‒ Jesteś niepełnoletni.
Możesz co najwyżej dostać czekoladę ‒ powiedział Ahiga, a
widząc niezadowoloną minę chłopaka, dodał: ‒ Na poprawę
humoru.
Siedzieli przy stoliku na
oszklonym tarasie, który klinem wbijał się w złotą plażę.
Piasek mogli zobaczyć z bliska, patrząc pod swoje stopy, bo nawet
podłoga była oszklona. Nadszedł już wieczór. Przyjemny,
orzeźwiający wiatr bawił się przydługimi włosami Ahigi.
Farbowane, postawione pasma Cherubina były zbyt nażelowane, aby
mógł je poruszyć.
‒ Więc jak sprzedawałem dla
ciebie zioło, to już ci nie przeszkadzał nielegalny charakter tej
działalności? ‒ prychnął Raphael po zamówieniu u kelnerki
zwykłej coca-coli.
‒ I co? Myślisz, że pójdę
za to prosto do piekła? ‒ spytał Ahiga, udając zmartwienie.
‒ Myślę, że to będzie
gdzieś na końcu listy twoich grzechów i nikt na to nawet nie
zwróci uwagi.
‒ Nawet nie potrafisz sobie
wyobrazić ‒ odparł i odwrócił głowę, by spojrzeć na spokojne
dziś morze. Wyżej, między chmurami, pojawił się już księżyc.
‒ Dzień chyli się ku końcowi, a ja jednak dzisiaj nie biegłem.
‒ Bo się nie umiesz bawić!
Ahiga skupił z powrotem wzrok
na chłopaku siedzącym naprzeciwko, a dokładniej na różowym
podkoszulku, który miał na sobie. Na materiale nadrukowana była
biała, kreskówkowa mysz, a w zasadzie coś, co wyglądało jak
skrzyżowanie gryzonia z kobietą. Myszokształtną Pamelę Anderson.
‒ Słabe.
‒ No ale jesteś wężem ‒
odparł Cherubin, wskazując na tatuaż mężczyzny na przedramieniu
‒ a węże powinny gonić myszy. Swoją kolację.
‒ Węże działają z
zaskoczenia. Najpierw wyczuwają ofiarę… ‒ Ahiga przytknął dwa
rozsunięte palce do ust, a potem wystawił między nimi język,
którym kilka razy poruszył. ‒ A potem się do niej skradają
niezauważone i atakują z zaskoczenia.
W tym samym momencie Raphael
wgapiony niczym zahipnotyzowany w falujący język mężczyzny,
poczuł, jak coś szybkim ruchem chwyta go za odsłonięte udo.
Wierzgnął, uderzając przy tym kostką o metalową nogę stolika.
To jednak w ogóle nie było ważne, bo trochę wyżej działo się
coś znacznie bardziej zajmującego.
‒ Węże lubią też wpełzać
w ciasne, ciepłe i ciasne szczeliny ‒ ciągnął Ahiga głosem,
jakby był lektorem w programie przyrodniczym. Jego palce kontynuowały
przy tym powolną wędrówkę w głąb nogawki beżowych
szortów Cherubina. ‒ Wiedziałeś o tym?
Raphael pokręcił jedynie
przecząco głową, uśmiechając się przy tym szeroko. Był zbyt
zaaferowany tym, co się właśnie działo, aby rzucić jakąś
błyskotliwą odpowiedzią. Patrzył chwilę na dłoń, która
nieśpiesznie, bardziej żółwim niż wężowym tempem wędrowała
w górę jego uda. Zaraz jednak uniósł głowę, wystarczyło mu
samo uczucie.
Nad stolikiem miał jeszcze
bardziej absorbujący widok. Dał się złapać rozognionemu
spojrzeniu Ahigi, samemu też próbując go schwytać. Jego wzrok
przybrał na chwilę karcący wyraz, gdy mężczyzna z premedytacją
pociągnął go za jeden z nielicznie obecnych na jego udzie włosków,
wyrywając go przy tym.
Złotozielony gad wytatuowany na
przedramieniu Ahigi był coraz bliższy spotkania drugiego węża,
który już zdążył zbudzić się z zimowej hibernacji. Raphael
chwilę bił się z myśli, ale zaraz poderwał się z krzesła.
Spojrzał na plażę. Kilkadziesiąt metrów od tarasu dojrzał
osamotnioną skałę, ale na tyle dużą, że mogła skryć przed
natrętnym wzrokiem parę poszukującą prywatności. Posłał Ahidze
rozognione spojrzenie i nic nie mówiąc, choć zwykle miał wiele do
powiedzenia, zaczął po prostu biec. Gdy zeskoczył ze szklanej
podłogi tarasu w ciepły piasek, obejrzał się za siebie. Mięśnie
jego twarzy rozciągnęły się już chyba do granic, bo Ahiga
właśnie wstał od stolika i nie bacząc na swoich ludzi, którzy
siedzieli w „odpowiedniej” odległości, zmierzał pośpiesznie w
jego stronę. Najpierw szedł, a potem zaczął biec. Cherubin
pokazał mu język i ruszył przez piach, by później biegnąć już
wzdłuż brzegu. Miał na stopach klapki, więc woda obmywała mu
stopy.
W pewnym momencie zaczął się
śmiać. Dłonią chwycił się za krocze. Nadal był pobudzony. Może
przez to Ahiga dopadł go, nim zdążył dobiec do skały. Może
przez to, że w szkole najbardziej pilny był, jeśli chodziło o
omijanie zajęć wychowania fizycznego. A może przez to, że chciał
zostać złapany.
‒ Ha! Wygrałem! ‒ ucieszył
się Cherubin.
Oparł się plecami o skałę.
Teraz osłaniała ich przed natrętnymi oczami psów Ahigi.
‒ Nie pamiętam, żeby to był
konkurs.
‒ To nie będzie nagrody? ‒
zasmucił się Raphael.
‒ Niech stracę ‒ rzucił w
odpowiedzi Ahiga tonem, jakby robił chłopakowi wielką łaskę.
Uniósł podbródek chłopaka i
nachylił się nad nim, aby go pocałować. Cherubin uśmiechnął
się w jego usta i oddał pocałunek. Przymknął przy tym oczy.
Westchnął, gdy usta mężczyzny spoczęły na jego szyi. Niemal się
zachłysnął, gdy poczuł lekki uścisk na swoim kroczu. Ahiga
zamruczał, wyczuwając, że chłopak nie jest do końca miękki.
Wrócił swoimi wargami do jego ust, tym razem przeobrażając z
początku leniwy pocałunek w coś znacznie bardziej zaangażowanego.
Wyciągnął przy tym penisa chłopaka na zewnątrz z jego dopiero co
kupionych szortów. Zlizał strużkę śliny, która spłynęła po
drobnym podbródku Raphaela, wieńcząc tym pocałunek, po czym
klęknął w piachu.
Cherubin czuł, jakby zwoje w
jego mózgu miały za małą przepustowość. On jeszcze splatał
swój język z tym bardzo wężowym w swej gibkości, a już działo
się coś innego. Twarz Ahigi, którą trudno było określić jako
klasycznie przystojną, a jednak przykuwająca uwagę, znalazła się
teraz na wysokości krocza Raphaela. Gangster znów nie okazywał
wydawał się mieć z tym żadnych kłopotów, a przed wzrokiem jego
ludzi chroniła ich tylko ta skała. Objął członek dłonią i
ucałował jego czubek. Raphael stęknął głucho na to uczucie.
Czuł, że wszystko inne mu mięknie, więc oparł się bardziej
plecami o skałę.
