sobota, 22 grudnia 2018

Atsah II - ROZDZIAŁ 7 - Błędne koło

‒ Jesteś niepełnoletni. Możesz co najwyżej dostać czekoladę ‒ powiedział Ahiga, a widząc niezadowoloną minę chłopaka, dodał: ‒ Na poprawę humoru.
Siedzieli przy stoliku na oszklonym tarasie, który klinem wbijał się w złotą plażę. Piasek mogli zobaczyć z bliska, patrząc pod swoje stopy, bo nawet podłoga była oszklona. Nadszedł już wieczór. Przyjemny, orzeźwiający wiatr bawił się przydługimi włosami Ahigi. Farbowane, postawione pasma Cherubina były zbyt nażelowane, aby mógł je poruszyć.

‒ Więc jak sprzedawałem dla ciebie zioło, to już ci nie przeszkadzał nielegalny charakter tej działalności? ‒ prychnął Raphael po zamówieniu u kelnerki zwykłej coca-coli.
‒ I co? Myślisz, że pójdę za to prosto do piekła? ‒ spytał Ahiga, udając zmartwienie.
‒ Myślę, że to będzie gdzieś na końcu listy twoich grzechów i nikt na to nawet nie zwróci uwagi.
‒ Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić ‒ odparł i odwrócił głowę, by spojrzeć na spokojne dziś morze. Wyżej, między chmurami, pojawił się już księżyc. ‒ Dzień chyli się ku końcowi, a ja jednak dzisiaj nie biegłem.
‒ Bo się nie umiesz bawić!
Ahiga skupił z powrotem wzrok na chłopaku siedzącym naprzeciwko, a dokładniej na różowym podkoszulku, który miał na sobie. Na materiale nadrukowana była biała, kreskówkowa mysz, a w zasadzie coś, co wyglądało jak skrzyżowanie gryzonia z kobietą. Myszokształtną Pamelę Anderson.
‒ Słabe.
‒ No ale jesteś wężem ‒ odparł Cherubin, wskazując na tatuaż mężczyzny na przedramieniu ‒ a węże powinny gonić myszy. Swoją kolację.
‒ Węże działają z zaskoczenia. Najpierw wyczuwają ofiarę… ‒ Ahiga przytknął dwa rozsunięte palce do ust, a potem wystawił między nimi język, którym kilka razy poruszył. ‒ A potem się do niej skradają niezauważone i atakują z zaskoczenia.
W tym samym momencie Raphael wgapiony niczym zahipnotyzowany w falujący język mężczyzny, poczuł,  jak coś szybkim ruchem chwyta go za odsłonięte udo. Wierzgnął, uderzając przy tym kostką o metalową nogę stolika. To jednak w ogóle nie było ważne, bo trochę wyżej działo się coś znacznie bardziej zajmującego.
‒ Węże lubią też wpełzać w ciasne, ciepłe i ciasne szczeliny ‒ ciągnął Ahiga głosem, jakby był lektorem w programie przyrodniczym. Jego palce kontynuowały przy tym powolną wędrówkę w głąb  nogawki beżowych szortów Cherubina. ‒ Wiedziałeś o tym?
Raphael pokręcił jedynie przecząco głową, uśmiechając się przy tym szeroko. Był zbyt zaaferowany tym, co się właśnie działo, aby rzucić jakąś błyskotliwą odpowiedzią. Patrzył chwilę na dłoń, która nieśpiesznie, bardziej żółwim niż wężowym tempem wędrowała w górę jego uda. Zaraz jednak uniósł głowę, wystarczyło mu samo uczucie.
Nad stolikiem miał jeszcze bardziej absorbujący widok. Dał się złapać rozognionemu spojrzeniu Ahigi, samemu też próbując go schwytać. Jego wzrok przybrał na chwilę karcący wyraz, gdy mężczyzna z premedytacją pociągnął go za jeden z nielicznie obecnych na jego udzie włosków, wyrywając go przy tym.
Złotozielony gad wytatuowany na przedramieniu Ahigi był coraz bliższy spotkania drugiego węża, który już zdążył zbudzić się z zimowej hibernacji. Raphael chwilę bił się z myśli, ale zaraz poderwał się z krzesła. Spojrzał na plażę. Kilkadziesiąt metrów od tarasu dojrzał osamotnioną skałę, ale na tyle dużą, że mogła skryć przed natrętnym wzrokiem parę poszukującą prywatności. Posłał Ahidze rozognione spojrzenie i nic nie mówiąc, choć zwykle miał wiele do powiedzenia, zaczął po prostu biec. Gdy zeskoczył ze szklanej podłogi tarasu w ciepły piasek, obejrzał się za siebie. Mięśnie jego twarzy rozciągnęły się już chyba do granic, bo Ahiga właśnie wstał od stolika i nie bacząc na swoich ludzi, którzy siedzieli w „odpowiedniej” odległości, zmierzał pośpiesznie w jego stronę. Najpierw szedł, a potem zaczął biec. Cherubin pokazał mu język i ruszył przez piach, by później biegnąć już wzdłuż brzegu. Miał na stopach klapki, więc woda obmywała mu stopy.
W pewnym momencie zaczął się śmiać. Dłonią chwycił się za krocze. Nadal był pobudzony. Może przez to Ahiga dopadł go, nim zdążył dobiec do skały. Może przez to, że w szkole najbardziej pilny był, jeśli chodziło o omijanie zajęć wychowania fizycznego. A może przez to, że chciał zostać złapany.
‒ Ha! Wygrałem! ‒ ucieszył się Cherubin.
Oparł się plecami o skałę. Teraz osłaniała ich przed natrętnymi oczami psów Ahigi.
‒ Nie pamiętam, żeby to był konkurs.
‒ To nie będzie nagrody? ‒ zasmucił się Raphael.
‒ Niech stracę ‒ rzucił w odpowiedzi Ahiga tonem, jakby robił chłopakowi wielką łaskę.
Uniósł podbródek chłopaka i nachylił się nad nim, aby go pocałować. Cherubin uśmiechnął się w jego usta i oddał pocałunek. Przymknął przy tym oczy. Westchnął, gdy usta mężczyzny spoczęły na jego szyi. Niemal się zachłysnął, gdy poczuł lekki uścisk na swoim kroczu. Ahiga zamruczał, wyczuwając, że chłopak nie jest do końca miękki. Wrócił swoimi wargami do jego ust, tym razem przeobrażając z początku leniwy pocałunek w coś znacznie bardziej zaangażowanego. Wyciągnął przy tym penisa chłopaka na zewnątrz z jego dopiero co kupionych szortów. Zlizał strużkę śliny, która spłynęła po drobnym podbródku Raphaela, wieńcząc tym pocałunek, po czym klęknął w piachu.
Cherubin czuł, jakby zwoje w jego mózgu miały za małą przepustowość. On jeszcze splatał swój język z tym bardzo wężowym w swej gibkości, a już działo się coś innego. Twarz Ahigi, którą trudno było określić jako klasycznie przystojną, a jednak przykuwająca uwagę, znalazła się teraz na wysokości krocza Raphaela. Gangster znów nie okazywał wydawał się mieć z tym żadnych kłopotów, a przed wzrokiem jego ludzi chroniła ich tylko ta skała. Objął członek dłonią i ucałował jego czubek. Raphael stęknął głucho na to uczucie. Czuł, że wszystko inne mu mięknie, więc oparł się bardziej plecami o skałę.
Ledwie Ahiga zdążył objąć penisa chłopaka ustami, a wszystko się skończyło. Cherubin popatrzył zaskoczony na mężczyznę, gdy ten wstał. W pierwszym momencie pomyślał, że zrobił coś nie tak. Że Ahidze może się odwidziało i zaraz dosadnie po mordzie, czy coś w tym stylu. Zaraz jednak wszystko się wyjaśniło. Ledger sięgnął do kieszeni swoich spodni, by wyciągnąć wibrujący telefon. Miał już odebrać rozmowę, ale jego ręka zatrzymała się w połowie drogi do ucha. Skrzywił się, jakby poczuł coś nieprzyjemnego w ustach, a potem napluł na piasek. Nim w końcu odebrał, posłał jeszcze wciąż skonfundowanemu Cherubinowi rozbawione spojrzenie.
‒ Schowaj go, bo jeszcze mewa ci go pomyli z frytką ‒ rzucił, po czym już wyjałowionym z podniecenia oraz humoru głosem zwrócił się do swojego rozmówcy: ‒ Shane, lepiej, żeby to było coś naprawdę ważnego.
Tak, to z całą pewnością było coś „naprawdę ważnego”. W jednej sekundzie Raphael poczuł się, jakby znów stał w tym gabinecie, gdzie musiał spowiadać się, a potem kajać przed człowiekiem, którego sam cień wywoływał u niego ciarki. Ahiga znów wyglądał jak ta odczłowieczona karykatura, która mierzyła go pogardliwym wzrokiem zza masywnego biurka.
Mężczyzna słuchał chwilę bez słowa, już w ogóle nie zwracając uwagi na Cherubina. Potem zapytał:
‒ Gdzie jest jego ciało?
Raphaela przeszedł dreszcz. Nie chciał słyszeć więcej słów wypowiedzianych tym tonem. Poprawił się i wyszedł zza skały. Ruszył przez piach w stronę tarasu. Gdy tam dotarł, dwóch ludzi Ahigi obrzuciło go zdziwionym spojrzeniem. Zazwyczaj budzili w Raphaelu strach, ale teraz czuł względem nich coś na kształt współczucia. W końcu stracili jednego ze swoich. Usiadł przy stoliku i z obojętnością spojrzał na coca-colę w wysokiej szklance z lodem i kolorową słomką.
 
Rozmówcą Ahigi oczywiście nie był właściciel numeru, czyli jego zaufany człowiek i miłośnik ulicznych przekąsek, Shane.
‒ Możesz równie dobrze włożyć do trumny kilkadziesiąt kilo podrobów. Efekt wizualny będzie podobny ‒ odparł zachrypnięty głos po drugiej stronie. ‒ Moi ludzie są pozbawieni poczucia estetyki. Wiesz, to prostaki z dzielnicy nędzy.
‒ Po co ta farsa? ‒ warknął Ahiga. ‒ Co chcesz przez to osiągnąć? Rozumiesz chyba, że zabijając mojego człowieka, wydałeś na siebie i wszystkich, na których ci zależy, wyrok? Dotąd obchodził mnie tylko Johnny. Wydaj mi go, a każę moim ludziom przymrużyć oczy, gdy będą strzelać. Może wtedy kilka kul nie trafi swojego celu. Masz dzieci?
Na chwilę zapadła cisza.
‒ Czasami czułem się zmęczony ‒ przyznał niespodziewanie Dacnis. ‒ Miałem ochotę wyjść z mojego domu, pójść na plażę, a potem wejść do wody. Iść i iść w głąb morza, aż woda całkowicie mnie pochłonie, ale nie po to, aby umrzeć, ale po to, aby wreszcie poczuć się całkowicie wolnym. Więc może wczoraj bym się zgodził, ale dziś jest już inny dzień. A ja dzisiaj czuję wściekłość. I chociaż to nie do końca twoja wina, tobie przyjdzie za to odpowiedzieć.
Dacnis odrzucił telefon komórkowy, w ogóle nie patrząc, gdzie upadnie. Leżał na szpitalnym łóżku. Pod jego obojczykiem, po prawej stronie, znajdował się masywny opatrunek. Podkrążonymi oczami spojrzał na Johnny’ego, który stał od dłuższej chwili koło łóżka. Ust blondyna, odkąd mężczyzna się tu pojawił, nie opuściło ani jedno słowo. Jednak Dacnis wiedział. Nie potrzebował słów. Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Johnny’ego, który wyglądał, jakby był bliski omdlenia z wyczerpania. Gdyby przyszedł w odwiedziny do zwykłego pacjenta, obsługa szpitala nawet by go nie wpuściła. Był brudny, obszarpany i spocony, a przede wszystkim przerażony. Jego mina i spojrzenie mówiła zaś Dacnisowi wszystko.
‒ Jak? ‒ spytał z pozoru chłodnym tonem, znów wlepiając wzrok w ścianę naprzeciwko
Johnny czuł tak mocny ucisk w klatce piersiowej, że aż nie mógł wziąć wdechu. Znajdował się u skraju sił. Już wiedział, że to co przeżył ostatnio, będzie go nawiedzało w koszmarach do końca życia. Trochę nawet pocieszał go fakt, że zapewne zbyt dużo tego życia mu nie pozostało. Jednak nie przez to, nie mógł wydobyć z siebie nawet jednego słowa. Patrzył na nieruchomą, wręcz nieprzyjemnie spokojną twarz Dacnisa i chciało mu się płakać za niego, bo on nie mógł sobie na to pozwolić. Był przecież królem, a królowie nie płaczą po swoich sługach.
‒ Nawet nie musisz odpowiadać ‒ powiedział po chwili Dacnis, wyrywając Johnny’ego z otępienia, a potem na jego ustach pojawił się lekki, gorzki uśmiech. ‒ Wiem, że zginął jak idiota, którym zresztą był. Zadufany w sobie idiota, który wszystkich innych miał za nic i zawsze nie doceniał przeciwnika… Prawdziwy idiota…
Na chwilę umilkł, bo przy ostatnim słowie jego głos lekko zadrżał. Jego oczy wydały się Johnny’emu trochę bardziej wodniste. Dacnis mrugnął parę razy, a potem kontynuował już ponownie wyjałowionym z emocji głosem:
‒ Jest jednak pytanie, na które nie znam odpowiedzi. I chciałbym poznać ją od ciebie.
‒ Tak?
‒ Dlaczego ty żyjesz? Nie mogę znaleźć powodu, dla którego Hetfield miałby cię oszczędzić.  
Johnny zawahał się na chwilę, nim odpowiedział. Mógł okłamać Dacnisa. Był przecież mistrzem w unikaniu prawdy i odpowiedzialności za swoje czyny. Wymyślenie na poczekaniu jakiejś historyjki też nie stanowiło dla niego wielkiego wyzwania. Jednak tego nie zrobił. Uciekał przed wzięciem odpowiedzialności za swoje grzechy, za karą, już wystarczającą długo. Był już tym zmęczony.
‒ Myślę, że Hetfield mnie oszczędził, bo to przeze mnie Josh uciekł z twojej posiadłości. Powiedziałem mu, że kazałeś mi zabić Hetfielda. Jemu chyba naprawdę zależy na tym dzieciaku. Kiedy zeszliśmy na jego temat, jego ton na moment się zmienił. ‒ Zamilkł na moment, po czym kontynuował: ‒ A Falco… chwilę przed tym, nim zginął, odebrał telefon od twoich ludzi. Powiadomili go o tym, co się wydarzyło. Był wściekły na mnie i rozkojarzony, dlatego nie zauważył Hetfielda i dał się zaskoczyć.
Przyznał się. Wreszcie wziął za coś odpowiedzialność i był gotowy ponieść za to karę. Pomyślał o Ahidze, o swojej rodzinie, o Cherubinie i wszystkich innych, których wykorzystał lub zawiódł przez to, jakim był tchórzem. Powinien odpowiedzieć z osobna za to, co zrobił każdemu z nich. Jednak będą musieli podzielić się jedną zemstą.
‒ Idź i zmyj z siebie to błocko. Prześpij się ‒ polecił po chwili ciszy Dacnis, jakby w ogóle nie dotarły do niego słowa sprzed chwili. ‒ Wcześniej wskaż, jeśli potrafisz, moim ludziom miejsce, gdzie znajdą ciało Falco. A teraz zostaw mnie samego.
Gdy wyszedł z sali na korytarz, kucnął i zakrył twarz dłońmi. Trochę się śmiał, a trochę płakał. Już nie wiedział, co robić. Chyba najbardziej pragnął, aby teraz tym długim, pomalowanych odrażającą bielą korytarzem przyszedł Ahiga i wreszcie ukoił swoją duszę.
‒ Nie płacz. ‒ Usłyszał nad sobą cienki głos, który sam ginął między łkaniem. ‒ Tylko słabeusze płaczą.
To była córka Dacnisa. Wyglądała na przerażoną. Była bardzo blada, a jej oczy szkliły się niczym szklane kule. Przypominała lalkę.
‒ Nie możesz być teraz słaby. Ktoś musi zaopiekować się papą, bo zostanie teraz całkiem sam. Nie lubiłam Falco, ale jest mi żal, że umarł. Oprócz mnie papa miał tylko jego. Tylko on jeszcze go kochał. Teraz zostanie całkiem sam. Wiesz, kazał mi zamieszkać z mamą. Dlatego musisz się nim zaopiekować za mnie. Zrobisz to, prawda?
‒ Nie sądzę, żebym był odpowiednią osobą do tego ‒ parsknął Johnny. ‒ Jestem raczej najgorszą osobą do tego, żeby kogoś ratować. Albo żeby kogoś kochać.
Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę bez słowa. Na jej usta wpłynął uśmiech.
‒ Możesz wybrać najprostszą ścieżkę i po prostu zapłacić za swoje grzechy, biczując się albo dając się biczować. Ale nie zmażesz ich swoją krwią. Ona tylko po nich spłynie. Spieprzyłeś życie wielu osobom, więc choć raz spróbuj komuś pomóc. Myślę, że to znacznie lepsza pokuta, chociaż znacznie trudniejsza. Ale ja jestem tylko głupim dzieckiem, więc co ja tam mogę wiedzieć?
***
Od tamtej pory nie rozmawiali. Ahiga poszedł prosto do samochodu, nawet nie wracając wcześniej na taras. Jego ludzie i Raphael dojrzeli tylko jego sylwetkę, gdy przez piach zmierzał na parking. Jechali różnymi samochodami, więc właściwie nie tylko ze sobą nie rozmawiali, ale nawet się nie widzieli. I Ahiga chyba nie miał w planach zmienić tego stanu rzeczy. Gdy wrócili do hotelu, jego ludzie zaprowadzili Cherubina do pokoju, który zajmował i kazali mu tam zostać. Zresztą, nie miał innego wyboru, bo drzwi zostały zamknięte na klucz.
Był teraz środek nocy, a on nadal siedział na łóżku w tej idiotycznej, różowej podkoszulce z nadrukiem myszy. Inne zakupy leżały rzucone w kąt, wciąż nawet niewypakowane, a on tak sobie siedział  i nie miał pojęcia, co ze sobą zrobić. To nie tak, że nie próbował przedostać się do pokoju obok. To byłoby wbrew jego usposobieniu. Naprawdę poziom jego frustracji sięgał zenitu, gdy tak po prostu siedział i nic nie robił, ale nie miał innego wyboru. Zarówno drzwi do drugiego pokoju, jak i balkon Ahigi były zamknięte. Jego był otwarty, dzięki czemu jeszcze godzinę temu mógł podsłuchać toczącą się dyskusję, co oczywiście uczynił.
Nie słyszał wyraźnie słów, ale rozpoznawał niektóre głosy Banitów, a także ten należący do tego piegowatego chłopaka, Josha. No i oczywiście ten Ahigi. Mężczyzna był wściekły. Później wszystko ucichło i od tej pory z pokoju obok nie dochodziły już żadne odgłosy.
Raphael opadł na łóżko i przycisnął dłonie do swoich oczu. Wszystko znów wróciło do początku, gdy został tu zamknięty po raz pierwszy kilka dni temu. Wszystko po prostu znów się… jebało. Chyba nie było lepszego słowa na opisanie tego, jak się teraz czuł.
***
„Nie spierdol, tego” było ostatnim, co powiedziała do Ryana. Później już się nie widzieli. Ich rodzice postanowili odseparować ich od siebie. Naciskała na to przede wszystkim pani Norton, która dużą częścią winy za to wszystko, co się wydarzyło, obarczała Trish.
Wraz z rodzicami dziewczyna przeniosła się do innego hotelu. Oczywiście próbowała kilka razy dodzwonić się do Ryana, ale jego telefon pozostawał wyłączony. Nie mogła złapać go też w mediach społecznościowych. Tam, gdzie się dało, została zablokowana, za co zapewne odpowiadała pani Norton.
Po kilku dniach, które potrzebne były do wstępnego uporządkowania spraw związanych z postępowaniem na policji, pojechali do dom. Łączyło się to też oczywiście z powrotem Trish do szkoły. Miała nadzieję złapać tam Ryana, ale nie było go przez cały dzień. W liceum aż huczało od plotek. Na przerwie obiadowej urządzony został nawet apel, na którym dyrektor prosił o uspokojenie nastrojów i współpracę z policją. Trish nie była w temacie, więc musiała popytać, o co właściwie chodzi. Nie było trudno, bo cała szkoła żyła zaginięciem jednego z najbardziej popularnych uczniów, czyli Cherubina. Jeden z jego przydupasów, Carl, także nie pojawiał się w szkole od jakiegoś czasu, ale tym akurat nikt się nie przejmował. Przyszedł jakiś czas temu cały poobijany i po prostu zrezygnował.
Ze świętej trójcy został tylko Floyd. Trish bardzo zaskoczył jego widok przy szafkach na głównym korytarzu, gdzie przyszła przed opuszczeniem szkoły, aby zostawić książki. Nie widziała go od tamtej feralnej nocy, kiedy wszystko się spieprzyło. Wtedy jakby się rozpłynął w powietrzu, a teraz pojawił się w szkole jak gdyby nigdy nic. I właśnie majstrował przy kłódce od szafki Ryana. Wyglądało na to, że znał kod, bo po chwili drzwi się otwarły.
‒ Co ty wyprawiasz? ‒ spytała Trish, bo chłopak właśnie pakował wszystko, co było w szafce Ryana, do reklamówki.
‒ Poprosił, abym zabrał jego rzeczy. Raczej nie pojawi się tu więcej.
Trish rzadko pozwalała panować nad sobą emocjom, ale teraz szok był wręcz wymalowany na jej twarzy.
‒ I co ty masz do tego? ‒ zapytała, chwytając go za ramię. ‒ Nagle staliście się sobie tacy bliscy?
Floyd zupełnie nieprzejęty wzruszył ramionami, jak miał to w zwyczaju.
‒ Ktoś po prostu musi zapełnić pustkę i jakoś tak przypadkiem znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie.
„Przypadkiem”, mruknęła w myślach Pocahontas, patrząc za oddalającym się już chłopakiem. I raczej nie chodziło o pustkę po niej. Wszystko naprawdę się pieprzyło.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz