemysłowe na Akademii Sztuk
Pięknych. Sebastian odmruknął coś niewyraźnie i położył się
na równo zaścielonym łóżku. Uśmiechnął się do siebie, bo po
chwili otrzymał komentarz, którego się spodziewał:
– Twoje
włosy znowu będą wszędzie – rzucił Grześ, na moment
odlepiając wzrok od monitora. – Może byś obciął? Nie wiem w
ogóle, po co je nosisz.
Sebastian
był rasowym niebieskookim blondynem. Ktoś mu kiedyś powiedział,
że gdyby nie czesał i nie golił się przez kilka dni, wyglądałby
zupełnie jak Kurt Cobain. Nie była to niestety prawda, bo gdy tylko
próbował wyhodować przyzwoity zarost, ten rósł ohydnymi, rudymi
kępkami. Włosy, które sięgały mu już za ramiona, zapuszczał,
bo po prostu uznał, że będzie dobrze w nich wyglądał. I efekt,
który uzyskał, bardzo mu się podobał. Mniej zachwycony był
Grześ, a to co uwierało go najbardziej, to długie, jasne włosy,
które zaczął znajdywać chociażby na swojej ciemnej pościeli. To
zaś bardzo drażniło jego pedantyczną duszę.
– A
może nie? – odparł jedynie Sebastian i prześlizgnął się
wzrokiem po sylwetce Grzesia.
Po
raz któryś doszedł do wniosku, że nic go nie kręci w tym
chłopaku. Za to kilka rzeczy, które z początku go bawiły, później
irytowały, teraz zaczęły być dla niego wręcz odpychające.
Przede wszystkim ta obrzydliwa, hipsterska broda drwala. Grześ
codziennie rano i wieczorem czesał ją specjalną szczotką z
włosiem dzika, która nie zaciągała mu naskórka. Robił to zaś
prawie z namaszczeniem. Pielęgnował ją trylionem kosmetyków, na
które wydawał śmieszne wręcz sumy. Cały był też obrendowany,
zaczynając od pastelowej koszuli z krótkim rękawem, a kończąc na
bieliźnie od Calvina Kleina. Rzucał się na wszystko, co było
akurat na topie. Był też bardzo niski, chyba gdzieś wielkości
świrniętego kurdupla, którego Sebastian dzisiaj poznał, a przy
tym bardzo szczupły. Tę drugą rzecz zawdzięczał diecie
wegańskiej oraz karnetowi na zajęcia z fitnessu, na którą chciał
zaciągnąć również swojego chłopaka. Sebastian obronił się
tym, że sam regularnie pływa i to mu wystarczy.
Kiedyś
zastanowił się nad tym głębiej. Dlaczego w ogóle chodzi z
Grzesiem? Przeanalizował sobie wszystko dokładnie, a wniosek, do
którego doszedł, trochę go rozbawił, a trochę przeraził. Zawsze
utrzymywał, przekonywał sam siebie, że w liceum Grześ go jakoś
zafascynował. Teraz zaś wszystko widział dokładniej. Grześ był
po prostu jedynym pewnym trafieniem. Jedynym gejem, do którego
Sebastian miał stuprocentową pewność. I tak miał szczęście,
uznał, że spotkał kogoś takiego na tym zadupiu. Grześ co prawda
„rozkwitł”, dopiero gdy wyjechał na studia do dużego miasta,
ale już w szkole średniej był na tyle oczywisty, że Sebastian nie
wahał się, uderzając do niego.
Wniosek
był więc taki, że Grześ był po prostu pod ręką. „Smutne, ale
prawdziwe”***, pomyślał Sebastian. Nawet teraz był po prostu
najprostszym rozwiązaniem. Dzięki niemu nie musiał zagłębiać
się w świat, który niekoniecznie chciał poznać. Szczególnie
patrząc na Grzesia i jego „znajomych” z wielkiego miasta.
– W
ogóle, to wysłałem ci zaproszenie do zamkniętej grupy – rzucił
w pewnym momencie Grześ. – Mógłbyś poznać moich kumpli z ASP.
Nie odpowiedziałeś. Moglibyśmy kiedyś grupą iść na kawę.
Wiesz, jak skończy się sesja.
Właśnie
myślałem o tych twoich ciotkach, parsknął w myślach Sebastian.
Odmruknął coś niewyraźnego w odpowiedzi. Unikał tego, jak tylko
się dało.
– Jakiś
taki w niehumorze jesteś – zauważył Grześ. – Po co tu dziś w
ogóle przyszedłeś?
– A
jak sądzisz? – odparł Sebastian. – Skończ już to i chodź do
mnie.
– Jak
pójdziesz na stację benzynową. Nie mam prezerwatyw.
Sebastian
powstrzymał się przed zirytowanym westchnięciem.
– No
i co z tego? Zdradzasz mnie? – parsknął.
Grześ
spojrzał na niego karcąco.
– Myślisz,
że jesteś zabawny?
Sebastianowi
już się wszystkiego odechciało, nawet odpowiadać. Przewrócił
się na bok, twarzą w stronę ściany. Grześ też wrócił do
swojego zajęcia, bo zaraz w pokoju słychać było tylko tępe
dźwięki uderzenia palców w klawiaturę.
– Hej,
Seba? Obraziłeś się? – spytał po pewnym czasie chłopak lekko
zaniepokojonym głosem. – Wiesz, że jestem trochę... nie lubię,
jak jest kurz albo... Sam wiesz.
Najwidoczniej
Grześ nie mógł się wysłowić, więc Sebastian postanowił mu
pomóc. „Trochę pojebany”, dokończył za niego w myślach.
– Nie
jestem zły – odparł, nie otwierając oczu. – Po prostu mam
bardzo chujowy dzień.
– Nie
przeklinaj. Hej, Seba...
Wyczuł
wyraźne wahanie w głosie chłopaka. Odwrócił się i spojrzał na
niego z czymś na kształt nadziei.
– No?
– ponaglił, bo Grześ widocznie się wahał.
– Pójdziesz
ze mną w niedzielę do kościoła?
Sebastian
poderwał się do siadu jak trafiony piorunem. Tego już było dla
niego za dużo.
– No
kurwa! – zirytował się. – Tyle razy już o tym mówiliśmy!
– To
mówimy jeszcze raz.
– Nie,
nie mówimy!
Minutę
później zatrzaskiwał już za sobą drzwi mieszkania Grzesia.
Zbiegł z dziesiątego piętra, pokonując naraz po trzy schody.
Otrzeźwiło go trochę dopiero świeże powietrze. Właściwie nie
wiedział, dlaczego tak się zdenerwował. Przecież słyszał to
samo prawie przy każdym spotkaniu. Nauczył się wpuszczać to
jednym uchem, a wypuszczać drugim.
Roześmiał
się, gdy nagle przypomniał sobie, że Grześ był kiedyś
ministrantem. On, naczelny pedał ich wypizdowa. Wracając do domu,
puścił sobie jeden z nieśmiertelnych hitów Arki Satana. Ot tak,
dla przekory i własnej satysfakcji.
Do
domu wszedł tylko po to, aby zabrać Bohuna na spacer. Był to jego
pies, a zarazem najlepszy przyjaciel. Tak skundlony, że nie dało
się rozpoznać rasy, ale przez to nieśmiertelny. Miał już
dziesięć lat, a wciąż rozpierała go końska wręcz energia.
Sebastian postanowił iść na pobliską łąkę, która
rozpościerała się za rzeką. Jego osiedle leżało właściwie na
krańcu miasta. Dalej była już tylko łąką, na której
kilka lat temu wybudowano zakład produkujący jakieś podzespoły do
samochodów, las, a za nim miejskie kąpielisko.
Gdy
był już blisko mostku, ujrzał, że ktoś wyszedł spomiędzy
garażów i także zmierza w tę stronę. W innym wypadku Sebastian
nie zainteresowałby się w ogóle spacerowiczem, ale zdawało mu
się, że rozpoznał tego człowieka. Co prawda, teraz nie miał na
sobie nabijanych ćwiekami skór, a tylko szary bezrękawnik i czarne
spodenki przed kolana, ale w jego kierunku z całą pewnością
zmierzał Monter. Chyba też go rozpoznał, bo nagle przyśpieszył
kroku i pomachał do niego ręką. Po chwili patrzyli na siebie w
świetle latarni.
– Padało?
– zaśmiał się Sebastian, wskazując na mokre, dość mocno
kręcące się włosy mężczyzny.
– Wyschną,
jest ciepło. Wziąłem długą kąpiel, bo ktoś zarzucił mi, że
pachnę nieprzyjemnie – zaśmiał się Monter, pijąc do ich
rozmowy z busa. – Jednak moja suka nie mogła czekać.
Monter
miał na myśli pekińczyka, który teraz starał się dosięgnąć
nosem do tyłka znacznie większego Bohuna.
– Twój?
– spytał Sebastian, unosząc brwi.
Widok
gościa, który kilka godzin temu terroryzował pasażerów busa, z
pekińczykiem na różowej smyczy był dość abstrakcyjny i zmusił
go do zduszenia parsknięcia śmiechem, co słabo mu jednak wyszło.
– Dziewczyny
– odparł Monter w ogóle niewzruszony.
Wyglądało
na to, że ich psy zakończył skomplikowany rytuał przywitania i
postanowiły zawiązać sojusz.
– Nie
wiedziałem, że mieszkasz na tym osiedlu. Chyba nigdy cię nie
widziałem.
– Bo
nie mieszkam. Pilnuję mieszkania i psa mojej dziewczyny, bo
wyjechała ze starymi na wakacje.
– Aha
– odmruknął Sebastian mimo wszystko trochę zawiedziony, chociaż
na nic przecież nie liczył. Jednak umyty i pachnący Monter miał
już u niego całe pięć gwiazdek. – Zamierzałem się przejść
chwilę za mostek. Idziesz też?
– Spoko.
Możemy iść. Twoje wielkie bydle chyba nie ma ochoty zagryźć
mojej szczurzycy.
Przeszli
przez drewniany most i zaczęli iść szeroką, wyklepaną ścieżką.
W wakacje, w ciągu dnia drogę te pokonywały prawdziwe tłumy.
Niecała godzina piechotą i można było rozkładać się na plaży
przy miejskim kąpielisku. Po lewej stronie ścieżki rozpościerała
się łąka, a po prawej rzadki lasek, złożony głównie z brzóz,
sosen i leszczyny. Spuścili swoje psy ze smyczy, a Monter rzucił im
patyk. Oba pobiegły za nim, chociaż „szczur” nawet nie miał
szans go unieść.
– To
studencie, jak sesja? – spytał Monter.
– Chujowo
– odparł Sebastian. – Nawet nie chcę o tym gadać. A ty co
porabiasz w życiu?
– Zacząłem
pracować zaraz po skończeniu technikum elektrycznego. Akurat
zakończyli budowę i zaczęli przyjmować. – Monter wskazał na
majaczący w oddali zakład. – Tak się elegancko złożyło.
– I
co tam robisz?
– No
jak to co? Jestem monterem – zaśmiał się.
To
strasznie rozbawiło Sebastiana. Zapewne przez ton, jakim powiedział
to chłopak.
– Ale
jak mam wolne, to jak najdalej od roboty.
Monter
skierował go lekkim szturchnięciem ramienia na boczną ścieżkę,
która prowadziła do lasu. Psy podążył ich tropem. Niebo było
dzisiaj przejrzyste, więc gwiazdy świeciły bardzo mocno. Dzięki
temu, pomimo późnej pory Sebastian mógł nasycić oczy tym
niezwykle przyjemnym widokiem. Nie znał zbyt wielu facetów wyższych
od niego. Do tego Monter był bardzo dobrze zbudowany, co nie było
takie oczywiste, gdy miał na sobie te wszystkie skóry.
– Ten
niski – zaczął, aby o czymś gadać – Apacz, czy jakoś tak...
Czy on nie jest trochę... Trochę, trochę?
– Trochę
pieprznięty? No raczej. Chyba ma nawet na to jakiś papier –
odparł niewzruszony Monter. – Strasznie cię polubił, a jak się
na czymś zafiksuje, to nie ma zmiłuj. Już chyba oficjalnie
zostałeś Doktorowym.
– Nigdy
nie miałem ksywy – przyznał rozbawiony Sebastian.
Spostrzegł,
że właśnie zbliżali się do grupy drzew, która była dla niego
czymś w rodzaju pomnika. To, co tam zobaczył przed laty, stało się
kamieniem milowym w jego życiu. Czymś w rodzaju symbolu. Wahał się
chwilę, ale w końcu wypalił:
– Jak
byłem szczylem, często chodziłem tu na spacery, jak chciałem być
sam. Jak wracałem, mama zawsze pytała się mnie, czy widziałem coś
ciekawego. Chodziło o jakieś zwierzęta. Kiedyś powiedziałem jej,
że widziałem dwóch całujących się facetów. Stali między
tamtymi drzewami.
Monter
po raz pierwszy wydawał się trochę skonfundowany. Sebastian nie
potrafił znaleźć odpowiedniego słowa. Brunet uniósł brwi i
spojrzał przeciągle w stronę wskazanych zarośli.
– Na
serio? – zapytał zwykłym tonem. – I jak na ten news zareagowała
twoja rodzicielka?
I
to wszystko? – zdziwił się Sebastian. Poczuł jednak ulgę. Nie
umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego wypalił z czymś takim. Cieszył
się, że dostał tak obojętną rekcję. Nie chciał zakończyć ich
znajomości. Nawet chętnie jeszcze poprzedrzeźniałby się z tym
przypominającym małpę narwańcem.
– Załamała
ręce i powiedziała „biedne dzieci” – zaczął opowieść,
mimowolnie uśmiechając się do swoich wspomnień. – Myślałem,
że zaraz usłyszę jej interpretację kazania z ambony. Ale
stwierdziła, że pewnie nieszczęśnicy się przeziębią, bo już
prawie zima. A w domu nie mogą, bo rodzice. Na ławce nie mogą, bo
sąsiedzi. To muszą biedaki w lesie.
Monter
roześmiał się tak głośno, że pekińczyk zaszczekał swoim
wysokim, nieprzyjemnym dla ucha głosem.
– Niezłe!
– skomentował rozbawiony.
Zaraz
jednak spoważniał i przyglądnął się uważnie Sebastianowi,
który pod naporem tego spojrzenia poczuł się niepewnie.
– I
co? Chciałbyś teraz odegrać tę scenę ze mną?
Byłem
aż tak oczywisty, gapiąc się na niego jak krowa? – przeraził
się Sebastian. Powinien potraktować to jako żart albo zaprzeczyć,
ale jakoś nie mógł się do tego zmusić. Nie musiał, bo znów
odezwał się Monter.
– Sorry,
ale nie moje klimaty.
– No
raczej… – zaczął Sebastian, próbując na szybko wymyślić
jakąś klarującą sytuację ripostę, ale Monter przerwał mu w pół
zdania, przykładając niespodziewanie dłoń do jego ust.
– Bo
ja nie lubię półśrodków.
Oczy
Sebastiana były bardzo bliskie wypadnięcia z orbit. Gapił się na
chłopaka, a w jego głowie kotłowało się tysiąc myśli. Jego
umysł nie chciał dopuścić możliwości, że to dzieje się
naprawdę. Nie tu. Nie na tym zadupiu. Nie w realnym świecie.
A
jednak. Spojrzał w bok. Nawet teraz umiał wskazać drzewo, o które
opierał się tamten chłopak. Nie mógł tego widzieć, ale był
pewien, że się czerwieni. Chyba nigdy nie rumienił się przy
Grzesiu. Przez niego. Bo nigdy wcześniej to on nie był zdobyczą.
– Ja
też nie – odparł, gdy jego usta zostały uwolnione.
Nie
patrzył już na niego, tylko pierwszy ruszył ścieżką. Słyszał,
że Monter podążał tuż za nim. Zastanawiał się nad tysiącem
rzeczy. Jak to będzie wyglądało? Jak daleko zajdą? Nie miał
złudzeń, że to będzie coś więcej niż jednorazówka na świeżym
powietrzu. Chciał więc wycisnąć z tego, ile się dało.
Musiał
zaprzeć się o pień drzewa, gdy nagle został gwałtownie na niego popchnięty. Skóra na dłoniach zapiekła go mocno, bo obtarł ją o
szorstką korę sosny. Nie minął moment, a on już czuł dłonie na
swoim kroczu. Pochylił głowę, jakby oddawał komuś ukłon i
patrzył, jak odpinają mu guzik i rozpinają zamek błyskawiczny. Po
chwili spodenki i bieliznę miał już przy kostkach. Wiedział, że
ma świetni tyłek. Zarówno wizualnie jak i namacalnie. Te wszystkie
pokonane długości basenu zaowocowały. Poczuł na pośladkach duże
i pewne w swoich ruchach dłonie. Usłyszał aprobujące mruknięcie.
Co
za chora sytuacja, pomyślał z krzywym, ale zadowolonym uśmiechem.
Ten zagajnik nie był zbyt gęsty, a on właśnie stał tyłem w
kierunku ścieżki i świecił bladym tyłkiem. Wręcz niemożliwie
go to ekscytowało. Oblizał wargi, gdy usłyszał metaliczny brzdęk
rozpinanej sprzączki paska.
– Otwórz.
Monter
podsunął mu zapakowaną prezerwatywę, którą musiał wygrzebać
gdzieś z czeluści kieszeni swoich spodni. Więc to tyle, pomyślał
Sebastian, odbierając ją. Nie czuł jednak pretensji, czy
niedosycenia. Był traktowany jak przedmiot, ale on to samo robił z
chłopakiem za nim. Obaj chcieli tego samego. To była milcząca,
obopólna zgoda. Chcieli się wykorzystać.
Sebastian
czuł niesamowitą ekscytację, bo to było dla niego coś zupełnie
nowego. Nieodkryty, dziewiczy ląd. Gdyby Grześ miał w sobie choć
połowę tej ikry, przeszło mu przez myśl.
Myśl o jego chłopaku zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wyrzuty sumienia zostawił sobie na później. Gdy podawał chłopakowi nawilżaną prezerwatywę, odwrócił się i wreszcie spojrzał na niego.
Myśl o jego chłopaku zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wyrzuty sumienia zostawił sobie na później. Gdy podawał chłopakowi nawilżaną prezerwatywę, odwrócił się i wreszcie spojrzał na niego.
– Co?
Pocałować się? – spytał Monter, uśmiechając się przy tym
zadziornie. Trochę wręcz pyszałkowato. Najwyraźniej wyczytał z
miny Sebastiana nieme błaganie.
– Myślałem,
że nie chcesz przez swoją dziewczynę – odgryzł się chłopak,
posyłając mu taki sam uśmiech.
– Heh.
Monter
chwycił go za włosy i zmiażdżył jego usta w pocałunku,
jednocześnie dociskając się do jego ciała. Sebastian poczuł, jak
penis chłopaka ociera się o jego pośladek, by później wsunąć
się między nie.
– Moja
dziewczyna jest kilkaset kilometrów stąd – odparł Monter, gdy
uwolnił jego usta.
– I?
– I
to – kontynuował, nasuwając prezerwatywę – że ja trzymam się
zasad z tras koncertowych moich idoli. Sto kilometrów od domu, to
już nie zdrada.
– Wygodne
– skomentował Sebastian.
Zaparł
się mocniej o drzewo i szerzej rozstawił nogi, bo poczuł że penis
zaczął się w niego wsuwać. Starał się rozluźnić. Nie miał w
analu dużego doświadczenia. Pochylając głowę, patrzył przez
kosmyki jasnych włosów na swojego sztywnego penisa. Nawet
się nie dotknęli, przeszło mu przez myśl.
Monter
wsuwał się bardzo wolno. Systematycznie i uparcie pokonywał opór
ciała. Sebastian był mu za to bardzo wdzięczny. Zaparł się
ramieniem o pień i oparł na nim czoło, podając się ekstatycznej
torturze. Chyba słyszał świerszcze.
Nagle
idylliczną ciszę przerwał głośny dźwięk. To pekińczyk zaszczekał. Monter zaśmiał się
chrapliwie, owiewając jego kark gorącym powietrzem.
– Suka
się niecierpliwi – rzucił rozbawiony, a odebrać to można było
na dwa sposoby.
Naraz
Sebastian znów przejechał dłonią po korze drzewa. Stęknął
zaskoczony, gdy ruchy chłopaka stały się gwałtowniejsze. Monter
rozgościł się w nim na dobre i postanowił im obu dać bezwzględną
w swojej formie przyjemność. Sebastian chwycił się za penisa i
zaczął masturbować żwawymi ruchami. Doszedł jako drugi
dopingowany dyszeniem ukontentowanego mężczyzny za sobą.
– No
i po sprawie – rzucił Monter pozbawionym jakiegokolwiek napięcia
głosem. Na zakończenie klepnął Sebastiana w umięśniony pośladek.
– Świetna dupa.
– Świetny
chuj – zripostował Czerniecki.
Gdy
już byli ubrani i stali naprzeciwko siebie, uświadomił sobie, że
nawet nie zna jego imienia. To doskonale wpisywało się w to, co
właśnie zrobili. Trzeba coś powiedzieć, uznał. Coś bez
znaczenia. Popatrzył pod nogi.
– Dzieci
będą mieć niespodziankę w dzień Sprzątania Świata – rzucił, wskazując na zużytą prezerwatywę.
– Nauczą
się czegoś przydatnego, bo edukacja seksualna kuleje – odparł
Monter. Zaraz zmarszczył brwi. – Gdzie jest twój pies?
– Co?
Zaskoczony
Sebastian rozejrzał się dookoła. Pod ich nogami pałętał się
tylko pekińczyk. Zawołał kilka razy Bohuna, ale bez rezultatu.
Wyszli na główną ścieżkę, ale tu nawoływanie też nic nie
dało. Bohun przepadł jak kamień w wodę, do tego było już
całkiem ciemno.
– Matka
mnie zabije – rzucił Sebastian, nerwowo się oglądając. – A
jak wpadnie pod samochód?
– Teraz
nic nie zrobisz. Jutro rano go poszukamy. Ściągnę chłopaków. Na
pewno go znajdziemy albo sam wróci. Zobaczysz.
Sebastian
popatrzył na niego szczerze zdziwiony. Sądził, że chłopak będzie
chciał się od niego odciąć, a on proponował mu pomoc.
– Apacz
ma zwierzęcy instynkt, wytropi wszystko – dodał Monter.
*Ballady
– album polskiego zespołu Kat wydany po raz pierwszy w 1994 roku.
**Chodzi
o polski zespół metalowy Acid Drinkers
***Tłumaczenie
tytułu utworu Metalliki „Sad but True”.
O! tempo rzeczywiście duże:-)
OdpowiedzUsuńA tam se myślę, co to będę rozciągać? Niech jadą od razu na ostro. Będzie lepsza zabawa ;D
UsuńCałkiem nieźle się zapowiada ta historia :) Jestem niesamowicie ciekawa jak to się stało, że z takiego chłopca, którego przedstawiłaś w tym pierwszym fragmencie zrobił się taki elegancki mężczyzna mieszkający i najwyraźniej świetnie sobie radzący w Szwecji. Dzięki i pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTo jest taka opowieść trochę o tych właśnie tytułowych "światach" -> który dotąd znał i te, które poznaje człowiek z małego miasta, jadąc do dużego, gdzie ludzie mają zupełnie inną mentalność. No i trzeba wybrać któryś ze światów. Ja również pozdrawiam! :)
UsuńKurcze, przepaść między tym Sebastianem z początku a tym pod koniec jest kolosalne! Ciekawe co się stało, że tak się zmienił. Szybkie tempo ale ja takie lubię. Zupełne inny klimat tego opodatkowania niż twoich poprzednich ale podoba mi się tak samo. Zapowiada się naprawdę bardzo ciekawie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Inny klimat chyba dlatego, że tutaj dużo opieram na moich osobistych obserwacjach życia studenckiego. I taki np. Grzesiu, który wydaje się najbardziej nierealnym i przerysowanym bohaterem, jest moją literacką wersją kogoś kogo znam. Inaczej jest chyba, gdy pisze się o świecie, który się zna, a inaczej, gdy opisuje się tylko swoje wyobrażenie np. Brazylię.
UsuńRównież pozdrawiam!