Ledwie Ahiga zdążył objąć
penisa chłopaka ustami, a wszystko się skończyło. Cherubin
popatrzył zaskoczony na mężczyznę, gdy ten wstał. W pierwszym
momencie pomyślał, że zrobił coś nie tak. Że Ahidze może się
odwidziało i zaraz dosadnie po mordzie, czy coś w tym stylu. Zaraz
jednak wszystko się wyjaśniło. Ledger sięgnął do kieszeni
swoich spodni, by wyciągnąć wibrujący telefon. Miał już odebrać
rozmowę, ale jego ręka zatrzymała się w połowie drogi do ucha.
Skrzywił się, jakby poczuł coś nieprzyjemnego w ustach, a potem
napluł na piasek. Nim w końcu odebrał, posłał jeszcze wciąż
skonfundowanemu Cherubinowi rozbawione spojrzenie.
‒ Schowaj go, bo jeszcze mewa
ci go pomyli z frytką ‒ rzucił, po czym już wyjałowionym z
podniecenia oraz humoru głosem zwrócił się do swojego rozmówcy: ‒
Shane, lepiej, żeby to było coś naprawdę ważnego.
Tak, to z całą pewnością
było coś „naprawdę ważnego”. W jednej sekundzie Raphael
poczuł się, jakby znów stał w tym gabinecie, gdzie musiał
spowiadać się, a potem kajać przed człowiekiem, którego sam cień
wywoływał u niego ciarki. Ahiga znów wyglądał jak ta
odczłowieczona karykatura, która mierzyła go pogardliwym wzrokiem
zza masywnego biurka.
Mężczyzna słuchał chwilę bez słowa,
już w ogóle nie zwracając uwagi na Cherubina. Potem zapytał:
‒ Gdzie jest jego ciało?
Raphaela przeszedł dreszcz. Nie
chciał słyszeć więcej słów wypowiedzianych tym tonem. Poprawił
się i wyszedł zza skały. Ruszył przez piach w stronę tarasu. Gdy
tam dotarł, dwóch ludzi Ahigi obrzuciło go zdziwionym spojrzeniem.
Zazwyczaj budzili w Raphaelu strach, ale teraz czuł względem nich
coś na kształt współczucia. W końcu stracili jednego ze swoich.
Usiadł przy stoliku i z obojętnością spojrzał na coca-colę w
wysokiej szklance z lodem i kolorową słomką.
Rozmówcą Ahigi oczywiście nie
był właściciel numeru, czyli jego zaufany człowiek i miłośnik
ulicznych przekąsek, Shane.
‒ Możesz równie dobrze
włożyć do trumny kilkadziesiąt kilo podrobów. Efekt wizualny
będzie podobny ‒ odparł zachrypnięty głos po drugiej stronie. ‒
Moi ludzie są pozbawieni poczucia estetyki. Wiesz, to prostaki z
dzielnicy nędzy.
‒ Po co ta farsa? ‒ warknął
Ahiga. ‒ Co chcesz przez to osiągnąć? Rozumiesz chyba, że
zabijając mojego człowieka, wydałeś na siebie i wszystkich, na
których ci zależy, wyrok? Dotąd obchodził mnie tylko Johnny.
Wydaj mi go, a każę moim ludziom przymrużyć oczy, gdy będą
strzelać. Może wtedy kilka kul nie trafi swojego celu. Masz dzieci?
Na chwilę zapadła cisza.
‒ Czasami czułem się
zmęczony ‒ przyznał niespodziewanie Dacnis. ‒ Miałem ochotę
wyjść z mojego domu, pójść na plażę, a potem wejść do wody.
Iść i iść w głąb morza, aż woda całkowicie mnie pochłonie,
ale nie po to, aby umrzeć, ale po to, aby wreszcie poczuć się
całkowicie wolnym. Więc może wczoraj bym się zgodził, ale dziś
jest już inny dzień. A ja dzisiaj czuję wściekłość. I chociaż
to nie do końca twoja wina, tobie przyjdzie za to odpowiedzieć.
