niedziela, 2 grudnia 2018

Atsah II - ROZDZIAŁ 5: część I

Hej. Ta dłuższa przerwa tym razem była baaaardzo niechcący. Jak może przeczytaliście w poprzednim poście, zepsuł mi się laptop, a dokładniej pękła mi matryca. Cóż mogę powiedzieć... Chyba przez najbliższy miesiąc będę żywiła się psią karmą, bo nieźle naprawa pociśnie mnie po kieszeni xD
Dzisiaj I część rozdziału 5.
Pozdrawiam!
P.S. Sorry za dzisiejszą edycję, szczególnie brak wcięć.


Tak jak mu polecono, Johnny udał się do największego pokoju w domu, którego właściciel czekał już tam na niego. Dacnis siedział na stole bilardowym i pił coś kolorowego z wysokiej szklanki do połowy wypełnionej kruszonym lodem. Nie wyglądało na to, aby był dzisiaj w dobrym humorze. To nie zdarzało się często. Nie okazywał tego też w jakiś oczywisty sposób. Jak miał to w zwyczaju, zmrużonymi, lekko skośnymi oczami patrzył na dzielnicę rozciągającą się poniżej jego willi.
Po prostu się dzisiaj nie uśmiechał.

‒ Mira jest zrozpaczona ‒ rzucił jakby w powietrze.
– Przykro mi.
‒ Ta…
Dopiero teraz obdarzył Johnny’ego spojrzeniem. Chwycił pistolet, który leżał dotąd obok, na blacie, i przesunął go po zielonym płótnie stołu bilardowego w stronę blondyna. Norton nie miał innego wyboru, więc go przyjął. Zważył w dłoni, opuszkami palców zbadał wszystkie zagłębienia. Pozwolił nieznośnemu chłodowi stali przedostać się przez jego ciało aż do żył. Nie podobało mu się to, co czuł, trzymając w dłoni pistolet.
Zachciało mu się wymiotować.
‒ Tylko nie denerwuj Falco, bo spuszczony ze smyczy jest całkowicie poza jakąkolwiek kontrolą.
Johnny uniósł brew i spojrzał zdziwiony na Dacnisa.
‒ Co? Falco…
‒ Teraz macie ten sam cel. Dzieciaka znajdziecie tam gdzie Hetfielda. Pierwszego sprowadźcie z powrotem, a drugiego się pozbądźcie. Nie rób takiej miny, Johnny. ‒ Uśmiechnął się Dacnis. ‒ Powinieneś się cieszyć, że już nie musisz brudzić sobie rąk. Bądź tylko grzeczny i nie pyskuj Falco, a wszystko powinno skończyć się dobrze. Może nawet nie będziesz musiał tego używać.
Uśmiechnął się tym razem szerzej, ukazując zęby, w tym złote implanty. Wyciągnął rękę i objął smukłymi palcami lufę pistoletu, który Johnny wciąż jeszcze ważył w dłoni.
‒ Pamiętasz w ogóle, jak się tym posługiwać? ‒ spytał, unosząc jedną z brwi. ‒ Do czego chociażby służy ten otwór?
Zmrużył swoje ciemne, wąskie oczy tak, że zostały tylko dwie wąskie linie, przez które przedostawało się jego enigmatyczne spojrzenie. Uśmiechnął się szeroko, powodując pojawienie się dołeczków na policzkach, po czym przytknął lufę pistoletu do warg.
Johnny spiął się, czując jak jeszcze eskaluje to, jak bardzo denerwowała go ta cała sytuacja. Jednak spróbował nie dać tego po sobie poznać. Chciał uciec wzrokiem od ust mężczyzny w bok, ale nie był zdolny się do tego zmusić. Dacnis miał w sobie jakiś dziwny magnetyzm. I miał tego pełną świadomość. To przynajmniej Johnny’emu mówiło jego spojrzenie. Ciemne oczy gangstera śmiały się z niego, a jednocześnie go pochłaniały, wciągały niczym czarna dziura. Pod tym względem Dacnis przypominał mu trochę Raphaela. Miał w sobie to coś. Jakiś rodzaj zwierzęcego magnetyzmu. Jednak skala była zupełnie inna.
Pewnie dlatego, że Dacnis miał władzę i siłę. Był umięśnionym, wytatuowanym od stóp do głowy kawałkiem bezwzględnego, gdy trzeba było, skurwiela. Był królem. I żeby wdrapać się na swój tron i na nim utrzymać, szedł po trupach. A teraz, uśmiechając się przy tym bezczelnie, wtykał końcówkę języka w lufę pistoletu.
Johnny spiął się cały. Z jakiegoś powodu oprócz ekscytacji czuł także zdenerwowanie, które urosło wręcz do kosmicznego poziomu, gdy spojrzenie Dacnisa wreszcie go uwolniło. To wcale nie pozwoliło mu się trochę uspokoić, a wręcz przyniosło odwrotny efekt, bo czarne oczy mężczyzny skupiły się teraz na innym punkcie, który znajdował się na plecami Johnny’ego.
Nie musiał się odwracać, aby wiedzieć, kto stanął w drzwiach.
Falco.
Johnny uśmiechnął się pod nosem na oczywistą konkluzję, która zagościła mu w głowie. Nawet przez sekundę nie chodziło o niego. Był tylko narzędziem. Trochę mu ulżyło, ale trochę też rozczarował. Te idiotyczne myśli jednak szybko zostały zepchnięte na drugi plan. Czuł na sobie bowiem tak intensywne spojrzenie, że aż mrowiał mu kark. I to w najgorszy z możliwych sposobów.
Dobrze się bawisz? ‒ padło po portugalsku pytanie z ust Falco, który stanął teraz tuż za Johnny’m.
Dacnis stuknął lufą pistoletu o swoją dolną wargę i zmarszczył brwi, udając, że się zastanawia.
Średnio ‒ oznajmił po chwili.
Zeskoczył ze stołu bilardowego i przeciągnął się, rozprostowując ramiona. Nie miał na sobie nic prócz zielonych spodenek sięgających kolana. Obsunięte były bardzo nisko, ukazując kawałek jego bielizny i wyraźnie zarysowane kości biodrowe. Nawet tam miał tatuaże. Podszedł do drzwi balkonowych, w ogóle nie odwracając się w stronę Falco.
‒ Załatwcie to szybko ‒ zarządził.
Oparł się o barierkę i skupił wzrok na panoramie dzielnicy nędzy. To chyba znaczyło, że rozmowa została zakończona. Johnny spojrzał na pistolet, który leżał na zielonym suknie stołu bilardowego. Przełknął ślinę i wziął go do ręki. Falco w tym czasie zdążył już opuścić pokój. Musiał się pośpieszyć, jeśli nie chciał zostać z tyłu. Schował broń i ruszył za mężczyzną.

‒ Stanął ci?
Szli w dół faweli już dobre półgodziny. Falco parł naprzód, nawet nie interesując się do tej pory tym, czy Johnny rzeczywiście za nim podąża. Ludzie na ulicy ustępowali mu drogi. Dobrze znali jego i towarzyszącą mu renomę. To było pierwsze słowa, jakie opuściły jego pełne, masywne wręcz usta. Wypowiadając je, nawet nie spojrzał na Johnny’ego, który szedł po jego lewej.
‒ Nie ‒ odparł natychmiast blondyn, nawet nie zastanawiając się, czy była to prawda.
Aż na moment przystanął, gdy niemal żółta tęczówka, z doskonale czarnym, zwężonym teraz niebezpiecznie centrum, poruszyła się i skupiła na nim.
‒ Doprawdy?
I znów cisza. Johnny postanowił jednak iść trochę za mężczyzną. Tak czuł się bardziej komfortowo. Przez to miał dobry widok na jego szerokie, bardzo dobrze umięśnione plecy, częściowo przysłonięte jedynie sięgającymi pasa dredami, z których część była rozjaśniona. Falco miał tam tatuaż z kompozycją złożoną z kwiatów. Johnny potrafił rozpoznać jedynie frizeę*. Dacnis też miał swoje ciało ozdobione wieloma roślinnymi motywami. Johnny nie do końca to pojmował. Kwiatowe motywy wydawały mu się nie pasować do tego, co sobą przedstawiali gangsterzy.
‒ Gdzie idziemy? ‒ zdecydował się zapytać po kolejnych kilkudziesięciu minutach grobowej ciszy między nimi.
Już prawie dotarli do granicy dzielnicy.
‒ Tam gdzie najłatwiej będzie znaleźć szczeniaka. Do Jacka Hetfielda ‒ odparł Falco, zakładając przy tym koszulę, którą dotąd miał przewiązaną wokół pasa.
‒ Tak po prostu? ‒ zdziwił się Johnny.
‒ Tak po prostu.
‒ To dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej? Albo inaczej. Czemu robisz to teraz?
‒ Bo wcześniej Dacnis nie był taki wkurzony.
Johnny sapnął sfrustrowany tym, że z jednego bagna trafił w sam środek następnego, który sam też po części stworzył. Jedyny pozytyw sytuacji był taki, że nie będzie musiał rozwiązywać sprawy Jacka Hetfielda sam. Prawdopodobnie wystarczy, że po prostu stanie z boku i będzie jedynie patrzył.
***
Dacnis przed wejściem do parterowego budynku, którego cały front pokryty był wielobarwnym graffiti, kazał swoim ludziom zaczekać na zewnątrz. W środku panował przyjemny chłód. Ceglane ściany, które tak przyjemnie izolowały wnętrze od skwaru panującego na zewnątrz, oblepione były licznymi plakatami i grafikami, głównie projektami tatuaży.
Przeszedł przez korytarz, na którym nie było żywej duszy i skierował się do jednego z pokojów. Spodziewał się zastać tam swojego tatuażystę, a zarazem pierwszego mężczyznę. I rzeczywiście tak się stało. Były gangster siedział na krześle opartym o ścianę, nienaturalnie wygięty w jedną stronę. Na pierwszy rzut oka można było pomyśleć, że śpi. Szczególnie że jego głowa zwisała swobodnie z podbródkiem opartym o nagą klatkę piersiową.
Klatkę piersiową, z której kilkoma strużkami spływał krew ze świeżego tatuażu. Ktoś wytatuował mu krzywy napis. Trudno było odczytać poszczególne, wyszarpane w skórze litery, który składały się na słowa: „The Outlaws”.
Dacnis, nie dając po sobie poznać żadnych emocji, powoli obrócił głowę, by spojrzeć na autora tego wątpliwej jakości dzieła. Biały mężczyzna z okularami przeciwsłonecznymi na nosie siedział na kozetce. W jednej dłoni ściskał pistolet do tatuowania, a w drugiej taki normalny.
‒ Hej, jestem Shane ‒ przedstawił się wesoło.
‒ Dacnis.
‒ Dokładnie. Mam jakieś niesamowite szczęście ‒ parsknął mężczyzna. ‒ Przyszedłem tu tylko, aby wyciągnąć trochę informacji od kogoś, kto zna cię najlepiej. Bo tatuażysta to trochę taki powiernik największych tajemnic, co nie? Spowiednik wręcz. Ten świętość sakramentu wziął sobie bardzo do serca.  Nieważne, jak bardzo ładnie prosiłem, ten za nic nie chciał zdradzić tajemnicy spowiedzi. Więc trochę się wkurzyłem, jak widać… A tu proszę, wszystko samo się rozwiązało. Wydaj nam Johnny’ego.
Dacnis uśmiechnął się bokiem ust, ukazując złoty implant.
‒ Jesteś tu sam ‒ stwierdził. ‒ Na zewnątrz czeka moja obstawa.
‒ Och, wiem, że nie wyjdę stąd żywy ‒ odparł człowiek Ahigi, nadal się uśmiechając. ‒ Dlatego zamierzam przydać się mojemu panu ostatni raz. Jak na dobrze wytresowanego psa przystało. Wydaj nam Johnny’ego, a opuścimy twoje miasto, jakby nas tu w ogóle nie było. Jeśli się tego obawiałeś, to wiedz, że nie interesuje nas nic innego. Przejęcie kanałów przerzutu i tak dalej. Tylko Johnny. To jak będzie? To chyba dobra propozycja.
‒ Dobra ‒ potwierdził Dacnis, jednak zakończył zaraz: ‒ dla tchórza. Dla białej cioty jak twój ukochany pan, który nawet sam nie wyruszy po swoją zdobycz. Ja nią nie jestem.
Błyskawicznie wyciągnął za paska broń i uniósł ją do strzału. To samo zrobił mężczyzna siedzący na kozetce. Spust nacisnęli w tym samym momencie.
‒ Hm, zawsze uwielbiałem westerny. Pojedynki „jeden na jednego”. ‒ Uśmiechnął się człowiek Ahigi, a strużka krwi wypłynęła mu z ust.
Osunął się na podłogę, a zaraz po tym, gdy o posadzkę uderzyło drugie ciało. Kilka sekund później do pokoju wpadło kilku uzbrojonych mężczyzn, których ciała pokryte były tatuażami z kwiatowymi motywami.
***

*frizea lśniąca ‒ roślina należąca do grupy ananasowatych. Ma jaskrawy kwiatostan przypominający wyglądem kłos.


2 komentarze:

  1. Autorko, patrząc na to, że były takie komplikacje, to rozdział szybko sie pojawił;).
    A teraz rozdział:
    Idą szukać Josha do Jacka, a on u Ahigi? To będzie ciekawie ^^.
    Shane kontra Dacnis... piękna scena. Teraz czekam tylko na wieści czy któryś przeżył. Choć są tam ludzie Dacnisa, więc Shane ma małe szanse. I, aż boję się myśleć co zrobi Falco, jak się dowie o tej sytuacji.
    Rozdział cudowny♡.
    Pozdrawiam Ashia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Komplikacje wciąż trwają :( To aż chore, jak człowiek jest uzależniony od technologii. Co do rozdziału i kontynuacji: pomyślałam sobie "A co się będę ograniczać? Poszatkuję wszystkich, co się da" xD
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń