niedziela, 3 września 2017

Life is Cheap - ROZDZIAŁ 4 - Jak wąż

Ten rozdział jest rzeczywiście dłuższy, ale nie jest ostatnim, tak jak to zapowiedziałam. I za to przepraszam. Dlaczego to nie koniec? Bo nagle spadło mi na głowę dużo rzeczy do zrobienia i nie mogłam napisać tyle, ile chciałam, a naprawdę chciałam. I tu się kajam. Ale naprawdę nie mogłam już dłużej ślęczeć przed kompem jeszcze w domu wieczorem, bo bym się chyba rozpadła. Mogłabym za to pisać dalej, ale uznałam, że od 2 tygodni nie było żadnego wpisu, więc przydałoby się coś wrzucić. Więc podsumowując, ten rozdział jest dwa razy taki jak przeciętny, ale to nie koniec historii. Właściwie na upartego mogłabym na tym zakończyć, ale to by pewnie wkurzyło fanów SB x S, czyli mnie też w zasadzie. I jak o tym myślę, to chyba nie za bardzo chcę kończyć ten epilog przez chorą miłość do moich własnych bohaterów XD  Co w rozdziale? Nic tak spektakularnego, jak w 2., ale jedna scena może was zaskoczyć.

Nie mogę nie napomnieć, że wyszła V część "Zemsty" od Silencio! Hip hip hurra! Nawet nie wiecie, jak czekałam, aby móc ją wreszcie przeczytać. Chciałabym umieć budzić w czytelnikach takie emocje. Do kupienia na beezarze i Book-self.

Następny będzie "Miecz...", bo już dawno się nie pojawił.

Gdy położył się na wąskim, skrzypiącym łóżku w sypialni Rachelle, ujrzał zaciek na dawno niemalowanym suficie. Zegary tykały, meble były wypolerowane na błysk, a z podłogi można by jeść poranną owsiankę, ale bieda biła z każdego kąta tego domu. Sprzęty były zadbane, ale nosiły oznaki starości i zużycia. Zszarzałe tapety odklejały się w paru miejscach, a panele ruszały się, gdy się po nich przeszło. Wszędzie stały też liczne kartony.
Santa Boy zaciągnął się papierosem i strzepnął popiół do porcelanowej popielniczki, którą położył sobie na brzuchu. Zawsze wystrzegał się palenia, bo negatywnie wpływało na głos, ale od kilku miesięcy poranna wycieczka do sklepu po paczkę papierosów stała się jego rutyną. Wystrzegał się za to picia, co bardzo zdziwiło otaczającego go osoby, zwłaszcza Fat Moose'a, na którego imprezach nigdy nie wylewał za kołnierz. Było jednak picie i picie. Alkohol to narkotyk jak każdy inny, a nawet gorszy niż większość. To, że był legalny, dawało ludziom jakąś fałszywą ułudę, że to nic tak groźnego, że mogą to kontrolować. Santa Boy jednak się nie łudził, wiedział też, że nie powinien pić w stanie, w którym aktualnie się znajdował. Nie ufał sam sobie oraz że następnym razem będzie umiał odmówić temu, co podsunie mu Fat Moose po alkoholu.
Po śmierci Leny spadł na samo dno, nawet głębsze niż to, na którym spoczywał dotychczas. Czy to oznaczało, że teraz cierpiał mniej? Nie. Teraz po prostu nie chciał zapomnieć. Nie chciał też zniweczyć tego, jak zmienił go Sasza. Może chłopakowi wydawało się, że to on tylko coś wyniósł z tej relacji, że tylko on został uleczony, ale tak nie było. To było tak niepodobne do niego, że Santa Boy długo temu zaprzeczał przed samym sobą, a nawet próbował działać na przekór, ale w końcu musiał pogodzić się z tym, że pierwszy raz w życiu się dla kogoś starał. Że przejmował się tym, jak jest postrzegany i chciał stać się lepszy. Teraz został znów sam, do czego już przywykł, jak sądził. Nigdy nikogo nie potrzebował, a ludzie zwyczajnie go irytowali. Ich słabości i to że czegoś od niego oczekują, a potem mają mu za złe, kiedy im tego nie daje. Teraz zaś po raz pierwszy w życiu tak doskwierał mu ten brak. Był samotny i po prostu... Po prostu.
– Jestem nieszczęśliwy – powiedział nagle.
Rachelle, która leżała obok, spojrzała na niego zaskoczona. Usłyszeć takie słowa z ust Marshalla, to było coś naprawdę niespodziewanego. Santa Boy wyłapał jej spojrzenie i zaśmiał się ochryple.
– Hej, to chyba nie jest rak płuc? – spytał po kolejnym zaciągnięciu. Nie wyglądał na przejętego. Raczej na rozbawionego.
– Nie – odparła Rachelle. – Z resztą, co za różnica teraz?
Ona też się uśmiechnęła. Było jej jakoś lżej. Wszyscy, bliżsi i dalsi znajomi, załamywali ręce, klepali ją po plecach i nic z tego nie wynikało. Wszystko było takie fałszywe i wymuszone. Teraz rozumiała, dlaczego Lena tak kurczowo trzymała się Marshalla, mimo że miał ją gdzieś. Jak wszystkich innych zresztą. I ją też przecież to do niego ciągnęło. On nie współczuł, ale też nie oceniał.
– W sumie – mruknął Santa i zgasił niedopałek. – W sumie.
Rachelle uniosła się na łokciu, aby mu się przyjrzeć. Oczywiście zmienił się przez te wszystkie lata fizycznie, ale nie to ją frapowało. Gdy leżał z zamkniętymi oczami na jej łóżku, wydawał się taki słaby i odsłonięty. Zupełnie jak nie on. Zawahała się, ale w końcu położyła swoją wychudzoną dłoń na jego policzku.
– Marshall, dlaczego przyjechałeś? Dlaczego teraz, po tych wszystkich latach?
Santa Boy otworzył oczy i spojrzał na Rachelle, ale nie zastopował jej dłoni, która wciąż gładziła go po twarzy.
– Pomyślałem sobie, że się uśmieją, gdy zobaczą mnie takiego – odparł.
– Oni? Dręczą cię wyrzuty sumienia?
– Czyli to jednak rak mózgu? – prychnął Santa. – Dużo ostatnio myślałem i doszedłem do wniosku, że nic nie było tu moją winą. Nawet matka. Miałem piętnaście lat, a ona była niezdolna do niczego. Gdybym z nią uciekł, to pewnie sam bym ją zabił z frustracji. A gdybym powiadomił policję i go zabrali, to ona sama by umarła. Była już w takim stanie, że nie umiała żyć bez niego. Nigdy się za to nie winiłem. Tylko jedno mnie prześladowało, choć sam nie chciałem się do tego przyznać.
– Lena – zgadła Rachelle. – Gdybyś tylko ją...
– Powinienem odrzucić ją na samym początku – wszedł w jej słowo Santa. Kobieta popatrzyła na niego wzrokiem pełnym zaskoczenia. – Nie powinienem brać jej ze sobą. Nie byłem aż tak ślepy, widziałem, że jest we mnie zapatrzona. I widziałem, że ma problemy ze sobą. Wtedy sądziłem, że każdy jest kowalem swojego losu, ale to gówno prawda. Powinienem jednoznacznie ją odrzucić, ona nigdy nawet nie powinna stąd wyjeżdżać. Powinienem dać jej odejść, ale bawiłem się jej uczuciem, mimo że nie mogłem go odwzajemnić. Teraz sądzę, że po prostu nie chciałem być sam. Wykorzystałem ją, ale nie winię się za jej śmierć. Już nie.
Sięgnął ręką po paczkę papierosów leżącą na nocnym stoliku i odpalił następnego. Zaciągnął się parę razy.
– Dlaczego ja ci to w ogóle mówię? – parsknął. – Dlaczego akurat tobie, transowi z rakiem, którego widzę pierwszy raz od dwudziestu paru lat? Życie jest pojebane.
Ucichł i znów zagapił się w poszarzały sufit z zaciekami. Na początku jego życiu towarzyszył gniew. Gniew na ludzi, którzy ciągle oczekiwali od niego czegoś, czego on nie może im dać i mieli mu to za złe. Potem była pustka, którą sam sobie stworzył. Teraz też czuł się pusty, ale ta była zupełnie inna. To była pustka po czymś, co stracił. Pierwszy raz w życiu był po prostu nieszczęśliwy. Co oznaczało, że wcześniej musiał być szczęśliwy. Ha, jak śmiesznie. Nawet nie zauważył.
Gdy popatrzył na Rachelle, ta już spała na boku zwrócona w jego stronę. Bandama na głowie zsunęła się jej lekko, ukazując rzadkie włosy odrastające nierównymi kępkami. Stojak w kształcie głowy z peruką, tak jak kilka innych stał na stoliku obok. Gruby sweter nie zdołał zamaskować chorobliwej szczupłości jej ciała. Santa Boy przejechał dłonią wzdłuż jej ramienia.
– Masz szczęście, Rachelle – szepnął. – Ostatnio mam chorobliwą słabość do zachudzonych ciał.
Zsunął się z łóżka i rozejrzał po pokoju. Na komodzie dojrzał parę zmiętych, zadrukowanych kartek. Pomyślał, że to wypis ze szpitala. Gdy zaczął czytać z papierosem w ustach, jego podejrzenia szybko zostały rozwiane. Teraz te wszystkie kartony nabrały sensu. To był list od komornika.
– Ameryka – parsknął Santa Boy i wyciągnął komórkę.
Dzwonił do Fat Moose'a, który zajmował się jego życiem zamiast niego.
– No fajnie, że dzwonisz. – Usłyszał zirytowany głos. – Masz szczęście, że jesteś sobą i wszyscy tylko mówią „On taki jest. On taki jest. To w końcu gwiazda Rocka starej daty”. Wiesz, że czasy się zmieniły? Teraz wystarczy jeden komentarz do wkurwionego dzieciaczka, który spał w namiocie, aby już od szóstej rano stać w kolejce na koncert, który odbywa się o jedenastej wieczór. Jeden komentarz i jesteś udupiony. No, chyba że jesteś tobą. Wtedy wszyscy myślą, że znów leżysz zaćpany w jakimś rowie i nikt nie ma ci tego za złe. Wszyscy cieszą się, że jeszcze żyjesz. Co nie zmienia faktu, że czekam na wyjaśnienia.
– Potrzebuję kupić dom.
Nie doczekał się odpowiedzi. Santa Boy spojrzała na swój telefon ze zmarszczonymi brwiami, jakby chciał go skarcić.
– No jasne – sapnął po chwili Fat Moose. Był już do tego przyzwyczajony. – Jaki dom?
– Mały, zniszczony, na zadupiu, w którym niedawno spłonęła fabryka nawozów i mieszka w nim trans z rakiem.
– A, czyli tani – podłapał jego menedżer. – Tyle dobrze. Mimo to i tak radzę ci jeszcze zaczekać z twoją płynnością finansową. No albo...
– Albo?
Znów cisza.
– Albo sprzedaj mieszkanie w Austin. I tak praktycznie tam nie przebywasz.
Santa Boy nacisnął czerwoną słuchawkę i włożył z powrotem telefon do kieszeni spodni. Sentymenty. Chyba naprawdę był już stary. Na szczęście istniała inna opcja. Bardzo satysfakcjonująca.
Podszedł do Rachelle i potrząsnął jej szczupłe ramię, aby się obudziła. Kobieta zasyczała z bólu i roztarła skórę w miejscu, gdzie ścisnął ją Santa Boy. Cała była obolała i bardzo czuła przez terapię, on nigdy nie grzeszył wyczuciem.
– O co chodzi? – spytała rozespanym głosem.
– Wstawaj, pojedziemy gdzieś. Pokażę ci coś fajnego.

– Uważaj! – zawołała Rachelle.
W takich chwilach nie modulowała głosu, więc był bardzo niski. Zarzuciło ją do przodu, gdy uderzyli w skrzynkę pocztową. Pas mocno wżął się jej w ramię. Już wiedziała, że będzie miała pełno siniaków na całym ciele, a spędziła z Marshallem dopiero jeden dzień. Co będzie później? Chciała wiedzieć.
Santa Boy uśmiechnął się zadowolony ze swojego dzieła i wysiadł z samochodu. Rachelle zrobiła to samo. Nie wiedziała, o co chodzi. Chociaż nigdy tu nie była, coś mówiło jej, że właśnie zaparkowali na skrzynce pocztowej starego domu Marshalla, a obok stoi ten należący do Rosse Hamilton. Odwróciła się i spojrzała na czerwoną skrzynkę leżącą na trawniku. Pręt, na którym była umocowana, sterczał obok śmiesznie pozginany. Na czerwonej ściance skrzynki widniał ozdobny napis „Rob Biel, radny miasta West”. Marshall przygarnął Rachelle do siebie ramieniem. Wyglądał na zadowolonego.
– Hej, podoba ci się ten dom? – spytał. – Piękny ogród. Kiedyś był paskudny, ale ojciec musiał zainwestować w ogrodnika po powrocie.
– Bardzo ładny – odparła niepewnie Rachelle. Zmarszczyła brwi. – Marshall, do czego to wszystko zmierza? Chyba nie chcesz...
– Chcę. Bardzo chcę. Pakuj walizki, niedługo się przeprowadzasz.
Wyplątała się z jego uścisku, aby móc spojrzeć mu w twarz. Przyozdabiał ją teraz uśmiech tak szeroki, że oczy Santy Boy'a były niemal całkowicie przymrużone, a kurze łapki ciągnęły się aż do linii wygolonych włosów. Rachelle ogarnął nagły lęk. Nie bała się mężczyzny, mimo że wyglądał teraz strasznie, a tego, co zamierzał zrobić. Konsekwencji, jakie go za to spotkają.
– Ty chyba nie chcesz go... zabić? Boże, Marshall! – jęknęła zdławionym głosem, gdy uśmiech Santy Boy'a jeszcze się powiększył.
Wyglądał jak szalony. Świdrował ją jeszcze chwile swoim intensywnym wzrokiem, a ona bała się coraz bardziej. Drgnęła, gdy nagle dotknął jej głowy.
– Serio w to uwierzyłaś? – prychnął. – Ten staruch i tak się niedługo przekręci. To by nie była żadna kara. Zamierzam mu zrobić coś znacznie gorszego.
Nachylił się do Rachelle tak blisko, że stykali się nosami. Gdy spojrzała w jego zmrużone, roześmiane oczy, strach ogarnął jej ciało, aż do chorego szpiku. On był zdolny do wszystkiego.
– Coś bardzo złego – szepnął, a potem pocałował ją w policzek. To nie było przyjemne uczucie.
***
Z szarych chmur deszcz lał już strumieniami, gdy opuścił budynek. Półgodziny temu niebo było przejrzyste i błękitne. Zaczynał podejrzewać, że wszystko było przeciw niemu. Nawet pogoda. Nie zabrał dziś ze sobą samochodu. Nawet jeśli przebiegnie całą drogę do domu, w co nie wierzył i tak skończy przemoknięty do ostatniej nitki. Postanowił więc przeczekać pod daszkiem. Mógł zawrócić i pójść na kawę, czy jakieś warzywne paskudztwo, które zapewne serwowali w restauracji w budynku siłowni. Mógł, ale nie zamierzał wchodzić tam już nigdy. Dietetyk, nieprzyjemnie dla oka wypchana mięśniami dziewczyna od fitnessu oraz trener, który wszerz był dwa razy taki jak ona, przez godzinę stali nad nim i kiwali głowami. Podobno należał do tak zwanych "trudnych przypadków", ale jeśli tylko włoży w to trochę wysiłku, też może wyglądać jak oni. Na „trochę wysiłku” składała się dieta, która zakładała spożywanie posiłku co trzy godziny (Jakby w ogóle miał taki wielki żołądek!), basen przed pracą i siłownię po niej. Nie ma mowy, żeby dał radę. Każdego poranka modlił się o to, aby była niedziela, do kuchni dotaczał się w tempie i z gracją morsa na plaży, a po robocie padał prosto na łóżko. Leżał tak godzinę i w końcu wstawał, aby zrobić pranie i posprzątać. Po prostu wiedział, że nie da rady, więc po co w ogóle próbować?
Była jeszcze ta kartka. Przed przyjściem tutaj zahaczył o klinikę, żeby odebrać wyniki badań. Nie spojrzał jeszcze do koperty. Jakoś nie wierzył w to, aby Santa Boy czymś go zaraził. Nie dlatego, że posądzał go o wstrzemięźliwość, co to, to nie. Jednak z jakiegoś powodu wciąż był przekonany, że mężczyzna nie zrobiłby mu krzywdy. To było irracjonalne, zważywszy na to, z jakiego powodu się rozstali, ale jakoś tak czuł. Takim był głupkiem. Oczywiście niepewność i obawa nie dawały o sobie zapomnieć. Wsadził kopertę z powrotem do kieszeni. Najwyżej da ją matce, aby to ona otworzyła.
Deszcz tylko nabierał na sile, a niebo rozświetliła błyskawica. Utknął tu na dobre. Wsadził ręce do kieszeni spodni i z nudów rozejrzał się po okolicy. Ulice były oczywiście puste. Jednym, jedynym człowiekiem, jakiego zauważył, był Marcio. Taki już jego pech. Jak mógł wcześniej nie zwrócić uwagi na to, że obok siłowni znajduje się klinika weterynaryjna? Marcio wyszedł przed budynek, aby zapalić elektronicznego papierosa. Sasza postanowił udawać, że go nie zauważył i obrócił się tyłem do niego.
– To, że mnie nie widzisz, nie znaczy, że zniknąłem. Chyba to wiesz albo twój mózg zatrzymał się w rozwoju na etapie niemowlęcym.
Zacisnął szczęki, ale jego warga i tam mimowolnie uniosła się w górę. Okiełznał grymas, na ile mógł i odwrócił się w stronę Latynosa. Uśmiechnął się sztucznie, nawet nie próbując tego maskować. Jeszcze tego idioty mu brakowało do tego wszystkiego.
– Dziękuję za diagnozę, panie doktorze – syknął.
– Po co od razu taki ton? To był żart przecież. Co powiesz na herbatkę, zamiast stać na deszczu?

W przychodni weterynaryjnej nie było żadnego klienta, za co odpowiadała zapewne fatalna pogoda. Na jasnych ścianach poczekalni wisiało kilka posterów z rasami psów, kotów oraz etapami ich rozwoju. W koncie stała specjalna waga, a obok miski z wodą. Wygodne krzesła obite były materiałami o zwierzęcych wzorach – paski zebry i tygrysa, cętki lamparta i ciapki dalmatyńczyka. Pomieszczenie sprawiało wrażenie przytulnego, acz trochę kiczowatego. Marcio poprowadził go dalej, przez gabinet, do pokoju socjalnego. Tu wystrój był znacznie bardziej stonowany.
Latynos wskazał mu miejsce przy okrągłym stoliku, na którym leżało kilka kolorowych pisemek, głównie traktujących o modzie i podróżach. Sam Marcio udał się do kuchni, aby przygotować dla nich herbatę. Przedtem wspomniał jeszcze, że przejął nawyk picia herbaty od Tony’ego, co było bardzo nie na miejscu zdaniem Saszy. Nie chciał tu być, a z jakiegoś powodu nie chciał też wracać do domu. Właściwie nie wiedział, co chciał. Na pewno nie tego, czego pragnął tak w głębi. Ponure przemyślenia przerwało mu pojawienie się Marcio z dwoma kubkami. Odłożył je i udał się z powrotem do kuchni, by po chwili powrócić z cukiernicą i talerzykiem, na którym leżała cytryna i mały nożyk. Usiadł po drugiej stronie stolika i uśmiechnął się do Saszy. Kiedy to robił, na jego policzkach pojawiły się dołeczki. Byłoby to urzekające, gdyby Sasza nie zdążył poznać charakteru młodego weterynarza. Teraz tylko pomyślał, że to wielka strata. Taka ładna twarz nierozdzielnie połączona z tym paskudnym usposobieniem.
– Kroisz, czy wyciskasz? – spytał Latynos, przekrawając cytrynę na pół.
– Nie lubię z cytryną – odparł Sasza.
– Ha, zupełnie jak Tony. Dobraliście się do pary.
Sasza skrzywił się na te słowa, bo uznał to za uszczypliwość, ale Latynos nie kontynuował. Chwycił połówkę cytryny i wycisnął z niej cały sok do kubka. Skrzywił się, gdy wypił pierwszy łyk.
– Kwaśna jak Jasna Anielka, ale człowiek przynajmniej czuje, że żyje – stwierdził zadowolony.
Sasza nie odpowiedział, tylko napił się swojej gorzkiej herbaty.
– Więc wyjeżdżasz do Nowego Jorku? – zagadnął. – Nie podoba ci się tutaj?
– Nie no, praca jest super. Od zawsze kochałem zwierzęta. I facetów – odparł Marcio, mieszając w swojej herbacie. – No ale Nowy Jork, to Nowy Jork. Kolega otwiera tam nową klinikę niemal w centrum i poprosił mnie o pomoc.
Sasza nie mógł powstrzymać niechętnego grymasu, słysząc te słowa. Tony wydawał się naprawdę fajnym facetem, trochę zbyt jałowym jak na jego gusta, ale nie zasługiwał na to, żeby kopnąć go w cztery litery dla kasy.
– Więc tyle był dla ciebie warty? – spytał gorzko.
Latynos patrzył na niego chwilę w ciszy, a potem podniósł się od stolika. Chwycił Saszę za nadgarstek i nim ten zdążył jakkolwiek zareagować, pociągnął go za sobą na korytarz.
– Hej, co robisz?!
– Po prostu chodź.
Przeszli przez pomieszczenie, gdzie w klatkach przebywały głównie psy. Niektóre miały bandaże i kołnierze na szyjach. Dotąd śpiące podniosły głowy, gdy tylko przekroczyli próg. Szczekały, piszczały, machały ogonami lub warczały. Sasza nie miał do tej pory za wiele wspólnego z psami i po tym krótkim spotkaniu doszedł do wniosku, że chyba był kociarzem. Psy były zbyt intensywne. Weszli do znacznie mniejszego pomieszczenia, gdzie na białym, laboratoryjnym stole stało tylko jedno akwarium. Takie było pierwsze skojarzenie Saszy, po dłuższym przyjrzeniu zdał sobie sprawę, że był to inkubator. Marcio zaświecił słabą, niepodrażniającą wzroku lampkę i kiwnął na Saszę, aby podszedł do stolika.
To były szczeniaki. I były paskudne. Sasza nie podejrzewał, że szczeniaku mogą nie być słodkie, ale te właśnie takie były. Spały z kurczowo zamkniętymi oczami, przyciśnięte do siebie. Przypominały bardziej szczury niż słodkie pieski. Ich okrywa włosowa nie rozwinęła się właściwie. W zasadzie, to trzy szczeniaki były prawie łyse.
– Brzydkie, co? – zagadnął Marcio.
– W sumie – odparł Sasza szeptem, bo Latynos także mówił ściszonym głosem. – Po co mnie tu przyprowadziłeś?
– To wcześniaki – kontynuował Marcio, ignorując jego pytanie. – Sam przeprowadziłem cesarkę na ich matce. Wykrwawiła się na śmierć, ale myślę, że nie miała mi za złe, że ją poświęciłem, aby ratować szczeniaki. Myślę, że tego by chciała. Jej właściciel tylko rzucił na nie okiem i powiedział, że nie potrzebuje takich wybrakowanych szczeniąt, zresztą i tak nie przeżyją. Miał rację, cztery umarły w ciągu doby, ale te kurczowo trzymają się życia. Więc siedzę tu dwadzieścia cztery godziny na dobę, karmię je co parę godzin, początkowo musiałem im podawać glukozę sondą, bo nie miały odruchu ssania. Myję je, masuję im brzuszki po posiłku i przytulam do siebie, aby poczuły moje ciepło. Może za bardzo się przejmuję, nawet mój szef tak powiedział, zresztą one nigdy nie wyrosną na tak piękne psy jak ich matka, ale mimo to, nadal będę to robił. Wierzę, że to Bóg dał nam życie. Tony wyśmiewa to, że często chodzę do Kościoła i że powinienem czcić jakiegoś jednokomórkowca z prehistorycznego oceanu, który dał początek linii ewolucyjnej doprowadzającej do ludzi. Nie neguję ewolucji, ale wciąż wierzę, że życie jest darem. Jest czymś niesamowitym.
Otworzył pokrywę i delikatnie wyciągnął jedno ze szczeniąt, które się przebudziło. Przygarnął je czule do siebie.
– Życie jest darem. Niezwykłym, niesamowitym darem – kontynuował, głaszcząc pieska. – W to wierzę. Dlatego zamierzam z niego wycisnąć, ile się da. Może będę żył jeszcze pięćdziesiąt lat, a może jutro potrąci mnie ciężarówka. Nie mam pojęcia, więc nie zamierzam marnować daru, który otrzymałem.
Sasza był zaskoczony. Nie tylko samymi słowami, ale także tym, że to Marcio je wypowiedział. Za szybko i zbyt powierzchownie go ocenił, uznał. Gdy Latynos podał mu szczeniaka, chwycił go niepewnie, bojąc się, że go skrzywdzi. Był taki kruchy, ciepły i trochę wilgotny. Pachniał życiem. Już nie wydawał się Saszy brzydki. Był piękny.
– Rozumiem, co do mnie mówisz – powiedział. Rozumiał bardzo dobrze, tylko nie miał dość odwagi. – Tylko nie każdy chce się wspinać na szczyty. Może Tony’emu wystarczy to, co dostał od życia.
Latynos wydął kształtne wargi. Wypuścił powietrze z cichym sykiem. Chyba był już zmęczony tematem.
– On kiedyś pracował w B. C. Rich – powiedział, czym zaskoczył Saszę.
To była słynna firma produkująca elektryczne i basowe gitary o cięższych, heavymetalowych brzmieniach i designach. Sam Slash grał na instrumentach tej marki. To było naprawdę coś. Zaciekawiło go, dlaczego Tony skończył naprawiając kible na zadupiu, jak to kiedyś powiedział Marcio.
– To dlaczego przestał? – spytał.
– I to jest pytanie za sto punktów. Wydaje mi się i jego były chłopak też doszedł do podobnych wniosków, że Tony miał romans z kimś w firmie. Nic niezwykłego. W każdym razie, kiedy się skończył, nie wiem dlaczego i z czyjej winy, Tony po prostu spuścił głowę, wrócił na rodzinne zadupie i skończył przepychając rury kanalizacyjne. Nie sądzisz, że to wielka szkoda? Ja wiem, że nie wszyscy są wyjątkowi i mogą osiągnąć nie wiadomo co. Ja sam nie jestem. Niektórzy skończą jako księgowi, kelnerzy, czy weterynarze i to jest bardzo spoko. Jeśli spełniają się w pracy albo rodzina jest dla nich najważniejsza albo mają jakąś pasję nawet zbieranie znaczków, to jest bardzo spoko, jeśli tylko wycisnęli z życia wszystko to, co chcieli. A Tony nie wyciska, nawet nie kroi. I wiem, że on kocha te pieprzone gitary. Jeśli nie chce pracować w firmie, to mógłby chociaż robić coś sam. Ale nie i to mnie tak strasznie wkurza. Marnuje dar, który otrzymał.
– Tak wkurza, że rzucasz szklankami o ścianę? – podchwycił Sasza, uśmiechając się krzywo.
„Bardzo spoko”, tak waśnie chciał się poczuć. Zmarszczył brwi, gdy Latynos nie odpowiedział od razu, za to widocznie się zarumienił.
– Przepraszam. Właściwie powinienem już wcześniej i za to co ci powiedziałem, tylko byłem trochę zły i trochę...
– Zazdrosny? – podłapał Sasza. – Nie masz o co, serio. Znaczy się, Tony to fajny facet, tylko trochę…
– Zbyt mało intensywny? – teraz to Latynos za niego skończył. – Nie ma co porównywać do Santy Boy’a, co? Pieprzył tak dobrze, jak wygląda?
Miana Saszy zrzedła, a dopiero co odzyskał dobry humor. Latynos musiał to wyłapać, bo uśmiechnął się przepraszająco.
– Sorry – rzucił. – Wiem, że za dużo gadam. No ale sam rozumiesz… Dobra, już nic nie mówię.
Przytknął palce do ust i zrobił gest, jakby zamykał je kluczem. A Sasza… A Sasza się uśmiechnął.
– Tak, dobrze pieprzył – przyznał.
Latynos popatrzył na niego zdziwiony, a potem zaśmiał się przyjaźnie.
– Tyle dobrze – skwitował.
Odwrócił się, aby położyć szczeniaka w inkubatorze. Gdy się pochylał, jego kręcone włosy zsunęły się z karku, ukazując kolczyk typu surface bar z dwiema kulkami. Ciekawe, gdzie jeszcze ma te kolczyki? – pomyślał Sasza.
***
Kopertę z wynikami otworzył zaraz po wyjściu z kliniki. Już nie chciał niczego przeciągać. Te łyse szczeniaki chyba miały jakąś magiczną moc. Bardzo chciał, żeby przeżyły i też chciał żyć. Postanowił, że zapyta Marcio, czy mógłby je jeszcze odwiedzić. Spojrzał na kartkę. Był zdrowy, oczywiście. W sumie, to przewidywał to od początku. Santa Boy nie był głupi, gdyby miał się czymś zarazić, to doszłoby do tego już dawno. Pytanie tylko, dlaczego wtedy się nie zabezpieczył. Albo to było całkowicie spontaniczne albo ten egoistyczny dziad był pewien, że Sasza nie był w stanie nikogo zaliczyć, wciąż będąc w żałobie po nim. To nie była przyjemna myśl, ale za to jaka prawdziwa.
Po wejściu do domu udał się od razu do kuchni, wnioskując po roznoszących się przyjemnych zapach, że właśnie tam zastanie matkę. Nie pomylił się. Szczupła kobieta wkładała właśnie kurczaka do piekarnika.
– Och, Sasza. – Uśmiechnęła się promiennie, gdy ujrzała syna. – I jak?
– Dobrze – oparł chłopak, na co kobieta odetchnęła z ulgą.
– Masz ochotę coś przekąsić przed obiadem?
– Nie mam, ale przekąszę. – Sasza wyciągnął z kieszeni pozginaną kartkę. To była lista od dietetyka. – Musisz mnie pilnować albo przymuszać.

Początkowo było mu bardzo ciężko przyzwyczaić się do nowego rytmu dnia. Do tego, jak całe jego życie nabrało tempa i intensywności. Z łóżka zwlekał się o piątej rano, aby przed pracą iść jeszcze na basen. Na szczęście Greg zobligował się, że będzie mu towarzyszył, o ile nie kolidowało to z jego zmianą na pogotowiu. Inaczej Sasza nie miałby dość motywacji i pewnie by zrezygnował po tygodniu. Po pracy chodził na siłownię, na początku natykał się tam przypadkowo na Marcio, ale później umówili się na wspólne treningi. Potem zaglądał jeszcze do szczeniaków, które z każdym dniem stawały się coraz piękniejsze.
***
Santa Boy półleżał na łóżku, opierając się plecami o drewniane wezgłowie. Jego nagie ciało oświetlała jedynie słaba żarówka z sufitowej lampy. W pokoju panował półmrok i cisza. Jedną wytatuowaną dłonią przytrzymywał w ustach papierosa, a palce drugiej zagłębiaj w Rachelle, która leżała bokiem, z głową przytkniętą do krocza mężczyzny. Leniwie nawijała jego włosy łonowe na palec. Wydawała z siebie ciche posapywania, gdy Marshall stymulował jej prostatę. Zawsze pragnęła mieć ciało kobiety, ale szkoda byłoby już tego nie poczuć. Powstrzymywała się przed wydawaniem głośniejszych dźwięków, bo te wydawały jej się nieadekwatne do atmosfery. Tak dziwnej, bo Marshall zdawał się być w melancholijnym nastroju. Pieścił ją nieśpiesznie, tylko jej dając przyjemność. Cieszyła się z bliskości i ciepła, ale jednocześnie w ogóle ją nie uszczęśliwiały. „Jestem nieszczęśliwy” po raz kolejny rozbrzmiało jej w głowie. Nie spodziewała się tego usłyszeć od Marshalla Biela. Takiej deklaracji i takiej szczerości. On zawsze zdawał się nie mieć takich emocji, żyć według innych kategorii niż ludzie go otaczający. Skoro teraz był nieszczęśliwy, to wcześniej musiał czuć coś odwrotnego. Marshall Biel był szczęśliwy. To aż trudne do uwierzenia.
– Więc jaki on był? – zdecydowała się w końcu zapytać.
Usłyszała jak Santa Boy śmieje się swoim zachrypniętym głosem.
– To aż takie oczywiste? – spytał.
Rachelle uniosła się lekko i odwróciła głowę, by spojrzeć na jego twarz. Santa Boy położył papierosa w popielniczce i zamknął oczy. Dłonią pomasował jej szczupły pośladek, a potem zaczął nieśpiesznie gładzić ją wzdłuż chorobliwie odznaczającego się pod skórą kręgosłupa.
– Jak o tym pomyślę, to właściwie był po prostu brzydki. Gdy go znalazłem, ważył pewnie jakieś pięćdziesiąt kilo. Później niewiele się to zmieniło, był chudy jak szczapa. Gdy go pieprzyłem, gdy mogłem jeszcze myśleć, liczyłem jego żebra, przesuwając po nich dłonią. Niektórzy mają w sobie coś wyjątkowego. Coś, co przykuwa uwagę, mimo ogólnej brzydoty. Piękne oczy, błyszczące, powiewające na wietrze włosy, charyzmę… On nie miał niczego takiego. Był do bólu zwyczajny i brzydki. Nawet jego wyłupiaste, rybie oczy były po prostu szare i nudne. Nic, po prostu nic. A jednak zacząłem się bać. Bać, że gdy pojmie tak do końca, jakim jestem skurwielem, to mnie porzuci. Znowu stał się tym dobrym dzieciakiem, którym zawsze przecież był, a ja miałem ochotę zepsuć go z powrotem, byleby nie znalazł sobie kogoś lepszego. Bo przecież wszyscy są lepsi ode mnie. Chciałem go zniewolić, żebyśmy byli tylko my, zamknięci w moim mieszkaniu. Pierwszy raz w życiu zapragnąłem wymazać moją przeszłość, pierwszy raz się jej wstydziłem. Chciałem, żeby nie było jej i nie było przyszłości, tylko my teraz. Pierwszy raz nie chciałem nawet tknąć narkotyków, bo nie chciałem znów nie czuć. Chciałem czuć. Fat Moose podstawiał mi pod nos tony koksu, a ja tylko czekałem, żeby móc wrócić do domu i znów zatonąć w tym kościstym, brzydkim ciele. Zapragnąłem być lepszy, ale to od samego początku była bezsensowna mrzonka, bo ja już jestem złamany. Nie, złamanie się przecież zagoi. Jestem skruszony. Skruszony w pył. Próbuję złożyć się do kupy, ale wystarczy lekki podmuch, a ja znów się rozsypuję. To jest tak strasznie żałosne, że aż nie mogę się z tego śmiać.
Myślała, że to światło lampy. Był pewna, że to ona. Nie dawała wiary niczemu innemu. Uwierzyła, gdy z  błyszczących w ciemności, mokrych oczu poleciały łzy. Marshall Biel płakał. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przestała się zastanawiać, gdy poczuła wilgoć na twarzy. Przytuliła się mocniej do ciepłego brzucha Marshalla i zamknęła oczy. Nie miała pojęcia, jak długo leżeli bez chociażby jednego słowa.
– To… to co teraz? – zdecydowała się zapytać.
– Teraz będę trwać – odparł Marshall. – Przeżyłem już wszystko, co było do przeżycia, ale nie mogę tego skończyć, więc będę trwał. Nawet nie wiesz, jaką mam ochotę znów najebać się do nieprzytomności i już tak zostać, tak jak po śmierci Leny, ale nie mogę. Nie mogę zaprzepaścić tego, co mi dał, choć właściwie już to zrobiłem. Więc będę łykał moje nieszczęście znowu i znowu i wypluwał je, aby nagrać kolejne płyty, bo nic innego nie umiem robić. Fat Moose będzie przeszczęśliwy.
Rachelle podniosła się na swoich chorowicie szczupłych ramiona i usiadła na łóżku. Popatrzyła Marshallowi w oczy.
– A czy nie możesz po prostu… – zaczęła. – Przecież to nie tak, że on nie żyje, prawda?
– Jeśli znowu wpadnie w moje objęcia, to już się nie wydostanie. Owinę się wokół jego ciała jak wąż, sparaliżuję moim jadem, a potem połknę, aby zawsze był przy mnie, uwięziony w moim żołądku aż moje soki nie przetrawią go do ostatniej, najmniejszej kości.
Santa Boy uśmiechnął się krzywo, a potem zarechotał widząc minę Rachelle. Wstał, zostawiając ją samą na łóżku.
– Kurwa, to będzie zajebista piosenka.
***
– Przespałem się z nim.
Sasza siedział przy stolika w pokoju socjalnym przychodzi weterynaryjnej i karmił kakadu ze złamanym skrzydłem słonecznikiem. Szczęściarz, bo tak nazywali jedynego szczeniaka, który przeżył, kręcił się koło jego nóg, bawiąc się gumową kością.
– Z kim? – spytał Marcio.
Właśnie skończył pracę i ubierał z powrotem swój złoty zegarek i resztę biżuterii. Miał tego masę i wydawał na nią stanowczo za dużą część wypłaty. Ale cóż począć, skoro uwielbiał błyszczeć?
– No z tym prawnikiem.
– A, gościem do równouprawnienia wszystkiego. Rycerza kolorowych, kobiet i gejów? I jak było?
Sasza wzruszył ramionami. Teraz miał czym, bo katorga na siłowni wreszcie zaczęła dawać wizualne i namacalne efekty. O czym zresztą miał okazję przekonać się Tom Goodman kilkanaście godzin temu.
– Czyli? – spytał Marcio, także wzruszając ramionami. – Gdybyś był jakimś puszczalskim ciotkiem, który co weekend daje zaliczyć się innemu w klubie, to mógłbyś wzruszać ramionami. Ale nie jesteś, więc nie mogło być po prostu…
Zamiast skończyć zdanie, znów wykonał ten sam gest. Sasza podał papudze nasionko do dzioba. Sam nie wiedział i po prostu wstydził się o tym mówić. Zawsze bardziej wstydził się werbalizować niż robić. No ale komu miał powiedzieć, jak nie swemu równie gejowatemu przyjacielowi, bo właśnie tym stał się Marcio?
– Był okej – przyznał w końcu. – Był ładnie zbudowany, może aż trochę za bardzo. Było wino i tak dalej. Naprawdę dbał też o moją przyjemność, tylko… Tylko nie mogłem tego zrobić.
– To w końcu przespałeś się z nim, czy nie? – spytał Latynos, marszcząc brwi.
– No tak, tylko że… Tylko nie mogłem się zmusić, żeby mu obciągnąć – przyznał Sasza, walcząc ze zawstydzeniem.
Pewnie i tak był czerwony. Zawsze za szybko się rumienił, a Santa Boy zawsze to wykorzystywał. I znowu o nim myślał. Już się za to nie karcił. Wiedział, że mężczyzna zostanie z nim już do końca życia. Musiał tylko wspomnienie o nim upakować w pudełko, odłożyć na półkę i ładnie obwiązać wstążeczką.
– Jego fiut był jakiś obrzydliwy? – dopytał Latynos, szczerze zainteresowany.
– Nie – odparł Sasza. – Był normalny, tak sądzę. Trochę duży, ale to mi się podobało. Tylko nie mogłem się przemóc. Myślałem że może to przez to, że facet jest czarny. Nie żebym był rasistą, ale wszystko po prostu wyglądało inaczej, ale to nie to. Po prostu nie mogłem.
– Ale zaliczył cię? – spytał Marcio, a po potwierdzającym kiwnięciu dopytał: – I jako było?
– Mówiłem, że okej. Doszedłem, więc chyba okej.
Latynos rozczochrał swoje kręcone włosy, aby nadać im objętości. Do pracy spinał je w kok i potem były bardzo przylizane. Jego bransoletki zadzwoniły, gdy uderzyły o siebie.
– Jest różnica między dawaniem, a braniem. A Santa Boy? Jemu lubiłeś obciągać?
– Serio mnie o to pytasz? – Sasza popatrzył sceptycznie na przyjaciela. Nie wiedział, czy to jeszcze była chęć pomocy, czy już ta chora ciekawość na punkcie jego związku z Santa Boy’em, szczególnie tej łóżkowej części.
Latynos uśmiechnął się szeroko, a na jego policzkach pojawiły się dołeczki. Sasza westchnął, kręcąc głową, ale jednak odpowiedział:
– Miałem obsesję na punkcie tego, by wziąć go całego. Kochałem tego fiuta, bo był dołączony do reszty Santy Boy’a.
Marcio zrobił duże oczy, a potem się roześmiał. Skoro Sasza mógł zdobyć się na taką refleksję, to chyba nie było aż tak źle.
– No i masz odpowiedź. Teraz musisz tylko znaleźć innego fiuta, którego tak pokochasz – skwitował, a Sasza przewrócił swoimi rybimi oczami. Łatwo powiedzieć.

5 komentarzy:

  1. O jak te szczeniaki z magiczną mocą mnie rozbawiłyXD W ogóle te Marcio to spoko facet nie dość, że oddaje się pracy to się zakumplował z Saszą jak można się domyślić po stwierdzeniu, że spoko facet z niego, bardzo mnie to cieszy.
    Doczekałam się Santy, który płacze.Czy to piekło zamarzło czy jakiś lodowiec się stopił.Czyżby niechęć do robienia laski była spowodowana tęsknotą za byłym(trochę się śmieję żeby nie złapać doła ale to poważna sprawa)czy to jednak motyw ‘wezmę aby zapomnieć’.Chyba tylko jeden prawilny fifol.Jeśli nie chcesz kończyć to tego nie rób.Mi przynajmniej czyta się bardzo dobrze pomimo tych zawirowań(nadzieja, że będą razem jest silna)
    Ja wiem, że tego nie widać po moich komentarzach ale ogarniam o co chodzi i co każdy myśli.Na tyle ile można ich ogarnąć szczególnie grubego.
    Teraz Mzok xD Też fajnie
    Gorące pozdrowienia ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No Sasza zaczyna sobie radzić w życiu, ale uczuciowy aspekt nadal leży i kwiczy. Ta część o seksualnej relacji z prawnikiem - wiem, jakie to jest idiotyczne, ale nie mogłam się powstrzymać xD Dobrze, że szczeniaki cię rozbawiły. Płaczący Santa to było coś rzeczywiście, ale chciałam, żeby on też ewoluował. Może na starość trochę zmądrzeje... Hmm, nadzieja zawsze umiera ostatnia ;)
      Dziękuję za pozdrowienia i również pozdrawiam :)

      Usuń
  2. Wspaniały , długi rozdział! Może rzeczywiście wiele się nie działo, ale bardzo fajnie pokazałaś jak bohaterowie sobie radzą. Jestem dumna z Saszy, bardzo fajnie się pozbierał choć oczywiście wciąż tęskni, ale żyje i trzyma się dobrze. Za to Santa Boy leży w otchłani depresji i radzi sobie z nią na swój własny sposób ;) A co może być lepsze na zatkanie dziury w sercu niż zemsta? Już się nie mogę doczekać, żeby przeczytać jak Marshall odpłaci się tatusiowi :D Znając go będzie to coś spektakularnego, niebezpiecznego i nierozsądnego :D Mimo, że już nie mogę się doczekać dalszego ciągu to cieszę się, że jednak jeszcze nie skończyłaś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz. Ja w sumie też cieszę się, że to jeszcze nie koniec. Gdy położyłam ostatnią kropkę w TB, pomyślałam sobie "Nareszcie!". Tu jakoś nie odczuwam takiej potrzeby jak najszybszego zakończenia. Pewnie dlatego, że tutaj rządzą moi faworyci;) Santa Boy opłakuje swoją pierwszą miłość z zasadzie, jak o tym pomyśleć. Dla starego na pewno wymyśli coś okrutnego, tylko żeby on nie oberwał rykoszetem... Saszka prze do przodu, wszystko dzięki magicznym szczeniakom ;))
      Pozdrowienia!

      Usuń
  3. Tak by się dla nich chciało szczęśliwe zakończenie. A to zapewne nie oznacza szczęścia dla obu razem🙁

    OdpowiedzUsuń