Dacnis odrzucił telefon
komórkowy, w ogóle nie patrząc, gdzie upadnie. Leżał na
szpitalnym łóżku. Pod jego obojczykiem, po prawej stronie,
znajdował się masywny opatrunek. Podkrążonymi oczami spojrzał na
Johnny’ego, który stał od dłuższej chwili koło łóżka. Ust
blondyna, odkąd mężczyzna się tu pojawił, nie opuściło ani
jedno słowo. Jednak Dacnis wiedział. Nie potrzebował słów.
Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Johnny’ego, który wyglądał,
jakby był bliski omdlenia z wyczerpania. Gdyby przyszedł w
odwiedziny do zwykłego pacjenta, obsługa szpitala nawet by go nie
wpuściła. Był brudny, obszarpany i spocony, a przede wszystkim
przerażony. Jego mina i spojrzenie mówiła zaś Dacnisowi wszystko.
‒ Jak? ‒ spytał z pozoru
chłodnym tonem, znów wlepiając wzrok w ścianę naprzeciwko
Johnny czuł tak mocny ucisk w
klatce piersiowej, że aż nie mógł wziąć wdechu. Znajdował się
u skraju sił. Już wiedział, że to co przeżył ostatnio, będzie
go nawiedzało w koszmarach do końca życia. Trochę nawet pocieszał
go fakt, że zapewne zbyt dużo tego życia mu nie pozostało. Jednak
nie przez to, nie mógł wydobyć z siebie nawet jednego słowa.
Patrzył na nieruchomą, wręcz nieprzyjemnie spokojną twarz Dacnisa
i chciało mu się płakać za niego, bo on nie mógł sobie na to
pozwolić. Był przecież królem, a królowie nie płaczą po
swoich sługach.
‒ Nawet nie musisz odpowiadać
‒ powiedział po chwili Dacnis, wyrywając Johnny’ego z
otępienia, a potem na jego ustach pojawił się lekki, gorzki
uśmiech. ‒ Wiem, że zginął jak idiota, którym zresztą był.
Zadufany w sobie idiota, który wszystkich innych miał za nic i
zawsze nie doceniał przeciwnika… Prawdziwy idiota…
Na chwilę umilkł, bo przy
ostatnim słowie jego głos lekko zadrżał. Jego oczy wydały się
Johnny’emu trochę bardziej wodniste. Dacnis mrugnął parę razy,
a potem kontynuował już ponownie wyjałowionym z emocji głosem:
‒ Jest jednak pytanie, na które
nie znam odpowiedzi. I chciałbym poznać ją od ciebie.
‒ Tak?
‒ Dlaczego ty żyjesz? Nie
mogę znaleźć powodu, dla którego Hetfield miałby cię
oszczędzić.
Johnny zawahał się na chwilę,
nim odpowiedział. Mógł okłamać Dacnisa. Był przecież mistrzem
w unikaniu prawdy i odpowiedzialności za swoje czyny. Wymyślenie na
poczekaniu jakiejś historyjki też nie stanowiło dla niego
wielkiego wyzwania. Jednak tego nie zrobił. Uciekał przed wzięciem
odpowiedzialności za swoje grzechy, za karą, już wystarczającą
długo. Był już tym zmęczony.
‒ Myślę, że Hetfield mnie
oszczędził, bo to przeze mnie Josh uciekł z twojej posiadłości.
Powiedziałem mu, że kazałeś mi zabić Hetfielda. Jemu chyba
naprawdę zależy na tym dzieciaku. Kiedy zeszliśmy na jego temat,
jego ton na moment się zmienił. ‒ Zamilkł na moment, po czym
kontynuował: ‒ A Falco… chwilę przed tym, nim zginął, odebrał
telefon od twoich ludzi. Powiadomili go o tym, co się wydarzyło.
Był wściekły na mnie i rozkojarzony, dlatego nie zauważył
Hetfielda i dał się zaskoczyć.
Przyznał się. Wreszcie wziął
za coś odpowiedzialność i był gotowy ponieść za to karę.
Pomyślał o Ahidze, o swojej rodzinie, o Cherubinie i wszystkich
innych, których wykorzystał lub zawiódł przez to, jakim był
tchórzem. Powinien odpowiedzieć z osobna za to, co zrobił każdemu
z nich. Jednak będą musieli podzielić się jedną zemstą.
‒ Idź i zmyj z siebie to
błocko. Prześpij się ‒ polecił po chwili ciszy Dacnis, jakby w
ogóle nie dotarły do niego słowa sprzed chwili. ‒ Wcześniej
wskaż, jeśli potrafisz, moim ludziom miejsce, gdzie znajdą ciało
Falco. A teraz zostaw mnie samego.
Gdy wyszedł z sali na korytarz,
kucnął i zakrył twarz dłońmi. Trochę się śmiał, a trochę
płakał. Już nie wiedział, co robić. Chyba najbardziej pragnął,
aby teraz tym długim, pomalowanych odrażającą bielą korytarzem
przyszedł Ahiga i wreszcie ukoił swoją duszę.
‒ Nie płacz. ‒ Usłyszał
nad sobą cienki głos, który sam ginął między łkaniem. ‒
Tylko słabeusze płaczą.
To była córka Dacnisa.
Wyglądała na przerażoną. Była bardzo blada, a jej oczy szkliły
się niczym szklane kule. Przypominała lalkę.
‒ Nie możesz być teraz
słaby. Ktoś musi zaopiekować się papą, bo zostanie teraz
całkiem sam. Nie lubiłam Falco, ale jest mi żal, że umarł.
Oprócz mnie papa miał tylko jego. Tylko on jeszcze go
kochał. Teraz zostanie całkiem sam. Wiesz, kazał mi zamieszkać z
mamą. Dlatego musisz się nim zaopiekować za mnie. Zrobisz to,
prawda?
‒ Nie sądzę, żebym był
odpowiednią osobą do tego ‒ parsknął Johnny. ‒ Jestem raczej
najgorszą osobą do tego, żeby kogoś ratować. Albo żeby kogoś
kochać.
Dziewczyna patrzyła na niego
przez chwilę bez słowa. Na jej usta wpłynął uśmiech.
‒ Możesz wybrać najprostszą
ścieżkę i po prostu zapłacić za swoje grzechy, biczując się
albo dając się biczować. Ale nie zmażesz ich swoją krwią. Ona
tylko po nich spłynie. Spieprzyłeś życie wielu osobom, więc choć
raz spróbuj komuś pomóc. Myślę, że to znacznie lepsza pokuta,
chociaż znacznie trudniejsza. Ale ja jestem tylko głupim dzieckiem,
więc co ja tam mogę wiedzieć?
***
Od tamtej pory nie rozmawiali.
Ahiga poszedł prosto do samochodu, nawet nie wracając wcześniej na taras.
Jego ludzie i Raphael dojrzeli tylko jego sylwetkę, gdy przez piach
zmierzał na parking. Jechali różnymi samochodami, więc właściwie
nie tylko ze sobą nie rozmawiali, ale nawet się nie widzieli. I
Ahiga chyba nie miał w planach zmienić tego stanu rzeczy. Gdy
wrócili do hotelu, jego ludzie zaprowadzili Cherubina do pokoju,
który zajmował i kazali mu tam zostać. Zresztą, nie miał innego
wyboru, bo drzwi zostały zamknięte na klucz.
Był teraz środek nocy, a on
nadal siedział na łóżku w tej idiotycznej, różowej podkoszulce
z nadrukiem myszy. Inne zakupy leżały rzucone w kąt, wciąż nawet
niewypakowane, a on tak sobie siedział i nie miał pojęcia,
co ze sobą zrobić. To nie tak, że nie próbował przedostać się
do pokoju obok. To byłoby wbrew jego usposobieniu. Naprawdę poziom
jego frustracji sięgał zenitu, gdy tak po prostu siedział i nic
nie robił, ale nie miał innego wyboru. Zarówno drzwi do drugiego
pokoju, jak i balkon Ahigi były zamknięte. Jego był otwarty,
dzięki czemu jeszcze godzinę temu mógł podsłuchać toczącą się
dyskusję, co oczywiście uczynił.
Nie słyszał wyraźnie słów,
ale rozpoznawał niektóre głosy Banitów, a także ten należący
do tego piegowatego chłopaka, Josha. No i oczywiście ten Ahigi. Mężczyzna był wściekły. Później wszystko ucichło i
od tej pory z pokoju obok nie dochodziły już żadne odgłosy.
Raphael opadł na łóżko i
przycisnął dłonie do swoich oczu. Wszystko znów wróciło do
początku, gdy został tu zamknięty po raz pierwszy kilka dni temu.
Wszystko po prostu znów się… jebało. Chyba nie było lepszego
słowa na opisanie tego, jak się teraz czuł.
***
„Nie spierdol, tego” było
ostatnim, co powiedziała do Ryana. Później już się nie widzieli.
Ich rodzice postanowili odseparować ich od siebie. Naciskała na to
przede wszystkim pani Norton, która dużą częścią winy za to
wszystko, co się wydarzyło, obarczała Trish.
Wraz z rodzicami dziewczyna przeniosła się
do innego hotelu. Oczywiście próbowała kilka razy dodzwonić się
do Ryana, ale jego telefon pozostawał wyłączony. Nie mogła złapać
go też w mediach społecznościowych. Tam, gdzie się dało, została
zablokowana, za co zapewne odpowiadała pani Norton.
Po kilku dniach, które
potrzebne były do wstępnego uporządkowania spraw związanych z
postępowaniem na policji, pojechali do dom. Łączyło się to też
oczywiście z powrotem Trish do szkoły. Miała nadzieję złapać
tam Ryana, ale nie było go przez cały dzień. W liceum aż
huczało od plotek. Na przerwie obiadowej urządzony został nawet
apel, na którym dyrektor prosił o uspokojenie nastrojów i
współpracę z policją. Trish nie była w temacie, więc musiała
popytać, o co właściwie chodzi. Nie było trudno, bo cała szkoła
żyła zaginięciem jednego z najbardziej popularnych uczniów, czyli
Cherubina. Jeden z jego przydupasów, Carl, także nie pojawiał się
w szkole od jakiegoś czasu, ale tym akurat nikt się nie przejmował. Przyszedł jakiś
czas temu cały poobijany i po prostu zrezygnował.
Ze świętej trójcy został
tylko Floyd. Trish bardzo zaskoczył jego widok przy szafkach na
głównym korytarzu, gdzie przyszła przed opuszczeniem szkoły, aby
zostawić książki. Nie widziała go od tamtej feralnej nocy, kiedy
wszystko się spieprzyło. Wtedy jakby się rozpłynął w powietrzu,
a teraz pojawił się w szkole jak gdyby nigdy nic. I właśnie
majstrował przy kłódce od szafki Ryana. Wyglądało na to, że
znał kod, bo po chwili drzwi się otwarły.
‒ Co ty wyprawiasz? ‒
spytała Trish, bo chłopak właśnie pakował wszystko, co było w
szafce Ryana, do reklamówki.
‒ Poprosił, abym zabrał jego
rzeczy. Raczej nie pojawi się tu więcej.
Trish rzadko pozwalała panować
nad sobą emocjom, ale teraz szok był wręcz wymalowany na jej
twarzy.
‒ I co ty masz do tego? ‒ zapytała, chwytając go za ramię. ‒ Nagle staliście się sobie
tacy bliscy?
Floyd zupełnie nieprzejęty
wzruszył ramionami, jak miał to w zwyczaju.
‒ Ktoś po prostu musi
zapełnić pustkę i jakoś tak przypadkiem znalazłem się w
odpowiednim miejscu i czasie.
„Przypadkiem”, mruknęła w
myślach Pocahontas, patrząc za oddalającym się już chłopakiem. I
raczej nie chodziło o pustkę po niej. Wszystko naprawdę się
pieprzyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz