Dzisiaj I część rozdziału 5.
Pozdrawiam!
P.S. Sorry za dzisiejszą edycję, szczególnie brak wcięć.
Tak jak mu polecono, Johnny
udał się do największego pokoju w domu, którego właściciel czekał już tam na
niego. Dacnis siedział na stole bilardowym i pił coś kolorowego z wysokiej
szklanki do połowy wypełnionej kruszonym lodem. Nie wyglądało na to, aby był
dzisiaj w dobrym humorze. To nie zdarzało się często. Nie okazywał tego też w
jakiś oczywisty sposób. Jak miał to w zwyczaju, zmrużonymi, lekko skośnymi
oczami patrzył na dzielnicę rozciągającą się poniżej jego willi.
Po prostu się dzisiaj nie
uśmiechał.
‒ Mira jest zrozpaczona ‒
rzucił jakby w powietrze.
– Przykro mi.
‒ Ta…
Dopiero teraz obdarzył
Johnny’ego spojrzeniem. Chwycił pistolet, który leżał dotąd obok, na blacie, i
przesunął go po zielonym płótnie stołu bilardowego w stronę blondyna. Norton
nie miał innego wyboru, więc go przyjął. Zważył w dłoni, opuszkami palców
zbadał wszystkie zagłębienia. Pozwolił nieznośnemu chłodowi stali przedostać
się przez jego ciało aż do żył. Nie podobało mu się to, co czuł, trzymając w
dłoni pistolet.
Zachciało mu się wymiotować.
‒ Tylko nie denerwuj Falco,
bo spuszczony ze smyczy jest całkowicie poza jakąkolwiek kontrolą.
Johnny uniósł brew i
spojrzał zdziwiony na Dacnisa.
‒ Co? Falco…
‒ Teraz macie ten sam cel.
Dzieciaka znajdziecie tam gdzie Hetfielda. Pierwszego sprowadźcie z powrotem, a
drugiego się pozbądźcie. Nie rób takiej miny, Johnny. ‒ Uśmiechnął się Dacnis.
‒ Powinieneś się cieszyć, że już nie musisz brudzić sobie rąk. Bądź tylko
grzeczny i nie pyskuj Falco, a wszystko powinno skończyć się dobrze. Może nawet
nie będziesz musiał tego używać.
Uśmiechnął się tym razem
szerzej, ukazując zęby, w tym złote implanty. Wyciągnął rękę i objął smukłymi
palcami lufę pistoletu, który Johnny wciąż jeszcze ważył w dłoni.
‒ Pamiętasz w ogóle, jak się
tym posługiwać? ‒ spytał, unosząc jedną z brwi. ‒ Do czego chociażby służy ten
otwór?
Zmrużył swoje ciemne, wąskie
oczy tak, że zostały tylko dwie wąskie linie, przez które przedostawało się jego
enigmatyczne spojrzenie. Uśmiechnął się szeroko, powodując pojawienie się
dołeczków na policzkach, po czym przytknął lufę pistoletu do warg.
Johnny spiął się, czując jak
jeszcze eskaluje to, jak bardzo denerwowała go ta cała sytuacja. Jednak
spróbował nie dać tego po sobie poznać. Chciał uciec wzrokiem od ust mężczyzny
w bok, ale nie był zdolny się do tego zmusić. Dacnis miał w sobie jakiś dziwny
magnetyzm. I miał tego pełną świadomość. To przynajmniej Johnny’emu mówiło jego
spojrzenie. Ciemne oczy gangstera śmiały się z niego, a jednocześnie go
pochłaniały, wciągały niczym czarna dziura. Pod tym względem Dacnis przypominał
mu trochę Raphaela. Miał w sobie to coś.
Jakiś rodzaj zwierzęcego magnetyzmu. Jednak skala była zupełnie inna.
Pewnie dlatego, że Dacnis
miał władzę i siłę. Był umięśnionym, wytatuowanym od stóp do głowy kawałkiem
bezwzględnego, gdy trzeba było, skurwiela. Był królem. I żeby wdrapać się na
swój tron i na nim utrzymać, szedł po trupach. A teraz, uśmiechając się przy
tym bezczelnie, wtykał końcówkę języka w lufę pistoletu.
Johnny spiął się cały. Z
jakiegoś powodu oprócz ekscytacji czuł także zdenerwowanie, które urosło wręcz
do kosmicznego poziomu, gdy spojrzenie Dacnisa wreszcie go uwolniło. To wcale
nie pozwoliło mu się trochę uspokoić, a wręcz przyniosło odwrotny efekt, bo
czarne oczy mężczyzny skupiły się teraz na innym punkcie, który znajdował się
na plecami Johnny’ego.
Nie musiał się odwracać, aby
wiedzieć, kto stanął w drzwiach.
Falco.
Johnny uśmiechnął się pod
nosem na oczywistą konkluzję, która zagościła mu w głowie. Nawet przez sekundę
nie chodziło o niego. Był tylko narzędziem. Trochę mu ulżyło, ale trochę też
rozczarował. Te idiotyczne myśli jednak szybko zostały zepchnięte na drugi
plan. Czuł na sobie bowiem tak intensywne spojrzenie, że aż mrowiał mu kark. I
to w najgorszy z możliwych sposobów.
‒ Dobrze się bawisz? ‒ padło po portugalsku pytanie z ust Falco,
który stanął teraz tuż za Johnny’m.
Dacnis stuknął lufą
pistoletu o swoją dolną wargę i zmarszczył brwi, udając, że się zastanawia.
‒ Średnio ‒ oznajmił po chwili.
Zeskoczył ze stołu
bilardowego i przeciągnął się, rozprostowując ramiona. Nie miał na sobie nic
prócz zielonych spodenek sięgających kolana. Obsunięte były bardzo nisko,
ukazując kawałek jego bielizny i wyraźnie zarysowane kości biodrowe. Nawet tam
miał tatuaże. Podszedł do drzwi balkonowych, w ogóle nie odwracając się w
stronę Falco.
‒ Załatwcie to szybko ‒
zarządził.
Oparł się o barierkę i
skupił wzrok na panoramie dzielnicy nędzy. To chyba znaczyło, że rozmowa
została zakończona. Johnny spojrzał na pistolet, który leżał na zielonym suknie
stołu bilardowego. Przełknął ślinę i wziął go do ręki. Falco w tym czasie
zdążył już opuścić pokój. Musiał się pośpieszyć, jeśli nie chciał zostać z
tyłu. Schował broń i ruszył za mężczyzną.
‒ Stanął ci?
Szli w dół faweli już dobre
półgodziny. Falco parł naprzód, nawet nie interesując się do tej pory tym, czy
Johnny rzeczywiście za nim podąża. Ludzie na ulicy ustępowali mu drogi. Dobrze
znali jego i towarzyszącą mu renomę. To było pierwsze słowa, jakie opuściły
jego pełne, masywne wręcz usta. Wypowiadając je, nawet nie spojrzał na Johnny’ego,
który szedł po jego lewej.
‒ Nie ‒ odparł natychmiast
blondyn, nawet nie zastanawiając się, czy była to prawda.
Aż na moment przystanął, gdy
niemal żółta tęczówka, z doskonale czarnym, zwężonym teraz niebezpiecznie
centrum, poruszyła się i skupiła na nim.
‒ Doprawdy?
I znów cisza. Johnny
postanowił jednak iść trochę za mężczyzną. Tak czuł się bardziej komfortowo.
Przez to miał dobry widok na jego szerokie, bardzo dobrze umięśnione plecy,
częściowo przysłonięte jedynie sięgającymi pasa dredami, z których część była
rozjaśniona. Falco miał tam tatuaż z kompozycją złożoną z kwiatów. Johnny
potrafił rozpoznać jedynie frizeę*. Dacnis też miał swoje ciało ozdobione wieloma
roślinnymi motywami. Johnny nie do końca to pojmował. Kwiatowe motywy wydawały
mu się nie pasować do tego, co sobą przedstawiali gangsterzy.
‒ Gdzie idziemy? ‒
zdecydował się zapytać po kolejnych kilkudziesięciu minutach grobowej ciszy
między nimi.
Już prawie dotarli do
granicy dzielnicy.
‒ Tam gdzie najłatwiej będzie
znaleźć szczeniaka. Do Jacka Hetfielda ‒ odparł Falco, zakładając przy tym
koszulę, którą dotąd miał przewiązaną wokół pasa.
‒ Tak po prostu? ‒ zdziwił
się Johnny.
‒ Tak po prostu.
‒ To dlaczego nie zrobiłeś
tego wcześniej? Albo inaczej. Czemu robisz to teraz?
‒ Bo wcześniej Dacnis nie
był taki wkurzony.
Johnny sapnął sfrustrowany
tym, że z jednego bagna trafił w sam środek następnego, który sam też po części
stworzył. Jedyny pozytyw sytuacji był taki, że nie będzie musiał rozwiązywać
sprawy Jacka Hetfielda sam. Prawdopodobnie wystarczy, że po prostu stanie z
boku i będzie jedynie patrzył.
***
Dacnis przed wejściem do
parterowego budynku, którego cały front pokryty był wielobarwnym graffiti,
kazał swoim ludziom zaczekać na zewnątrz. W środku panował przyjemny chłód. Ceglane
ściany, które tak przyjemnie izolowały wnętrze od skwaru panującego na
zewnątrz, oblepione były licznymi plakatami i grafikami, głównie projektami
tatuaży.
Przeszedł przez korytarz, na
którym nie było żywej duszy i skierował się do jednego z pokojów. Spodziewał się
zastać tam swojego tatuażystę, a zarazem pierwszego mężczyznę. I rzeczywiście
tak się stało. Były gangster siedział na krześle opartym o ścianę,
nienaturalnie wygięty w jedną stronę. Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć,
że śpi. Szczególnie że jego głowa zwisała swobodnie z podbródkiem opartym o nagą
klatkę piersiową.
Klatkę piersiową, z której
kilkoma strużkami spływał krew ze świeżego tatuażu. Ktoś wytatuował mu krzywy
napis. Trudno było odczytać poszczególne, wyszarpane w skórze litery, który
składały się na słowa: „The Outlaws”.
Dacnis, nie dając po sobie
poznać żadnych emocji, powoli obrócił głowę, by spojrzeć na autora tego
wątpliwej jakości dzieła. Biały mężczyzna z okularami przeciwsłonecznymi na
nosie siedział na kozetce. W jednej dłoni ściskał pistolet do tatuowania, a w
drugiej taki normalny.
‒ Hej, jestem Shane ‒
przedstawił się wesoło.
‒ Dacnis.
‒ Dokładnie. Mam jakieś
niesamowite szczęście ‒ parsknął mężczyzna. ‒ Przyszedłem tu tylko, aby wyciągnąć
trochę informacji od kogoś, kto zna cię najlepiej. Bo tatuażysta to trochę taki
powiernik największych tajemnic, co nie? Spowiednik wręcz. Ten świętość
sakramentu wziął sobie bardzo do serca. Nieważne, jak bardzo ładnie prosiłem, ten za
nic nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi. Więc trochę się wkurzyłem, jak
widać… A tu proszę, wszystko samo się rozwiązało. Wydaj nam Johnny’ego.
Dacnis uśmiechnął się bokiem
ust, ukazując złoty implant.
‒ Jesteś tu sam ‒
stwierdził. ‒ Na zewnątrz czeka moja obstawa.
‒ Och, wiem, że nie wyjdę
stąd żywy ‒ odparł człowiek Ahigi, nadal się uśmiechając. ‒ Dlatego zamierzam
przydać się mojemu panu ostatni raz. Jak na dobrze wytresowanego psa przystało.
Wydaj nam Johnny’ego, a opuścimy twoje miasto, jakby nas tu w ogóle nie było.
Jeśli się tego obawiałeś, to wiedz, że nie interesuje nas nic innego. Przejęcie kanałów przerzutu i tak dalej. Tylko Johnny. To jak będzie? To chyba dobra
propozycja.
‒ Dobra ‒ potwierdził
Dacnis, jednak zakończył zaraz: ‒ dla tchórza. Dla białej cioty jak twój ukochany
pan, który nawet sam nie wyruszy po swoją zdobycz. Ja nią nie jestem.
Błyskawicznie wyciągnął za
paska broń i uniósł ją do strzału. To samo zrobił mężczyzna siedzący na
kozetce. Spust nacisnęli w tym samym momencie.
‒ Hm, zawsze uwielbiałem westerny.
Pojedynki „jeden na jednego”. ‒ Uśmiechnął się człowiek Ahigi, a strużka krwi
wypłynęła mu z ust.
Osunął się na podłogę, a
zaraz po tym, gdy o posadzkę uderzyło drugie ciało. Kilka sekund później do
pokoju wpadło kilku uzbrojonych mężczyzn, których ciała pokryte były tatuażami
z kwiatowymi motywami.
***
*frizea lśniąca ‒ roślina
należąca do grupy ananasowatych. Ma jaskrawy kwiatostan przypominający wyglądem
kłos.
Autorko, patrząc na to, że były takie komplikacje, to rozdział szybko sie pojawił;).
OdpowiedzUsuńA teraz rozdział:
Idą szukać Josha do Jacka, a on u Ahigi? To będzie ciekawie ^^.
Shane kontra Dacnis... piękna scena. Teraz czekam tylko na wieści czy któryś przeżył. Choć są tam ludzie Dacnisa, więc Shane ma małe szanse. I, aż boję się myśleć co zrobi Falco, jak się dowie o tej sytuacji.
Rozdział cudowny♡.
Pozdrawiam Ashia
Komplikacje wciąż trwają :( To aż chore, jak człowiek jest uzależniony od technologii. Co do rozdziału i kontynuacji: pomyślałam sobie "A co się będę ograniczać? Poszatkuję wszystkich, co się da" xD
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!