Nie miał pojęcia, jak
do tego doszło. Nie miał pojęcia, kim był ten człowiek. Jedyne, czego był teraz
pewien to, że musi biec ile sił w nogach i nie oglądać się za siebie. Wiedział
to bardzo dobrze, ale i tak co chwilę obracał głowę, by znów skrzyżować
spojrzenie ze wściekłym, rozbieganym wzrokiem człowieka, który go gonił. Za
każdym razem tracił trochę ze swojej przewagi, więc później zaciskał z całej
siły oczy, nabierał haustem powietrza do płuc i przyśpieszał, na ile pozwalały
mu mięśnie, krzycząc przy tym, bo to w jakiś dziwny sposób pomagało.
Pędził teraz po
pomoście skleconym przez mieszkańców faweli z byle czego. Ludzie ustępowali mu
drogi, ale nie wyglądali na szczególnie zdziwionych tą osobliwą sceną.
Rudowłosego, pokrytego tysiącem piegów chłopaka gonił starszy, miejscowy
mężczyzna. W uniesionej ręce trzymał zardzewiałą maczetę do palm, a z jego
gardła wydobywało się coś, co bardziej przypominało ryk dzikiego zwierzęcia niż
ludzki krzyk.
Josh nie miał pojęcia,
skąd ten człowiek miał tyle wytrzymałości. Sam czuł, że powoli zaczyna brakować
mu sił. Nie miał też pojęcia, dlaczego ten mężczyzna go gonił. Josh rankiem
wydostał się z dżungli i wtopił w tłum w dzielnicy należącej do Barbosy, czyli
szefa Jacka. W pewnym momencie usłyszał jakiś wzmożony harmider za sobą, krzyki
kobiet i głośne przekleństwa. Nie sądził jednak, że ma to coś wspólnego z nim,
więc nie zwrócił na to większej uwagi. Dalej parł przed siebie.
Dlatego całkowicie
zaskoczyło go to, gdy nagle ktoś chwycił go za ramię. Gdy się odwrócił, ujrzał
właśnie tego mężczyznę, który teraz gonił go z maczetą w dłoni. Josh nie
przypominał sobie, aby widział go kiedykolwiek wcześniej. Jednak to wcale nie
znaczyło, że mężczyzna nie znał jego. I pewnie wykalkulował, że złapanie Josha
może mu przynieść same korzyści. Niezależnie od tego, czy był człowiekiem
podległym Barbosie, czy Dacnisowi.
Josh już więcej nie
oglądał się za siebie, bo chyba zyskał trochę przewagi. Krzyk mężczyzny wydawał
się bardziej odległy. Chociaż pot lał się już z niego strumieniami, wykrzesał z
siebie jeszcze trochę siły i jeszcze przyśpieszył. Nie chciał tego
zaprzepaścić.
Ale dobrymi chęciami
piekło wybrukowano. Natomiast ulice faweli miały postać zwykłego klepiska. Nie
było tu żadnego bruku. To, co było natomiast, to naniesiony ludzkimi stopami i
kołami samochodów żwir oraz kamienie. O jeden z takich większych odłamków Josh
się potknął, a że był rozpędzony, nie miał szans na uratowanie się przed
upadkiem.
Nic takiego jednak się
nie stało. Na jego drodze ku spotkaniu z gruntem, a potem maczetą wściekłego
Brazylijczyka stanął mężczyzna, który teraz odsunął swoje ciemne okulary na
czoło i patrzył się na plamę sosu szpecącą jego błękitną koszulę. Później zaś
jego wzrok padł na naleśnik z tapioki wypchany mięsem i warzywami, który
trzymał w dłoni, a następnie na Josha.
‒ Zniszczyłeś mi
koszulę ‒ powiedział po angielsku bez akcentu, a następnie, nie przejmując się
tym, że stoi na środku ulicy pełnej ludzi, wyciągnął broń i wymierzył przed
siebie.
Josh zacisnął oczy z
całej siły. Chociaż był to już któryś z kolei raz, gdy jego życie znalazło się
w bezpośrednim zagrożeniu, za każdym razem bał się tak samo mocno. I za każdym
razem tak samo mocno nie chciał umierać.
Chciał za to zobaczyć
Jacka.
Krzyczał.
Nie, to nie on. Chwilę
zajęło mu uświadomienie sobie tego.
Otworzył oczy. Za
mężczyzną z naleśnikiem w dłoni zobaczył chłopaka w postawionych, farbowanych
na złocisty blond włosach. Z mnóstwem kolczyków w uszach. To on krzyczał.
Białka jego ciemnych oczu nabiegły krwią.
‒ Zabiłeś go, do kurwy!
Tak po prostu do niego strzeliłeś! To chore! To jest pojebane!
Josh obrócił się i
spojrzał na ziemię. Ach, rzeczywiście. U jego stóp leżał mężczyzna z maczetą w
dłoni. Martwy. Może kiedyś zrobiłoby to na nim takie wrażenie jak na tym
krzyczącym chłopaku.
Z powrotem spojrzał na
mężczyznę z naleśnikiem. Ten zdążył schować broń i ponownie nałożyć na oczy
okulary przeciwsłoneczne.
***
‒ Cóż, nie widziałem go
na żywo kilkanaście lat, ale nijak to marchewkowe coś nie przypomina mi
Johnny’ego. ‒ Ahiga uniósł jedną brew w pytającym geście. ‒ Prawda, że jestem
pojebany. Nie zaprzeczam temu. Ale nie tak, żeby pieprzyć przedszkolaków. A
tyle to chuchro mogło mieć maksymalnie lat, gdy ja byłem w szkole średniej.
Siedział rozparty w
fotelu z dłońmi zaplecionymi na brzuchu. Uważnym wzrokiem mierzył rudowłosego
chłopaka, który nie odezwał się choćby słowem, odkąd znalazł się w tym pokoju.
‒ Miło wiedzieć, że
szef ma dzisiaj dobry humor ‒ rzucił niezrażony tą przemową jego podwładny. Jak
dowiedział się dziś rano Raphael, miał na imię Shane. ‒ To faktycznie nie
Johnny, ale ktoś, kto w przeciwieństwie do szefa widział go na własne oczy
jeszcze dobę temu. Prawda?
‒ Tak. Chyba tak ‒
potwierdził rudowłosy chłopak, gdy został lekko pchnięty w ramię na zachętę. ‒
Jeśli mówimy o tym samym mężczyźnie. Johnny. Nazwiska nie znam. Blond włosy,
farbowane. Zielone oczy.
Na wąskie usta Ahigi
wpłynął uśmiech, który nie wróżył niczego dobrego. Na pewno nie dla Johnny’ego.
‒ Szybko ci poszło ‒
pochwalił swojego człowieka. ‒ A teraz, dzieciaku, mów wszystko od początku. Od
tego zależy twoje życie. Chyba to rozumiesz? Gdzie go spotkałeś, kiedy i w
jakich okolicznościach? Wszystko.
Josh kiwnął głową na
znak, że rozumie. Nie miał wyjścia. Wiedział to bardzo dobrze. Nie miał
pojęcia, kim byli ludzie, ale nie musiał, aby zdawać sobie sprawę, że jego
życie wisiało na włosku.
Półgodziny później
gangster, któremu ubrudził dziś koszulę sosem, wyprowadzał Josha z pokoju.
Wewnątrz zostali tylko Ahiga i Raphael.
‒ Co jest? ‒ spytał ten
pierwszy, przypatrując się minie chłopaka.
Dzieciak wyglądał
gorzej niż kilka dni temu, gdy dotarło do niego, w jakiej znalazł się sytuacji
i że raczej prędko, jeśli w ogóle, nie ujrzy swoich rodziców. Był teraz blady
jak kartka papieru. Pod przygasłymi oczami, w których zwykle igrały te
irytujące, a jednocześnie tak ciężkie do zgaszenia płomyki, miał wyraźne sińce.
Cały wydawał się jakiś przygarbiony i jeszcze mniejszy niż zwykle. Jak marna
podróbka jego samego.
Z jakiegoś powodu to
rzuciło się w oczy Ahidze od razu po wejściu chłopaka do pokoju. I z jakiegoś
równie niewytłumaczalnego powodu strasznie go to irytowało. Nie dawało spokoju.
Przez całą rozmowę z rudowłosą skarbnicą wiedzy jego wzrok mimowolnie podążał w
stronę wciśniętego w najdalszy kąt Cherubina.
Dzieciak irytował go,
gdy gęba mu się nie zamykała. Dziś przekonał się, że irytował go jeszcze
bardziej, gdy w ogóle się nie odzywał.
‒ No powiedz coś ‒
polecił, gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi. ‒ A jeszcze rano miałeś tyle do gadania...
Uśmiechnął się
zadowolony, gdy chłopak wreszcie jakoś zareagował. Spiął się cały,
przypominając teraz najeżonego yorka.
‒ Bo rano jeszcze nie
widziałem człowieka, któremu mózg wypływa przez dziurę w czole! ‒ warknął
Cherubin, znów nie mogąc utrzymać na wodzy emocji, chociaż powinien przy tym
człowieku.
‒ Ach, o to chodzi ‒
mruknął Ahiga. ‒ Po prostu… kiedyś przestanie to na tobie robić wrażenie. Teraz
musisz po prostu ochłonąć.
‒ Ochłonąć?! ‒
powtórzył podniesionym głosem chłopak. Słowa gangstera wydały się przynieść
odwrotny efekt. Na pewno nie pomogły mu się uspokoić. ‒ Proszę bardzo! Już idę
ochłonąć!
Obrócił się na pięcie i
wyszedł na balkon. Wspiął się na metalową barierkę i stanął na dolnym z dwóch
poziomych prętów, rozpościerając ramiona.
‒ Co ty, kurwa,
wyrabiasz?! ‒ krzyknął na niego Ahiga wyraźnie zdenerwowanym głosem.
‒ Jak to co?! ‒ odparł
Cherubin, odwracając do niego twarz, przez co lekko się zachwiał. ‒ Przecież
kazałeś mi się przewietrzyć. No to się wietrzę!
‒ Złaź stamtąd
natychmiast!
Cherubin zamiast
posłuchać, pokazał Ahidze język.
‒ Bo co?! ‒ parsknął. ‒
Bo wielki pan gangster mi każe? Pierdolę to! Pierdolę to wszystko! Nie chcę być
tego częścią!
Nie nadawał się do tego
wszystkiego. Całe życie nienawidził bycia „chłopcem z dobrego domu”. Teraz zaś,
gdy go utracił, nie pragnął niczego bardziej, niż do niego wrócić. Uśmiechnął
się, gdy któryś raz z rzędu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin poczuł łzy
spływające mu po policzkach.
Totalnie się do tego
nie nadawał.
Zamknął oczy i
przygryzł dolną wargę. Chociaż już teraz trudno było mu utrzymać równowagę,
wyciągnął stopę i oparł ją o zewnętrzną barierkę, by na niej stanąć.
Była znacznie bardziej
śliska, niż się spodziewał. Zamachał gwałtownie rękami, ale nic to nie dało.
Nie był przecież ptakiem. Orłem. To mogło skończyć się tylko w jeden sposób. Po
kilku przeciągających się w nieskończoność sekundach, jego ciało uderzyło o
podłoże.
Czuł ból. W łokciu i
kolanie, a przede wszystkim wzdłuż szczęki. Językiem posmakował własnej
gorzko-słodkiej krwi. Po chwili, gdy został uderzony pięścią jeszcze raz, ból
rozlał się także po policzku.
‒ Pojebało cię do
reszty?! ‒ warknął Ahiga, trzepiąc chłopakiem niczym szmacianą lalką. ‒ Kurwa…
Potrzebował chwili, aby
jego ciało ochłonęło. Serce waliło mu w klatce piersiowej jak oszalałe.
Pierwszy raz od sam nie pamiętał jak dawna, czuł, że je ma. Spojrzał przez
otwarte drzwi balkonowe na fotel, na którym jeszcze przed momentem siedział, a
potem na swoje nogi.
Przybiegł tu.
Musiał tu przybiec.
Inaczej by nie zdążył powstrzymać tego idioty.
Ale jak?
Nie biegał od… bardzo
dawna. Odkąd ostatni raz widział Johnny’ego.
Drgnął, gdy poczuł
dotyk na policzku.
Spojrzał na chłopaka,
który już usiadł na balkonowych płytkach, a teraz wpatrywał się w niego
rozwartymi do granic możliwości oczami i dotykał jego twarzy palcami.
‒ Ty płaczesz… ‒
szepnął chłopak.
Ahiga parsknął
pobłażliwie, słysząc ten idiotyzm. Ale zaraz znów to poczuł. Podążył swoją
dłonią w to samo miejsce, gdzie znajdowała się już dłoń Cherubina. To nie mogła
być prawda.
To była tylko
pojedyncza, zabłąkana łza. Za to z obu ciemnych oczu złotowłosego Cherubina
skapywały już prawdziwe strumienie. Teraz to Ahiga położył dłoń na jego bladym
policzku i obtarł go kciukiem.
‒ I czego ryczysz,
głupi dzieciaku? ‒ spytał, jakoś nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
‒ Nie wiem ‒ przyznał
Cherubin, mimowolnie przyciskając policzek do szorstkiej, ciepłej dłoni.
Miał nadzieję, że coś
się wydarzy. Coś zostanie zrobione, a
on będzie mógł po prostu się temu poddać. Popłynąć z prądem, a później mieć
wymówkę, że to przecież nie on zainicjował. I że nie mógł przecież odmówić. Nie
jemu. Był przecież nikim wobec jego potęgi.
Ku jego zawodowi nic
jednak się nie stało. Szorstka dłoń pozostała dokładnie w tym samym miejscu.
Nie poruszyła się nawet o milimetr, jakby jej właściciel nie mógł się
zdecydować.
Więc Cherubin
zadecydował. No przecież miał prawo, nie? Był zmęczony, przerażony i sam. A
tego ostatniego nienawidził najbardziej.
Rozłoszczony tym, że
sytuacja nie rozwijała się po jego myśli, strzepnął dłoń Ahigi ze swojej twarzy
z głośnym plasknięciem. Mężczyzna posłał mu skonsternowane spojrzenie. Raphael
fuknął rozeźlony i zmrużył oczy, w których na nowo zapłonęły iskry. Przygryzł
dolną wargę, jeszcze chwilę bijąc się z myślami. Czuł, że serce znowu mu
przyśpieszy jak jeszcze chwilę temu, gdy stał na balkonowej barierce.
Wgramolił się na uda
Ahigi, oplatając je własnymi i objął go rękoma wokół karku. Uśmiechnął się pod
nosem, widząc dezorientację w jego oczach. Przymknął swoje własne i wycisnął na
jego ustach pocałunek. Na szczęście po chwili stagnacji Ahiga go oddał. Jego
dłoń znów zawędrowała na twarz Cherubina. Kciukiem zahaczył o jego dolną wargę,
ciągnąc szczękę w dół. Potem wepchnął mu język do ust, nadając pocałunkowi
nowego wymiaru.
Raphael sapnął przez
nos, głębiej wsuwając się na uda mężczyzny. Nie wiedział, co ma robić oraz na
ile może sobie pozwolić. Odetchnął z ulgą, gdy to Ahiga rozpoczął działanie.
Zsunął się z pocałunkami na szyję chłopaka, a dłonie wsunął pod jego
podkoszulek. Przejechał po jego bokach, trochę boleśnie dociskając palce do
żeber. W końcu chwycił go w pasie. Miał albo bardzo duże dłonie albo dzieciak
był naprawdę szczupły.
Odchylił głowę, by
objąć spojrzeniem całą jego twarz. Trącił nosem drobny podbródek chłopaka,
zatapiając twarz w zgięciu jego szyi.
‒ Nie wiem, czy bliżej
ci do chochlika, a może rzeczywiście do cherubina ‒ szepnął, składając
pocałunek na jego jabłku Adama ‒ ale niezaprzeczalnie masz jakąś magiczną moc.
Cherubin zaśmiał się
radośnie na to stwierdzenie. O ile jeszcze przed chwilą jego ciało było całe napięte,
to teraz czuł, jakby uleciało z niego powietrze. Chociaż to przyjemne,
ekscytujące mrowienie pod skórę, przez które zawijał palce stóp, jeszcze
nabrały na intensywności, on zapadł się w tych szerokich, obejmujących go
ramionach.
Nie pojmował, jak
Johnny mógł czuć się w nich jak w pułapce. Jak mógł chcieć z nich uciec? On
nigdzie nie czuł się bezpieczniej.
Jakoś podnieśli się z
balkonowej podłogi, wciąż się obejmując i przenieśli się na łóżko. Nie miało
teraz znaczenia, kto komu bardziej pomagał. Razem tam dotarli i razem na nie
opadli. Raphael aż wierzgnął, gdy Ahiga zawisł nad nim i zębami chwycił jeden z
jego okrągłych kolczyków. Pociągnął za niego dość mocno. Potem zagłębił się
językiem w jego ucho.
‒ O, łaa ‒ sapnął.
Podobało mu się to, co
czuł. Chciał też zobaczyć, więc zaczął rozpinać koszulę mężczyzny. Ten mu na to
pozwolił, lekko się unosząc. Cherubin na początku uśmiechnął się na to, co
ukazało się jego oczom. Ahiga miał ładnie wyrzeźbioną klatkę piersiową. Miał na
niej wytatuowany jakiś napis, chyba w nawaho. Był lepiej zbudowany od
Johnny’ego. To z jakiegoś powodu budziło w Cherubinie uczucie satysfakcji.
Jednak gdy czarna
koszula Ahigi już całkiem opadła, mina Raphaela zrzedła. Na przedramieniu
mężczyzna miał jeszcze jeden tatuaż. Ten mu się nie podobał.
‒ Och. ‒ Ahiga wnet
pojął, z czego wynikała zmiana w zachowaniu chłopaka. ‒ Nie…
‒ Są takie same ‒
mruknął Cherubin, podążając palcem wzdłuż złotozielonego ciała węża. ‒ Masz
dokładnie taki sam tatuaż jak on.
‒ Pomyśl o tym w ten sposób.
To nie ja zrobiłem sobie taki tatuaż jak on. To on zrobił sobie taki tatuaż jak
ja. Podążał za mną i mnie naśladował. W sumie, był nic nie wartym psem bez
własnego zdania. Ugryzł jednak rękę, która go karmiła i poniesie za to karę.
Raphael nadął policzki,
niezbyt pocieszonym tym, co usłyszał.
‒ Więc ja też tym będę?
‒ spytał. ‒ Psem?
Ahiga uśmiechnął się i
przytknął palec wskazujący do drobnego nosa chłopaka, unosząc go w zabawny
sposób.
‒ Umm… Przypominasz mi
bardziej kota ‒ stwierdził. ‒ A koty to indywidualiści, chodzą własnymi ścieżkami…
No i kot to symbol szatana, więc poprzednia zagadka też się rozwiązała.
Pstryknął go w ten
zadarty nos i pocałował jeszcze raz , nie dając chłopakowi czasu na dalsze
rozterki. Ścisnął przez materiał wypukłość w jego spodniach. Raphael sapnął,
nie spodziewając się takiej zagrywki. Zaraz poziom jego zaskoczenia urósł do
wręcz niebotycznego poziomu, bo o to Ahiga zsunął się lekko, rozpiął jego
spodnie, wyciągnął penisa i bez ociągania, czy choćby słowa, włożył go do ust.
Cherubin nie
podejrzewał nawet, że szef gangu lubi ciągnąć druta. To wydawało się nie pasować
do jego pozycji. Sądził, że to on będzie tu usługiwał. Ahiga jednak zdawał się
nie mieć takich rozterek.
‒ Dupa w górę ‒
zakomenderował, gdy wypuścił na chwilę twardniejący, pociemniały jak policzki
chłopaka członek z ust. Zrobił to specjalnie z obscenicznym, głośnym cmoknięciem.
‒ A spodnie w dół.
Raphael wykonał polecenie
i uniósł się trochę na dłoniach, żeby Ahiga mógł zedrzeć mu nogawki dżinsów z
ud. Dzieła dokończył sam, skopując z siebie spodnie. Ściągnął też podkoszulek.
Był teraz całkiem nagi.
Gdy Ahiga ponownie
umościł się między jego nogami, co dało mu świetny widok na muskularne,
szerokie plecy mężczyzny, pomyślał jeszcze raz, że Johnny to prawdziwy idiota.
Ahiga nie tylko ssał go
i lizał, co jakiś czas schodząc także na ściągnięte jądra, ale także
podszczypywał zębami. Z wyczuciem, ale Raphael za każdym razem wierzgał jak
dziki koń i mimowolnie zaciskał uda na głowie gangstera.
Ahiga wyraźnie sycił się
wszystkimi reakcjami chłopaka, włączając w to odgłosy, przed których wydawaniem nie mógł się powstrzymać. Penis nie był jakiś szczególnie duży, ale podobało mu
się jak żywiołowo i szybko reagował. W końcu jego posiadaczem był
kilkunastoletni chłopak. Złotowłosy Cherubin.
Sięgnął do własnych
spodni, rozpinając je i wydobywając z nich członek. Przejechał wzdłuż niego
dłonią, wydając z siebie sapnięcie pełne ulgi. Spojrzał na penis prężący mu się
teraz przed twarzą. Pstryknął w niego palcem, jak jeszcze chwilę temu w zadarty
nos Raphaela. Chłopak zasyczał, a potem zachichotał spazmatycznie. Na jego
jasnej skórze błyszczały krople potu, a na szczycie penisa kropla preejakulatu.
‒ Połóż się na boku ‒
polecił Ahiga.
Cherubin posłał mu
zdziwione i trochę niepewne spojrzenie, ale wykonał polecenie. Mężczyzna
pochylił się nad nim i pocałował przy uchu, przeczesując jeszcze palcami
farbowane na blond włosy. Odchylił jeden ze szczupłych, niemal białych
pośladków chłopaka i wsunął między nie swojego uprzednio nawilżonego śliną
penisa. Zamruczał pochlebiająca, gdy Raphael wypiął się, pomagając mu lepiej
się umościć.
Chłopak zasyczał przez
zęby, gdy poczuł, jak penis ociera się o jego skórę, docierając aż do jąder,
które nawet trochę uniósł. To go niemal parzyło. Czuł teraz wszystko tak
surrealistycznie wyraźnie. Jakby się naćpał! Nawet włosy Ahigi na swoich
pośladkach.
‒ Boże, ale masz mały
tyłek ‒ skomentował Ahiga, gładząc go po biodrze.
Chwycił go za penisa i
zaczął miarowo stymulować. Cherubin nakrył jego dłoń swoją własną, chcąc też w
tym uczestniczyć. Nie trzeba mu już było wiele. Był rozpalony i doświadczał dla
siebie czegoś zupełnie nowego. Doszedł niedługo później, przygryzając przy tym dolną
wargę i desperacko zaciskając powieki. Czuł, jakby uszło z niego coś więcej oprócz
spermy z fiuta i powietrza z płuc. Zrobiło mu się tak jakoś lżej na duszy.
Ahiga wykorzystał ten
naturalny lubrykant. Zagłębił się ubrudzoną dłonią między uda chłopaka.
Wyobrażał sobie przy tym, że jego jasna skóra tam jest przyjemnie zaróżowiona.
Cherubin uczynnie odpowiadał na jego ruchy. Chwycił go pod szczęką i po kilku
mocniejszych pchnięciach doszedł. Docisnął przy tym czoło do karku chłopaka.
Sapnął głośno przez noc
i pocałował go w policzek, odchylając jego głowę.
Chyba jakiś diabeł
podkusił go, żeby to zrobić. Właściwie nie jakiś, a ten mały chochlik, który
zawsze dziarsko się uśmiechał, ukrywając strach, gdy przekraczał drzwi jego
gabinetu.
Nie mógł się powstrzymać
i zabrał go tu ze sobą. Wiedział, że to głupota, ale nie mógł się powstrzymać.
Straszył go i straszył, ale tak naprawdę planował go oddać w nienaruszonym
stanie jego rodzicom, kiedy się już nim nacieszy. Z daleka.
‒ Kurwa.
♡♡♡
OdpowiedzUsuńTen rozdział był cudowny ♡
Serce mi stanęło jak Shane podniósł broń. Naszczeście jednak nie Josh był celem. Choć ciekawi mnie czemu go wogóle gonił? Człowiek Dacnisa?
Współczuję Raphaelowi, to musiał być szok. Sama, nie wiem czy dała bym radę spokojnie na to patrzeć. Naszczeście Ahiga zauważył, że jest jakiś problem. Raphael wciąż mnie zaskakuje swoimi spontanicznymi decyzjami, jak np. z tym balkonem. No, ale pomogło. Ahiga się przełamał, choć niezupełnie świadomie. Zdecydowanie do siebie pasują ;). Cherubin porównany do kota... podoba mi się ^^. Niech Ahiga na stałe przygarnie tego kociaka ♡.
Pozdrawiam Ashia
Dlaczego gonił Josha facet z maczetą? Bo... jakoś tak przypomniał mi się teledysk: https://www.youtube.com/watch?v=J9-Lwpgfd1E (1:49). Okoliczność, czyli dzielnica nędzy w Ameryce Południowej, też podobne. Ot, cała tajemnica :)
UsuńRaphael to taki typ, który najpierw działa, a potem myśli. Przez to pakuje się w co raz to nowe tarapaty. Ale też przez to łatwiej jest mu "przełamać lody" z takimi osobnikami jak Ahiga. Cóż, myślę, że pan gangster może mieć wątpliwości. Bo już raz się mocno zawiódł.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!