czwartek, 22 listopada 2018

Atsah II - ROZDZIAŁ 4 - Chłopiec o magicznej mocy

Edit sobotni: niestety awarii uległ mój laptop, więc zapewne kolejny rozdział nie pojawi się tak szybko. Wielkie sorry :(

Nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Nie miał pojęcia, kim był ten człowiek. Jedyne, czego był teraz pewien to, że musi biec ile sił w nogach i nie oglądać się za siebie. Wiedział to bardzo dobrze, ale i tak co chwilę obracał głowę, by znów skrzyżować spojrzenie ze wściekłym, rozbieganym wzrokiem człowieka, który go gonił. Za każdym razem tracił trochę ze swojej przewagi, więc później zaciskał z całej siły oczy, nabierał haustem powietrza do płuc i przyśpieszał, na ile pozwalały mu mięśnie, krzycząc przy tym, bo to w jakiś dziwny sposób pomagało.

Pędził teraz po pomoście skleconym przez mieszkańców faweli z byle czego. Ludzie ustępowali mu drogi, ale nie wyglądali na szczególnie zdziwionych tą osobliwą sceną. Rudowłosego, pokrytego tysiącem piegów chłopaka gonił starszy, miejscowy mężczyzna. W uniesionej ręce trzymał zardzewiałą maczetę do palm, a z jego gardła wydobywało się coś, co bardziej przypominało ryk dzikiego zwierzęcia niż ludzki krzyk.
Josh nie miał pojęcia, skąd ten człowiek miał tyle wytrzymałości. Sam czuł, że powoli zaczyna brakować mu sił. Nie miał też pojęcia, dlaczego ten mężczyzna go gonił. Josh rankiem wydostał się z dżungli i wtopił w tłum w dzielnicy należącej do Barbosy, czyli szefa Jacka. W pewnym momencie usłyszał jakiś wzmożony harmider za sobą, krzyki kobiet i głośne przekleństwa. Nie sądził jednak, że ma to coś wspólnego z nim, więc nie zwrócił na to większej uwagi. Dalej parł przed siebie.
Dlatego całkowicie zaskoczyło go to, gdy nagle ktoś chwycił go za ramię. Gdy się odwrócił, ujrzał właśnie tego mężczyznę, który teraz gonił go z maczetą w dłoni. Josh nie przypominał sobie, aby widział go kiedykolwiek wcześniej. Jednak to wcale nie znaczyło, że mężczyzna nie znał jego. I pewnie wykalkulował, że złapanie Josha może mu przynieść same korzyści. Niezależnie od tego, czy był człowiekiem podległym Barbosie, czy Dacnisowi.
Josh już więcej nie oglądał się za siebie, bo chyba zyskał trochę przewagi. Krzyk mężczyzny wydawał się bardziej odległy. Chociaż pot lał się już z niego strumieniami, wykrzesał z siebie jeszcze trochę siły i jeszcze przyśpieszył. Nie chciał tego zaprzepaścić.
Ale dobrymi chęciami piekło wybrukowano. Natomiast ulice faweli miały postać zwykłego klepiska. Nie było tu żadnego bruku. To, co było natomiast, to naniesiony ludzkimi stopami i kołami samochodów żwir oraz kamienie. O jeden z takich większych odłamków Josh się potknął, a że był rozpędzony, nie miał szans na uratowanie się przed upadkiem.
Nic takiego jednak się nie stało. Na jego drodze ku spotkaniu z gruntem, a potem maczetą wściekłego Brazylijczyka stanął mężczyzna, który teraz odsunął swoje ciemne okulary na czoło i patrzył się na plamę sosu szpecącą jego błękitną koszulę. Później zaś jego wzrok padł na naleśnik z tapioki wypchany mięsem i warzywami, który trzymał w dłoni, a następnie na Josha.
‒ Zniszczyłeś mi koszulę ‒ powiedział po angielsku bez akcentu, a następnie, nie przejmując się tym, że stoi na środku ulicy pełnej ludzi, wyciągnął broń i wymierzył przed siebie.
Josh zacisnął oczy z całej siły. Chociaż był to już któryś z kolei raz, gdy jego życie znalazło się w bezpośrednim zagrożeniu, za każdym razem bał się tak samo mocno. I za każdym razem tak samo mocno nie chciał umierać.
Chciał za to zobaczyć Jacka.

Krzyczał.
Nie, to nie on. Chwilę zajęło mu uświadomienie sobie tego.
Otworzył oczy. Za mężczyzną z naleśnikiem w dłoni zobaczył chłopaka w postawionych, farbowanych na złocisty blond włosach. Z mnóstwem kolczyków w uszach. To on krzyczał. Białka jego ciemnych oczu nabiegły krwią.
‒ Zabiłeś go, do kurwy! Tak po prostu do niego strzeliłeś! To chore! To jest pojebane!
Josh obrócił się i spojrzał na ziemię. Ach, rzeczywiście. U jego stóp leżał mężczyzna z maczetą w dłoni. Martwy. Może kiedyś zrobiłoby to na nim takie wrażenie jak na tym krzyczącym chłopaku.
Z powrotem spojrzał na mężczyznę z naleśnikiem. Ten zdążył schować broń i ponownie nałożyć na oczy okulary przeciwsłoneczne.
***
‒ Cóż, nie widziałem go na żywo kilkanaście lat, ale nijak to marchewkowe coś nie przypomina mi Johnny’ego. ‒ Ahiga uniósł jedną brew w pytającym geście. ‒ Prawda, że jestem pojebany. Nie zaprzeczam temu. Ale nie tak, żeby pieprzyć przedszkolaków. A tyle to chuchro mogło mieć maksymalnie lat, gdy ja byłem w szkole średniej.
Siedział rozparty w fotelu z dłońmi zaplecionymi na brzuchu. Uważnym wzrokiem mierzył rudowłosego chłopaka, który nie odezwał się choćby słowem, odkąd znalazł się w tym pokoju.
‒ Miło wiedzieć, że szef ma dzisiaj dobry humor ‒ rzucił niezrażony tą przemową jego podwładny. Jak dowiedział się dziś rano Raphael, miał na imię Shane. ‒ To faktycznie nie Johnny, ale ktoś, kto w przeciwieństwie do szefa widział go na własne oczy jeszcze dobę temu. Prawda?
‒ Tak. Chyba tak ‒ potwierdził rudowłosy chłopak, gdy został lekko pchnięty w ramię na zachętę. ‒ Jeśli mówimy o tym samym mężczyźnie. Johnny. Nazwiska nie znam. Blond włosy, farbowane. Zielone oczy.
Na wąskie usta Ahigi wpłynął uśmiech, który nie wróżył niczego dobrego. Na pewno nie dla Johnny’ego.
‒ Szybko ci poszło ‒ pochwalił swojego człowieka. ‒ A teraz, dzieciaku, mów wszystko od początku. Od tego zależy twoje życie. Chyba to rozumiesz? Gdzie go spotkałeś, kiedy i w jakich okolicznościach? Wszystko.
Josh kiwnął głową na znak, że rozumie. Nie miał wyjścia. Wiedział to bardzo dobrze. Nie miał pojęcia, kim byli ludzie, ale nie musiał, aby zdawać sobie sprawę, że jego życie wisiało na włosku.
Półgodziny później gangster, któremu ubrudził dziś koszulę sosem, wyprowadzał Josha z pokoju. Wewnątrz zostali tylko Ahiga i Raphael.
‒ Co jest? ‒ spytał ten pierwszy, przypatrując się minie chłopaka.
Dzieciak wyglądał gorzej niż kilka dni temu, gdy dotarło do niego, w jakiej znalazł się sytuacji i że raczej prędko, jeśli w ogóle, nie ujrzy swoich rodziców. Był teraz blady jak kartka papieru. Pod przygasłymi oczami, w których zwykle igrały te irytujące, a jednocześnie tak ciężkie do zgaszenia płomyki, miał wyraźne sińce. Cały wydawał się jakiś przygarbiony i jeszcze mniejszy niż zwykle. Jak marna podróbka jego samego.
Z jakiegoś powodu to rzuciło się w oczy Ahidze od razu po wejściu chłopaka do pokoju. I z jakiegoś równie niewytłumaczalnego powodu strasznie go to irytowało. Nie dawało spokoju. Przez całą rozmowę z rudowłosą skarbnicą wiedzy jego wzrok mimowolnie podążał w stronę wciśniętego w najdalszy kąt Cherubina.
Dzieciak irytował go, gdy gęba mu się nie zamykała. Dziś przekonał się, że irytował go jeszcze bardziej, gdy w ogóle się nie odzywał.
‒ No powiedz coś ‒ polecił, gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi. ‒ A jeszcze rano miałeś tyle do gadania...
Uśmiechnął się zadowolony, gdy chłopak wreszcie jakoś zareagował. Spiął się cały, przypominając teraz najeżonego yorka.
‒ Bo rano jeszcze nie widziałem człowieka, któremu mózg wypływa przez dziurę w czole! ‒ warknął Cherubin, znów nie mogąc utrzymać na wodzy emocji, chociaż powinien przy tym człowieku.
‒ Ach, o to chodzi ‒ mruknął Ahiga. ‒ Po prostu… kiedyś przestanie to na tobie robić wrażenie. Teraz musisz po prostu ochłonąć.
‒ Ochłonąć?! ‒ powtórzył podniesionym głosem chłopak. Słowa gangstera wydały się przynieść odwrotny efekt. Na pewno nie pomogły mu się uspokoić. ‒ Proszę bardzo! Już idę ochłonąć!
Obrócił się na pięcie i wyszedł na balkon. Wspiął się na metalową barierkę i stanął na dolnym z dwóch poziomych prętów, rozpościerając ramiona.
‒ Co ty, kurwa, wyrabiasz?! ‒ krzyknął na niego Ahiga wyraźnie zdenerwowanym głosem.
‒ Jak to co?! ‒ odparł Cherubin, odwracając do niego twarz, przez co lekko się zachwiał. ‒ Przecież kazałeś mi się przewietrzyć. No to się wietrzę!
‒ Złaź stamtąd natychmiast!
Cherubin zamiast posłuchać, pokazał Ahidze język.
‒ Bo co?! ‒ parsknął. ‒ Bo wielki pan gangster mi każe? Pierdolę to! Pierdolę to wszystko! Nie chcę być tego częścią!
Nie nadawał się do tego wszystkiego. Całe życie nienawidził bycia „chłopcem z dobrego domu”. Teraz zaś, gdy go utracił, nie pragnął niczego bardziej, niż do niego wrócić. Uśmiechnął się, gdy któryś raz z rzędu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin poczuł łzy spływające mu po policzkach.
Totalnie się do tego nie nadawał.
Zamknął oczy i przygryzł dolną wargę. Chociaż już teraz trudno było mu utrzymać równowagę, wyciągnął stopę i oparł ją o zewnętrzną barierkę, by na niej stanąć.
Była znacznie bardziej śliska, niż się spodziewał. Zamachał gwałtownie rękami, ale nic to nie dało. Nie był przecież ptakiem. Orłem. To mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Po kilku przeciągających się w nieskończoność sekundach, jego ciało uderzyło o podłoże.
Czuł ból. W łokciu i kolanie, a przede wszystkim wzdłuż szczęki. Językiem posmakował własnej gorzko-słodkiej krwi. Po chwili, gdy został uderzony pięścią jeszcze raz, ból rozlał się także po policzku.
‒ Pojebało cię do reszty?! ‒ warknął Ahiga, trzepiąc chłopakiem niczym szmacianą lalką. ‒ Kurwa…
Potrzebował chwili, aby jego ciało ochłonęło. Serce waliło mu w klatce piersiowej jak oszalałe. Pierwszy raz od sam nie pamiętał jak dawna, czuł, że je ma. Spojrzał przez otwarte drzwi balkonowe na fotel, na którym jeszcze przed momentem siedział, a potem na swoje nogi.
Przybiegł tu.
Musiał tu przybiec. Inaczej by nie zdążył powstrzymać tego idioty.
Ale jak?
Nie biegał od… bardzo dawna. Odkąd ostatni raz widział Johnny’ego.
Drgnął, gdy poczuł dotyk na policzku.
Spojrzał na chłopaka, który już usiadł na balkonowych płytkach, a teraz wpatrywał się w niego rozwartymi do granic możliwości oczami i dotykał jego twarzy palcami.
‒ Ty płaczesz… ‒ szepnął chłopak.
Ahiga parsknął pobłażliwie, słysząc ten idiotyzm. Ale zaraz znów to poczuł. Podążył swoją dłonią w to samo miejsce, gdzie znajdowała się już dłoń Cherubina. To nie mogła być prawda.
To była tylko pojedyncza, zabłąkana łza. Za to z obu ciemnych oczu złotowłosego Cherubina skapywały już prawdziwe strumienie. Teraz to Ahiga położył dłoń na jego bladym policzku i obtarł go kciukiem.
‒ I czego ryczysz, głupi dzieciaku? ‒ spytał, jakoś nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
‒ Nie wiem ‒ przyznał Cherubin, mimowolnie przyciskając policzek do szorstkiej, ciepłej dłoni.
Miał nadzieję, że coś się wydarzy. Coś zostanie zrobione, a on będzie mógł po prostu się temu poddać. Popłynąć z prądem, a później mieć wymówkę, że to przecież nie on zainicjował. I że nie mógł przecież odmówić. Nie jemu. Był przecież nikim wobec jego potęgi.
Ku jego zawodowi nic jednak się nie stało. Szorstka dłoń pozostała dokładnie w tym samym miejscu. Nie poruszyła się nawet o milimetr, jakby jej właściciel nie mógł się zdecydować.
Więc Cherubin zadecydował. No przecież miał prawo, nie? Był zmęczony, przerażony i sam. A tego ostatniego nienawidził najbardziej.
Rozłoszczony tym, że sytuacja nie rozwijała się po jego myśli, strzepnął dłoń Ahigi ze swojej twarzy z głośnym plasknięciem. Mężczyzna posłał mu skonsternowane spojrzenie. Raphael fuknął rozeźlony i zmrużył oczy, w których na nowo zapłonęły iskry. Przygryzł dolną wargę, jeszcze chwilę bijąc się z myślami. Czuł, że serce znowu mu przyśpieszy jak jeszcze chwilę temu, gdy stał na balkonowej barierce.
Wgramolił się na uda Ahigi, oplatając je własnymi i objął go rękoma wokół karku. Uśmiechnął się pod nosem, widząc dezorientację w jego oczach. Przymknął swoje własne i wycisnął na jego ustach pocałunek. Na szczęście po chwili stagnacji Ahiga go oddał. Jego dłoń znów zawędrowała na twarz Cherubina. Kciukiem zahaczył o jego dolną wargę, ciągnąc szczękę w dół. Potem wepchnął mu język do ust, nadając pocałunkowi nowego wymiaru.
Raphael sapnął przez nos, głębiej wsuwając się na uda mężczyzny. Nie wiedział, co ma robić oraz na ile może sobie pozwolić. Odetchnął z ulgą, gdy to Ahiga rozpoczął działanie. Zsunął się z pocałunkami na szyję chłopaka, a dłonie wsunął pod jego podkoszulek. Przejechał po jego bokach, trochę boleśnie dociskając palce do żeber. W końcu chwycił go w pasie. Miał albo bardzo duże dłonie albo dzieciak był naprawdę szczupły.
Odchylił głowę, by objąć spojrzeniem całą jego twarz. Trącił nosem drobny podbródek chłopaka, zatapiając twarz w zgięciu jego szyi.
‒ Nie wiem, czy bliżej ci do chochlika, a może rzeczywiście do cherubina ‒ szepnął, składając pocałunek na jego jabłku Adama ‒ ale niezaprzeczalnie masz jakąś magiczną moc.
Cherubin zaśmiał się radośnie na to stwierdzenie. O ile jeszcze przed chwilą jego ciało było całe napięte, to teraz czuł, jakby uleciało z niego powietrze. Chociaż to przyjemne, ekscytujące mrowienie pod skórę, przez które zawijał palce stóp, jeszcze nabrały na intensywności, on zapadł się w tych szerokich, obejmujących go ramionach.
Nie pojmował, jak Johnny mógł czuć się w nich jak w pułapce. Jak mógł chcieć z nich uciec? On nigdzie nie czuł się bezpieczniej.
Jakoś podnieśli się z balkonowej podłogi, wciąż się obejmując i przenieśli się na łóżko. Nie miało teraz znaczenia, kto komu bardziej pomagał. Razem tam dotarli i razem na nie opadli. Raphael aż wierzgnął, gdy Ahiga zawisł nad nim i zębami chwycił jeden z jego okrągłych kolczyków. Pociągnął za niego dość mocno. Potem zagłębił się językiem w jego ucho.
‒ O, łaa ‒ sapnął.
Podobało mu się to, co czuł. Chciał też zobaczyć, więc zaczął rozpinać koszulę mężczyzny. Ten mu na to pozwolił, lekko się unosząc. Cherubin na początku uśmiechnął się na to, co ukazało się jego oczom. Ahiga miał ładnie wyrzeźbioną klatkę piersiową. Miał na niej wytatuowany jakiś napis, chyba w nawaho. Był lepiej zbudowany od Johnny’ego. To z jakiegoś powodu budziło w Cherubinie uczucie satysfakcji.
Jednak gdy czarna koszula Ahigi już całkiem opadła, mina Raphaela zrzedła. Na przedramieniu mężczyzna miał jeszcze jeden tatuaż. Ten mu się nie podobał.
‒ Och. ‒ Ahiga wnet pojął, z czego wynikała zmiana w zachowaniu chłopaka. ‒ Nie…
‒ Są takie same ‒ mruknął Cherubin, podążając palcem wzdłuż złotozielonego ciała węża. ‒ Masz dokładnie taki sam tatuaż jak on.
‒ Pomyśl o tym w ten sposób. To nie ja zrobiłem sobie taki tatuaż jak on. To on zrobił sobie taki tatuaż jak ja. Podążał za mną i mnie naśladował. W sumie, był nic nie wartym psem bez własnego zdania. Ugryzł jednak rękę, która go karmiła i poniesie za to karę.
Raphael nadął policzki, niezbyt pocieszonym tym, co usłyszał.
‒ Więc ja też tym będę? ‒ spytał. ‒ Psem?
Ahiga uśmiechnął się i przytknął palec wskazujący do drobnego nosa chłopaka, unosząc go w zabawny sposób.
‒ Umm… Przypominasz mi bardziej kota ‒ stwierdził. ‒ A koty to indywidualiści, chodzą własnymi ścieżkami… No i kot to symbol szatana, więc poprzednia zagadka też się rozwiązała.
Pstryknął go w ten zadarty nos i pocałował jeszcze raz , nie dając chłopakowi czasu na dalsze rozterki. Ścisnął przez materiał wypukłość w jego spodniach. Raphael sapnął, nie spodziewając się takiej zagrywki. Zaraz poziom jego zaskoczenia urósł do wręcz niebotycznego poziomu, bo o to Ahiga zsunął się lekko, rozpiął jego spodnie, wyciągnął penisa i bez ociągania, czy choćby słowa, włożył go do ust.
Cherubin nie podejrzewał nawet, że szef gangu lubi ciągnąć druta. To wydawało się nie pasować do jego pozycji. Sądził, że to on będzie tu usługiwał. Ahiga jednak zdawał się nie mieć takich rozterek.
‒ Dupa w górę ‒ zakomenderował, gdy wypuścił na chwilę twardniejący, pociemniały jak policzki chłopaka członek z ust. Zrobił to specjalnie z obscenicznym, głośnym cmoknięciem. ‒ A spodnie w dół.
Raphael wykonał polecenie i uniósł się trochę na dłoniach, żeby Ahiga mógł zedrzeć mu nogawki dżinsów z ud. Dzieła dokończył sam, skopując z siebie spodnie. Ściągnął też podkoszulek. Był teraz całkiem nagi.
Gdy Ahiga ponownie umościł się między jego nogami, co dało mu świetny widok na muskularne, szerokie plecy mężczyzny, pomyślał jeszcze raz, że Johnny to prawdziwy idiota.
Ahiga nie tylko ssał go i lizał, co jakiś czas schodząc także na ściągnięte jądra, ale także podszczypywał zębami. Z wyczuciem, ale Raphael za każdym razem wierzgał jak dziki koń i mimowolnie zaciskał uda na głowie gangstera.
Ahiga wyraźnie sycił się wszystkimi reakcjami chłopaka, włączając w to odgłosy, przed których wydawaniem nie mógł się powstrzymać. Penis nie był jakiś szczególnie duży, ale podobało mu się jak żywiołowo i szybko reagował. W końcu jego posiadaczem był kilkunastoletni chłopak. Złotowłosy Cherubin.
Sięgnął do własnych spodni, rozpinając je i wydobywając z nich członek. Przejechał wzdłuż niego dłonią, wydając z siebie sapnięcie pełne ulgi. Spojrzał na penis prężący mu się teraz przed twarzą. Pstryknął w niego palcem, jak jeszcze chwilę temu w zadarty nos Raphaela. Chłopak zasyczał, a potem zachichotał spazmatycznie. Na jego jasnej skórze błyszczały krople potu, a na szczycie penisa kropla preejakulatu.
‒ Połóż się na boku ‒ polecił Ahiga.
Cherubin posłał mu zdziwione i trochę niepewne spojrzenie, ale wykonał polecenie. Mężczyzna pochylił się nad nim i pocałował przy uchu, przeczesując jeszcze palcami farbowane na blond włosy. Odchylił jeden ze szczupłych, niemal białych pośladków chłopaka i wsunął między nie swojego uprzednio nawilżonego śliną penisa. Zamruczał pochlebiająca, gdy Raphael wypiął się, pomagając mu lepiej się umościć.
Chłopak zasyczał przez zęby, gdy poczuł, jak penis ociera się o jego skórę, docierając aż do jąder, które nawet trochę uniósł. To go niemal parzyło. Czuł teraz wszystko tak surrealistycznie wyraźnie. Jakby się naćpał! Nawet włosy Ahigi na swoich pośladkach.
‒ Boże, ale masz mały tyłek ‒ skomentował Ahiga, gładząc go po biodrze.
Chwycił go za penisa i zaczął miarowo stymulować. Cherubin nakrył jego dłoń swoją własną, chcąc też w tym uczestniczyć. Nie trzeba mu już było wiele. Był rozpalony i doświadczał dla siebie czegoś zupełnie nowego. Doszedł niedługo później, przygryzając przy tym dolną wargę i desperacko zaciskając powieki. Czuł, jakby uszło z niego coś więcej oprócz spermy z fiuta i powietrza z płuc. Zrobiło mu się tak jakoś lżej na duszy.
Ahiga wykorzystał ten naturalny lubrykant. Zagłębił się ubrudzoną dłonią między uda chłopaka. Wyobrażał sobie przy tym, że jego jasna skóra tam jest przyjemnie zaróżowiona. Cherubin uczynnie odpowiadał na jego ruchy. Chwycił go pod szczęką i po kilku mocniejszych pchnięciach doszedł. Docisnął przy tym czoło do karku chłopaka.
Sapnął głośno przez noc i pocałował go w policzek, odchylając jego głowę.
Chyba jakiś diabeł podkusił go, żeby to zrobić. Właściwie nie jakiś, a ten mały chochlik, który zawsze dziarsko się uśmiechał, ukrywając strach, gdy przekraczał drzwi jego gabinetu.
Nie mógł się powstrzymać i zabrał go tu ze sobą. Wiedział, że to głupota, ale nie mógł się powstrzymać. Straszył go i straszył, ale tak naprawdę planował go oddać w nienaruszonym stanie jego rodzicom, kiedy się już nim nacieszy. Z daleka.
‒ Kurwa.


2 komentarze:

  1. ♡♡♡
    Ten rozdział był cudowny ♡
    Serce mi stanęło jak Shane podniósł broń. Naszczeście jednak nie Josh był celem. Choć ciekawi mnie czemu go wogóle gonił? Człowiek Dacnisa?
    Współczuję Raphaelowi, to musiał być szok. Sama, nie wiem czy dała bym radę spokojnie na to patrzeć. Naszczeście Ahiga zauważył, że jest jakiś problem. Raphael wciąż mnie zaskakuje swoimi spontanicznymi decyzjami, jak np. z tym balkonem. No, ale pomogło. Ahiga się przełamał, choć niezupełnie świadomie. Zdecydowanie do siebie pasują ;). Cherubin porównany do kota... podoba mi się ^^. Niech Ahiga na stałe przygarnie tego kociaka ♡.
    Pozdrawiam Ashia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego gonił Josha facet z maczetą? Bo... jakoś tak przypomniał mi się teledysk: https://www.youtube.com/watch?v=J9-Lwpgfd1E (1:49). Okoliczność, czyli dzielnica nędzy w Ameryce Południowej, też podobne. Ot, cała tajemnica :)
      Raphael to taki typ, który najpierw działa, a potem myśli. Przez to pakuje się w co raz to nowe tarapaty. Ale też przez to łatwiej jest mu "przełamać lody" z takimi osobnikami jak Ahiga. Cóż, myślę, że pan gangster może mieć wątpliwości. Bo już raz się mocno zawiódł.
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń