Nie mogę nie napomnieć, że wyszła V część "Zemsty" od Silencio! Hip hip hurra! Nawet nie wiecie, jak czekałam, aby móc ją wreszcie przeczytać. Chciałabym umieć budzić w czytelnikach takie emocje. Do kupienia na beezarze i Book-self.
Następny będzie "Miecz...", bo już dawno się nie pojawił.
Gdy położył się na wąskim,
skrzypiącym łóżku w sypialni Rachelle, ujrzał zaciek na dawno
niemalowanym suficie. Zegary tykały, meble były wypolerowane na
błysk, a z podłogi można by jeść poranną owsiankę, ale bieda
biła z każdego kąta tego domu. Sprzęty były zadbane, ale nosiły
oznaki starości i zużycia. Zszarzałe tapety odklejały się w paru
miejscach, a panele ruszały się, gdy się po nich przeszło.
Wszędzie stały też liczne kartony.
Santa Boy zaciągnął się
papierosem i strzepnął popiół do porcelanowej popielniczki, którą
położył sobie na brzuchu. Zawsze wystrzegał się palenia, bo
negatywnie wpływało na głos, ale od kilku miesięcy poranna
wycieczka do sklepu po paczkę papierosów stała się jego rutyną.
Wystrzegał się za to picia, co bardzo zdziwiło otaczającego go osoby, zwłaszcza Fat Moose'a, na którego imprezach nigdy nie
wylewał za kołnierz. Było jednak picie i picie. Alkohol to
narkotyk jak każdy inny, a nawet gorszy niż większość. To, że
był legalny, dawało ludziom jakąś fałszywą ułudę, że to nic
tak groźnego, że mogą to kontrolować. Santa Boy jednak się nie
łudził, wiedział też, że nie powinien pić w stanie, w którym
aktualnie się znajdował. Nie ufał sam sobie oraz że następnym
razem będzie umiał odmówić temu, co podsunie mu Fat Moose po
alkoholu.
Po śmierci Leny spadł na samo
dno, nawet głębsze niż to, na którym spoczywał dotychczas. Czy
to oznaczało, że teraz cierpiał mniej? Nie. Teraz po prostu nie
chciał zapomnieć. Nie chciał też zniweczyć tego, jak zmienił go
Sasza. Może chłopakowi wydawało się, że to on tylko coś wyniósł
z tej relacji, że tylko on został uleczony, ale tak nie było. To
było tak niepodobne do niego, że Santa Boy długo temu zaprzeczał
przed samym sobą, a nawet próbował działać na przekór, ale w
końcu musiał pogodzić się z tym, że pierwszy raz w życiu się
dla kogoś starał. Że przejmował się tym, jak jest postrzegany i
chciał stać się lepszy. Teraz został znów sam, do czego już
przywykł, jak sądził. Nigdy nikogo nie potrzebował, a ludzie
zwyczajnie go irytowali. Ich słabości i to że czegoś od niego
oczekują, a potem mają mu za złe, kiedy im tego nie daje. Teraz
zaś po raz pierwszy w życiu tak doskwierał mu ten brak. Był
samotny i po prostu... Po prostu.
– Jestem nieszczęśliwy –
powiedział nagle.
Rachelle, która leżała obok,
spojrzała na niego zaskoczona. Usłyszeć takie słowa z ust
Marshalla, to było coś naprawdę niespodziewanego. Santa Boy wyłapał
jej spojrzenie i zaśmiał się ochryple.
– Hej, to chyba nie jest rak
płuc? – spytał po kolejnym zaciągnięciu. Nie wyglądał na
przejętego. Raczej na rozbawionego.
– Nie – odparła Rachelle. –
Z resztą, co za różnica teraz?
Ona
też się uśmiechnęła. Było jej jakoś lżej. Wszyscy, bliżsi i
dalsi znajomi, załamywali ręce, klepali ją po plecach i nic z tego
nie wynikało. Wszystko było takie fałszywe i wymuszone. Teraz
rozumiała, dlaczego Lena tak kurczowo trzymała się
Marshalla, mimo że miał ją
gdzieś. Jak wszystkich innych zresztą. I ją też przecież to do
niego ciągnęło. On nie współczuł, ale też nie oceniał.
– W sumie – mruknął Santa i
zgasił niedopałek. – W sumie.
Rachelle uniosła się na łokciu,
aby mu się przyjrzeć. Oczywiście zmienił się przez te wszystkie
lata fizycznie, ale nie to ją frapowało. Gdy leżał z zamkniętymi
oczami na jej łóżku, wydawał się taki słaby i odsłonięty.
Zupełnie jak nie on. Zawahała się, ale w końcu położyła swoją
wychudzoną dłoń na jego policzku.
– Marshall, dlaczego
przyjechałeś? Dlaczego teraz, po tych wszystkich latach?
Santa Boy otworzył oczy i
spojrzał na Rachelle, ale nie zastopował jej dłoni, która wciąż
gładziła go po twarzy.
– Pomyślałem sobie, że się
uśmieją, gdy zobaczą mnie takiego – odparł.
– Oni? Dręczą cię wyrzuty
sumienia?
– Czyli to jednak rak mózgu? –
prychnął Santa. – Dużo ostatnio myślałem i doszedłem do
wniosku, że nic nie było tu moją winą. Nawet matka. Miałem
piętnaście lat, a ona była niezdolna do niczego. Gdybym z nią
uciekł, to pewnie sam bym ją zabił z frustracji. A gdybym
powiadomił policję i go zabrali, to ona sama by umarła. Była już
w takim stanie, że nie umiała żyć bez niego. Nigdy się za to nie
winiłem. Tylko jedno mnie prześladowało, choć sam nie chciałem
się do tego przyznać.
– Lena – zgadła Rachelle. –
Gdybyś tylko ją...
– Powinienem odrzucić ją na
samym początku – wszedł w jej słowo Santa. Kobieta popatrzyła
na niego wzrokiem pełnym zaskoczenia. – Nie powinienem brać jej
ze sobą. Nie byłem aż tak ślepy, widziałem, że jest we mnie
zapatrzona. I widziałem, że ma problemy ze sobą. Wtedy sądziłem,
że każdy jest kowalem swojego losu, ale to gówno prawda.
Powinienem jednoznacznie ją odrzucić, ona nigdy nawet nie powinna
stąd wyjeżdżać. Powinienem dać jej odejść, ale bawiłem się
jej uczuciem, mimo że nie mogłem go odwzajemnić. Teraz sądzę, że
po prostu nie chciałem być sam. Wykorzystałem ją, ale nie winię
się za jej śmierć. Już nie.
Sięgnął ręką po paczkę
papierosów leżącą na nocnym stoliku i odpalił następnego.
Zaciągnął się parę razy.
– Dlaczego ja ci to w ogóle
mówię? – parsknął. – Dlaczego akurat tobie, transowi z
rakiem, którego widzę pierwszy raz od dwudziestu paru lat? Życie
jest pojebane.
Ucichł i znów zagapił się w
poszarzały sufit z zaciekami. Na początku jego życiu towarzyszył
gniew. Gniew na ludzi, którzy ciągle oczekiwali od niego czegoś,
czego on nie może im dać i mieli mu to za złe. Potem była pustka,
którą sam sobie stworzył. Teraz też czuł się pusty, ale ta była
zupełnie inna. To była pustka po czymś, co stracił. Pierwszy raz
w życiu był po prostu nieszczęśliwy. Co oznaczało, że wcześniej
musiał być szczęśliwy. Ha, jak śmiesznie. Nawet nie zauważył.
Gdy popatrzył na Rachelle, ta
już spała na boku zwrócona w jego stronę. Bandama na głowie
zsunęła się jej lekko, ukazując rzadkie włosy odrastające
nierównymi kępkami. Stojak w kształcie głowy z peruką, tak jak
kilka innych stał na stoliku obok. Gruby sweter nie zdołał
zamaskować chorobliwej szczupłości jej ciała. Santa Boy
przejechał dłonią wzdłuż jej ramienia.
– Masz szczęście, Rachelle –
szepnął. – Ostatnio mam chorobliwą słabość do zachudzonych
ciał.
Zsunął się z łóżka i
rozejrzał po pokoju. Na komodzie dojrzał parę zmiętych,
zadrukowanych kartek. Pomyślał, że to wypis ze szpitala. Gdy
zaczął czytać z papierosem w ustach, jego podejrzenia szybko
zostały rozwiane. Teraz te wszystkie kartony nabrały sensu. To był
list od komornika.
– Ameryka – parsknął Santa
Boy i wyciągnął komórkę.
Dzwonił do Fat Moose'a, który
zajmował się jego życiem zamiast niego.
– No fajnie, że dzwonisz. –
Usłyszał zirytowany głos. – Masz szczęście, że jesteś sobą
i wszyscy tylko mówią „On taki jest. On taki jest. To w końcu
gwiazda Rocka starej daty”. Wiesz, że czasy się zmieniły? Teraz
wystarczy jeden komentarz do wkurwionego dzieciaczka, który spał w
namiocie, aby już od szóstej rano stać w kolejce na koncert, który
odbywa się o jedenastej wieczór. Jeden komentarz i jesteś
udupiony. No, chyba że jesteś tobą. Wtedy wszyscy myślą, że
znów leżysz zaćpany w jakimś rowie i nikt nie ma ci tego za złe.
Wszyscy cieszą się, że jeszcze żyjesz. Co nie zmienia faktu, że
czekam na wyjaśnienia.
– Potrzebuję kupić dom.
Nie doczekał się odpowiedzi.
Santa Boy spojrzała na swój telefon ze zmarszczonymi brwiami, jakby
chciał go skarcić.
– No jasne – sapnął po
chwili Fat Moose. Był już do tego przyzwyczajony. – Jaki dom?
– Mały, zniszczony, na
zadupiu, w którym niedawno spłonęła fabryka nawozów i mieszka w
nim trans z rakiem.
– A, czyli tani – podłapał
jego menedżer. – Tyle dobrze. Mimo to i tak radzę ci jeszcze
zaczekać z twoją płynnością finansową. No albo...
– Albo?
Znów cisza.
– Albo sprzedaj mieszkanie w
Austin. I tak praktycznie tam nie przebywasz.
Santa Boy nacisnął czerwoną
słuchawkę i włożył z powrotem telefon do kieszeni spodni.
Sentymenty. Chyba naprawdę był już stary. Na szczęście istniała
inna opcja. Bardzo satysfakcjonująca.
Podszedł do Rachelle i
potrząsnął jej szczupłe ramię, aby się obudziła. Kobieta
zasyczała z bólu i roztarła skórę w miejscu, gdzie ścisnął ją
Santa Boy. Cała była obolała i bardzo czuła przez terapię, on
nigdy nie grzeszył wyczuciem.
– O co chodzi? – spytała
rozespanym głosem.
– Wstawaj, pojedziemy gdzieś.
Pokażę ci coś fajnego.
– Uważaj! – zawołała
Rachelle.
W takich chwilach nie modulowała
głosu, więc był bardzo niski. Zarzuciło ją do przodu, gdy
uderzyli w skrzynkę pocztową. Pas mocno wżął się jej w ramię.
Już wiedziała, że będzie miała pełno siniaków na całym ciele,
a spędziła z Marshallem dopiero jeden dzień. Co będzie później?
Chciała wiedzieć.
Santa Boy uśmiechnął się
zadowolony ze swojego dzieła i wysiadł z samochodu. Rachelle
zrobiła to samo. Nie wiedziała, o co chodzi. Chociaż nigdy tu nie
była, coś mówiło jej, że właśnie zaparkowali na skrzynce
pocztowej starego domu Marshalla, a obok stoi ten należący do Rosse
Hamilton. Odwróciła się i spojrzała na czerwoną skrzynkę leżącą
na trawniku. Pręt, na którym była umocowana, sterczał obok
śmiesznie pozginany. Na czerwonej ściance skrzynki widniał ozdobny
napis „Rob Biel, radny miasta West”. Marshall przygarnął
Rachelle do siebie ramieniem. Wyglądał na zadowolonego.
– Hej, podoba ci się ten dom?
– spytał. – Piękny ogród. Kiedyś był paskudny, ale ojciec
musiał zainwestować w ogrodnika po powrocie.
– Bardzo ładny – odparła
niepewnie Rachelle. Zmarszczyła brwi. – Marshall, do czego to
wszystko zmierza? Chyba nie chcesz...
– Chcę. Bardzo chcę. Pakuj
walizki, niedługo się przeprowadzasz.
Wyplątała się z jego uścisku,
aby móc spojrzeć mu w twarz. Przyozdabiał ją teraz uśmiech tak
szeroki, że oczy Santy Boy'a były niemal całkowicie przymrużone,
a kurze łapki ciągnęły się aż do linii wygolonych włosów.
Rachelle ogarnął nagły lęk. Nie bała się mężczyzny, mimo że
wyglądał teraz strasznie, a tego, co zamierzał zrobić.
Konsekwencji, jakie go za to spotkają.
– Ty chyba nie chcesz go...
zabić? Boże, Marshall! – jęknęła zdławionym głosem, gdy
uśmiech Santy Boy'a jeszcze się powiększył.
Wyglądał jak szalony. Świdrował
ją jeszcze chwile swoim intensywnym wzrokiem, a ona bała się coraz
bardziej. Drgnęła, gdy nagle dotknął jej głowy.
– Serio w to uwierzyłaś? –
prychnął. – Ten staruch i tak się niedługo przekręci. To by
nie była żadna kara. Zamierzam mu zrobić coś znacznie gorszego.
Nachylił się do Rachelle tak
blisko, że stykali się nosami. Gdy spojrzała w jego zmrużone,
roześmiane oczy, strach ogarnął jej ciało, aż do chorego szpiku.
On był zdolny do wszystkiego.
– Coś bardzo złego –
szepnął, a potem pocałował ją w policzek. To nie było przyjemne
uczucie.
***
Z szarych chmur deszcz lał już strumieniami, gdy opuścił budynek. Półgodziny temu niebo
było przejrzyste i błękitne. Zaczynał podejrzewać, że wszystko
było przeciw niemu. Nawet pogoda. Nie zabrał dziś ze sobą
samochodu. Nawet jeśli przebiegnie całą drogę do domu, w co nie
wierzył i tak skończy przemoknięty do ostatniej nitki. Postanowił
więc przeczekać pod daszkiem. Mógł zawrócić i pójść na kawę,
czy jakieś warzywne paskudztwo, które zapewne serwowali w
restauracji w budynku siłowni. Mógł, ale nie zamierzał wchodzić
tam już nigdy. Dietetyk, nieprzyjemnie dla oka wypchana mięśniami
dziewczyna od fitnessu oraz trener, który wszerz był dwa razy taki
jak ona, przez godzinę stali nad nim i kiwali głowami. Podobno
należał do tak zwanych "trudnych przypadków", ale jeśli tylko włoży
w to trochę wysiłku, też może wyglądać jak oni. Na „trochę
wysiłku” składała się dieta, która zakładała spożywanie
posiłku co trzy godziny (Jakby w ogóle miał taki wielki żołądek!),
basen przed pracą i siłownię po niej. Nie ma mowy, żeby dał
radę. Każdego poranka modlił się o to, aby była niedziela, do
kuchni dotaczał się w tempie i z gracją morsa na plaży, a po
robocie padał prosto na łóżko. Leżał tak godzinę i w końcu
wstawał, aby zrobić pranie i posprzątać. Po prostu wiedział, że
nie da rady, więc po co w ogóle próbować?
Była jeszcze ta kartka. Przed
przyjściem tutaj zahaczył o klinikę, żeby odebrać wyniki badań. Nie spojrzał jeszcze do koperty. Jakoś nie wierzył w to,
aby Santa Boy czymś go zaraził. Nie dlatego, że posądzał go o
wstrzemięźliwość, co to, to nie. Jednak z jakiegoś powodu wciąż
był przekonany, że mężczyzna nie zrobiłby mu krzywdy. To było
irracjonalne, zważywszy na to, z jakiego powodu się rozstali, ale
jakoś tak czuł. Takim był głupkiem. Oczywiście niepewność i
obawa nie dawały o sobie zapomnieć. Wsadził kopertę z powrotem do
kieszeni. Najwyżej da ją matce, aby to ona otworzyła.
Deszcz tylko nabierał na sile, a
niebo rozświetliła błyskawica. Utknął tu na dobre. Wsadził ręce
do kieszeni spodni i z nudów rozejrzał się po okolicy. Ulice były
oczywiście puste. Jednym, jedynym człowiekiem, jakiego zauważył, był Marcio. Taki już jego pech. Jak mógł wcześniej nie zwrócić
uwagi na to, że obok siłowni znajduje się klinika weterynaryjna? Marcio wyszedł przed budynek, aby zapalić elektronicznego
papierosa. Sasza postanowił udawać, że go nie zauważył i obrócił
się tyłem do niego.
– To, że mnie nie widzisz, nie
znaczy, że zniknąłem. Chyba to wiesz albo twój mózg zatrzymał
się w rozwoju na etapie niemowlęcym.
Zacisnął szczęki, ale jego
warga i tam mimowolnie uniosła się w górę. Okiełznał grymas, na
ile mógł i odwrócił się w stronę Latynosa. Uśmiechnął się
sztucznie, nawet nie próbując tego maskować. Jeszcze tego idioty
mu brakowało do tego wszystkiego.
– Dziękuję za diagnozę,
panie doktorze – syknął.
– Po co od razu taki ton? To
był żart przecież. Co powiesz na herbatkę, zamiast stać na
deszczu?
W
przychodni weterynaryjnej nie było żadnego klienta, za co
odpowiadała zapewne fatalna pogoda. Na jasnych ścianach poczekalni wisiało
kilka posterów z rasami psów, kotów oraz etapami ich rozwoju. W
koncie stała specjalna waga, a obok miski z wodą. Wygodne krzesła
obite były materiałami o zwierzęcych wzorach – paski zebry i
tygrysa, cętki lamparta i ciapki dalmatyńczyka. Pomieszczenie
sprawiało wrażenie przytulnego, acz trochę kiczowatego. Marcio
poprowadził go dalej, przez gabinet, do pokoju socjalnego. Tu
wystrój
był znacznie bardziej stonowany.
Latynos wskazał mu miejsce przy
okrągłym stoliku, na którym leżało kilka kolorowych pisemek,
głównie traktujących o modzie i podróżach. Sam Marcio udał się
do kuchni, aby przygotować dla nich herbatę. Przedtem wspomniał
jeszcze, że przejął nawyk picia herbaty od Tony’ego, co było
bardzo nie na miejscu zdaniem Saszy. Nie chciał tu być, a z jakiegoś powodu nie chciał też
wracać do domu. Właściwie nie wiedział, co chciał. Na pewno nie
tego, czego pragnął tak w głębi. Ponure przemyślenia przerwało
mu pojawienie się Marcio z dwoma kubkami. Odłożył je i udał się
z powrotem do kuchni, by po chwili powrócić z cukiernicą i
talerzykiem, na którym leżała cytryna i mały nożyk. Usiadł po
drugiej stronie stolika i uśmiechnął się do Saszy. Kiedy to
robił, na jego policzkach pojawiły się dołeczki. Byłoby to
urzekające, gdyby Sasza nie zdążył poznać charakteru młodego
weterynarza. Teraz tylko pomyślał, że to wielka strata. Taka ładna
twarz nierozdzielnie połączona z tym paskudnym usposobieniem.
– Kroisz, czy wyciskasz? –
spytał Latynos, przekrawając cytrynę na pół.
– Nie lubię z cytryną –
odparł Sasza.
– Ha, zupełnie jak Tony.
Dobraliście się do pary.
Sasza skrzywił się na te słowa,
bo uznał to za uszczypliwość, ale Latynos nie kontynuował.
Chwycił połówkę cytryny i wycisnął z niej cały sok do kubka.
Skrzywił się, gdy wypił pierwszy łyk.
– Kwaśna jak Jasna Anielka,
ale człowiek przynajmniej czuje, że żyje – stwierdził
zadowolony.
Sasza nie odpowiedział, tylko
napił się swojej gorzkiej herbaty.
– Więc wyjeżdżasz do Nowego
Jorku? – zagadnął. – Nie podoba ci się tutaj?
– Nie no, praca jest super. Od
zawsze kochałem zwierzęta. I facetów – odparł Marcio, mieszając
w swojej herbacie. – No ale Nowy Jork, to Nowy Jork. Kolega otwiera
tam nową klinikę niemal w centrum i poprosił mnie o pomoc.
Sasza nie mógł powstrzymać
niechętnego grymasu, słysząc te słowa. Tony wydawał się
naprawdę fajnym facetem, trochę zbyt jałowym jak na jego gusta,
ale nie zasługiwał na to, żeby kopnąć go w cztery litery dla
kasy.
– Więc tyle był dla ciebie
warty? – spytał gorzko.
Latynos patrzył na niego chwilę
w ciszy, a potem podniósł się od stolika. Chwycił Saszę za
nadgarstek i nim ten zdążył jakkolwiek zareagować, pociągnął
go za sobą na korytarz.
– Hej, co robisz?!
– Po prostu chodź.
Przeszli przez pomieszczenie,
gdzie w klatkach przebywały głównie psy. Niektóre miały bandaże
i kołnierze na szyjach. Dotąd śpiące podniosły głowy, gdy tylko
przekroczyli próg. Szczekały, piszczały, machały ogonami lub
warczały. Sasza nie miał do tej pory za wiele wspólnego z psami i
po tym krótkim spotkaniu doszedł do wniosku, że chyba był
kociarzem. Psy były zbyt intensywne. Weszli do znacznie mniejszego
pomieszczenia, gdzie na białym, laboratoryjnym stole stało tylko
jedno akwarium. Takie było pierwsze skojarzenie Saszy, po dłuższym
przyjrzeniu zdał sobie sprawę, że był to inkubator. Marcio
zaświecił słabą, niepodrażniającą wzroku lampkę i kiwnął na
Saszę, aby podszedł do stolika.
To były szczeniaki. I były
paskudne. Sasza nie podejrzewał, że szczeniaku mogą nie być
słodkie, ale te właśnie takie były. Spały z kurczowo zamkniętymi
oczami, przyciśnięte do siebie. Przypominały bardziej szczury niż
słodkie pieski. Ich okrywa włosowa nie rozwinęła się właściwie.
W zasadzie, to trzy szczeniaki były prawie łyse.
– Brzydkie, co? – zagadnął
Marcio.
– W sumie – odparł Sasza
szeptem, bo Latynos także mówił ściszonym głosem. – Po co mnie
tu przyprowadziłeś?
– To wcześniaki –
kontynuował Marcio, ignorując jego pytanie. – Sam przeprowadziłem
cesarkę na ich matce. Wykrwawiła się na śmierć, ale myślę, że
nie miała mi za złe, że ją poświęciłem, aby ratować
szczeniaki. Myślę, że tego by chciała. Jej właściciel tylko
rzucił na nie okiem i powiedział, że nie potrzebuje takich
wybrakowanych szczeniąt, zresztą i tak nie przeżyją. Miał rację,
cztery umarły w ciągu doby, ale te kurczowo trzymają się życia.
Więc siedzę tu dwadzieścia cztery godziny na dobę, karmię je co
parę godzin, początkowo musiałem im podawać glukozę sondą, bo
nie miały odruchu ssania. Myję je, masuję im brzuszki po posiłku
i przytulam do siebie, aby poczuły moje ciepło. Może za bardzo
się przejmuję, nawet mój szef tak powiedział, zresztą one nigdy nie wyrosną na tak piękne psy jak ich matka, ale mimo to, nadal będę
to robił. Wierzę, że to Bóg dał nam życie. Tony wyśmiewa to,
że często chodzę do Kościoła i że powinienem czcić
jakiegoś jednokomórkowca z prehistorycznego oceanu, który dał
początek linii ewolucyjnej doprowadzającej do ludzi. Nie neguję
ewolucji, ale wciąż wierzę, że życie jest darem. Jest czymś
niesamowitym.
Otworzył pokrywę i delikatnie
wyciągnął jedno ze szczeniąt, które się przebudziło.
Przygarnął je czule do siebie.
– Życie jest darem.
Niezwykłym, niesamowitym darem – kontynuował, głaszcząc pieska.
– W to wierzę. Dlatego zamierzam z niego wycisnąć, ile się da.
Może będę żył jeszcze pięćdziesiąt lat, a może jutro potrąci
mnie ciężarówka. Nie mam pojęcia, więc nie zamierzam marnować
daru, który otrzymałem.
Sasza był zaskoczony. Nie tylko
samymi słowami, ale także tym, że to Marcio je wypowiedział. Za
szybko i zbyt powierzchownie go ocenił, uznał. Gdy Latynos podał
mu szczeniaka, chwycił go niepewnie, bojąc się, że go skrzywdzi.
Był taki kruchy, ciepły i trochę wilgotny. Pachniał życiem. Już
nie wydawał się Saszy brzydki. Był piękny.
– Rozumiem, co do mnie mówisz
– powiedział. Rozumiał bardzo dobrze, tylko nie miał dość
odwagi. – Tylko nie każdy chce się wspinać na szczyty. Może
Tony’emu wystarczy to, co dostał od życia.
Latynos wydął kształtne wargi.
Wypuścił powietrze z cichym sykiem. Chyba był już zmęczony
tematem.
– On kiedyś pracował w B. C.
Rich – powiedział, czym zaskoczył Saszę.
To była słynna firma
produkująca elektryczne i basowe gitary o cięższych,
heavymetalowych brzmieniach i designach. Sam Slash grał na instrumentach tej marki. To było naprawdę coś. Zaciekawiło go, dlaczego Tony
skończył naprawiając kible na zadupiu, jak to kiedyś powiedział
Marcio.
– To dlaczego przestał? –
spytał.
– I to jest pytanie za sto
punktów. Wydaje mi się i jego były chłopak też doszedł do
podobnych wniosków, że Tony miał romans z kimś w firmie. Nic
niezwykłego. W każdym razie, kiedy się skończył, nie wiem
dlaczego i z czyjej winy, Tony po prostu spuścił głowę, wrócił
na rodzinne zadupie i skończył przepychając rury kanalizacyjne.
Nie sądzisz, że to wielka szkoda? Ja wiem, że nie wszyscy są
wyjątkowi i mogą osiągnąć nie wiadomo co. Ja sam nie jestem.
Niektórzy skończą jako księgowi, kelnerzy, czy weterynarze i to
jest bardzo spoko. Jeśli spełniają się w pracy albo rodzina jest dla
nich najważniejsza albo mają jakąś pasję nawet zbieranie
znaczków, to jest bardzo spoko, jeśli tylko wycisnęli z życia
wszystko to, co chcieli. A Tony nie wyciska, nawet nie kroi. I wiem,
że on kocha te pieprzone gitary. Jeśli nie chce pracować w firmie,
to mógłby chociaż robić coś sam. Ale nie i to mnie tak strasznie
wkurza. Marnuje dar, który otrzymał.
– Tak wkurza, że rzucasz
szklankami o ścianę? – podchwycił Sasza, uśmiechając się
krzywo.
„Bardzo spoko”, tak waśnie
chciał się poczuć. Zmarszczył brwi, gdy Latynos nie odpowiedział
od razu, za to widocznie się zarumienił.
– Przepraszam.
Właściwie powinienem już wcześniej i za to co ci powiedziałem,
tylko byłem trochę zły i trochę...
– Zazdrosny? – podłapał
Sasza. – Nie masz o co, serio. Znaczy się, Tony to fajny facet, tylko trochę…
– Zbyt mało intensywny? –
teraz to Latynos za niego skończył. – Nie ma co porównywać do
Santy Boy’a, co? Pieprzył tak dobrze, jak wygląda?
Miana Saszy zrzedła, a dopiero
co odzyskał dobry humor. Latynos musiał to wyłapać, bo uśmiechnął
się przepraszająco.
– Sorry – rzucił. – Wiem,
że za dużo gadam. No ale sam rozumiesz… Dobra, już nic nie
mówię.
Przytknął palce do ust i zrobił
gest, jakby zamykał je kluczem. A Sasza… A Sasza się uśmiechnął.
– Tak, dobrze pieprzył –
przyznał.
Latynos popatrzył na niego
zdziwiony, a potem zaśmiał się przyjaźnie.
– Tyle dobrze – skwitował.
Odwrócił się, aby położyć
szczeniaka w inkubatorze. Gdy się pochylał, jego kręcone włosy
zsunęły się z karku, ukazując kolczyk typu surface bar z
dwiema kulkami. Ciekawe, gdzie jeszcze ma te kolczyki? – pomyślał
Sasza.
***
Kopertę z wynikami otworzył
zaraz po wyjściu z kliniki. Już nie chciał niczego przeciągać.
Te łyse szczeniaki chyba miały jakąś magiczną moc. Bardzo
chciał, żeby przeżyły i też chciał żyć. Postanowił, że
zapyta Marcio, czy mógłby je jeszcze odwiedzić. Spojrzał na
kartkę. Był zdrowy, oczywiście. W sumie, to przewidywał to od początku. Santa Boy nie był głupi, gdyby miał się czymś
zarazić, to doszłoby do tego już dawno. Pytanie tylko, dlaczego
wtedy się nie zabezpieczył. Albo to było całkowicie spontaniczne
albo ten egoistyczny dziad był pewien, że Sasza nie był w stanie
nikogo zaliczyć, wciąż będąc w żałobie po nim. To nie była
przyjemna myśl, ale za to jaka prawdziwa.
Po wejściu do domu udał się od
razu do kuchni, wnioskując po roznoszących się przyjemnych zapach,
że właśnie tam zastanie matkę. Nie pomylił się. Szczupła
kobieta wkładała właśnie kurczaka do piekarnika.
– Och, Sasza. – Uśmiechnęła
się promiennie, gdy ujrzała syna. – I jak?
– Dobrze – oparł chłopak,
na co kobieta odetchnęła z ulgą.
– Masz ochotę coś przekąsić
przed obiadem?
– Nie mam, ale przekąszę. –
Sasza wyciągnął z kieszeni pozginaną kartkę. To była lista od
dietetyka. – Musisz mnie pilnować albo przymuszać.
Początkowo było mu bardzo
ciężko przyzwyczaić się do nowego rytmu dnia. Do tego, jak całe jego życie nabrało tempa i intensywności. Z łóżka zwlekał się
o piątej rano, aby przed pracą iść jeszcze na basen. Na szczęście
Greg zobligował się, że będzie mu towarzyszył, o ile nie kolidowało to z jego zmianą na pogotowiu. Inaczej Sasza nie miałby
dość motywacji i pewnie by zrezygnował po tygodniu. Po pracy
chodził na siłownię, na początku natykał się tam przypadkowo na
Marcio, ale później umówili się na wspólne treningi. Potem
zaglądał jeszcze do szczeniaków, które z każdym dniem stawały
się coraz piękniejsze.
***
Santa Boy półleżał na łóżku,
opierając się plecami o drewniane wezgłowie. Jego nagie ciało
oświetlała jedynie słaba żarówka z sufitowej lampy. W pokoju
panował półmrok i cisza. Jedną wytatuowaną dłonią
przytrzymywał w ustach papierosa, a palce drugiej zagłębiaj w
Rachelle, która leżała bokiem, z głową przytkniętą do krocza
mężczyzny. Leniwie nawijała jego włosy łonowe na palec. Wydawała
z siebie ciche posapywania, gdy Marshall stymulował jej prostatę.
Zawsze pragnęła mieć ciało kobiety, ale szkoda byłoby już tego
nie poczuć. Powstrzymywała się przed wydawaniem głośniejszych
dźwięków, bo te wydawały jej się nieadekwatne do atmosfery. Tak
dziwnej, bo Marshall zdawał się być w melancholijnym nastroju.
Pieścił ją nieśpiesznie, tylko jej dając przyjemność. Cieszyła
się z bliskości i ciepła, ale jednocześnie w ogóle ją nie
uszczęśliwiały. „Jestem nieszczęśliwy” po raz kolejny
rozbrzmiało jej w głowie. Nie spodziewała się tego usłyszeć od
Marshalla Biela. Takiej deklaracji i takiej szczerości. On zawsze
zdawał się nie mieć takich emocji, żyć według innych kategorii
niż ludzie go otaczający. Skoro teraz był nieszczęśliwy, to
wcześniej musiał czuć coś odwrotnego. Marshall Biel był
szczęśliwy. To aż trudne do uwierzenia.
– Więc jaki on był? –
zdecydowała się w końcu zapytać.
Usłyszała jak Santa Boy śmieje
się swoim zachrypniętym głosem.
– To aż takie oczywiste? –
spytał.
Rachelle uniosła się lekko i
odwróciła głowę, by spojrzeć na jego twarz. Santa Boy położył
papierosa w popielniczce i zamknął oczy. Dłonią pomasował jej
szczupły pośladek, a potem zaczął nieśpiesznie gładzić ją
wzdłuż chorobliwie odznaczającego się pod skórą kręgosłupa.
– Jak o tym pomyślę, to
właściwie był po prostu brzydki. Gdy go znalazłem, ważył pewnie
jakieś pięćdziesiąt kilo. Później niewiele się to zmieniło,
był chudy jak szczapa. Gdy go pieprzyłem, gdy mogłem jeszcze
myśleć, liczyłem jego żebra, przesuwając po nich dłonią.
Niektórzy mają w sobie coś wyjątkowego. Coś, co przykuwa uwagę,
mimo ogólnej brzydoty. Piękne oczy, błyszczące, powiewające na
wietrze włosy, charyzmę… On nie miał niczego takiego.
Był do bólu zwyczajny i brzydki. Nawet jego wyłupiaste, rybie oczy
były po prostu szare i nudne. Nic, po prostu nic. A jednak zacząłem
się bać. Bać, że gdy pojmie tak do końca, jakim jestem
skurwielem, to mnie porzuci. Znowu stał się tym dobrym dzieciakiem,
którym zawsze przecież był, a ja miałem ochotę zepsuć go z
powrotem, byleby nie znalazł sobie kogoś lepszego. Bo przecież
wszyscy są lepsi ode mnie. Chciałem go zniewolić, żebyśmy byli
tylko my, zamknięci w moim mieszkaniu. Pierwszy raz w życiu
zapragnąłem wymazać moją przeszłość, pierwszy raz się jej
wstydziłem. Chciałem, żeby nie było jej i nie było przyszłości,
tylko my teraz. Pierwszy raz nie chciałem nawet tknąć narkotyków, bo
nie chciałem znów nie czuć. Chciałem czuć. Fat Moose podstawiał
mi pod nos tony koksu, a ja tylko czekałem, żeby móc wrócić do
domu i znów zatonąć w tym kościstym, brzydkim ciele. Zapragnąłem
być lepszy, ale to od samego początku była bezsensowna mrzonka, bo
ja już jestem złamany. Nie, złamanie się przecież zagoi. Jestem
skruszony. Skruszony w pył. Próbuję złożyć się do kupy, ale
wystarczy lekki podmuch, a ja znów się rozsypuję. To jest tak
strasznie żałosne, że aż nie mogę się z tego śmiać.
Myślała, że to światło
lampy. Był pewna, że to ona. Nie dawała wiary niczemu innemu.
Uwierzyła, gdy z błyszczących w ciemności, mokrych oczu poleciały
łzy. Marshall Biel płakał. Nie wiedziała, co powiedzieć.
Przestała się zastanawiać, gdy poczuła wilgoć na twarzy.
Przytuliła się mocniej do ciepłego brzucha Marshalla i zamknęła
oczy. Nie miała pojęcia, jak długo leżeli bez chociażby jednego
słowa.
– To… to co teraz? –
zdecydowała się zapytać.
– Teraz będę trwać –
odparł Marshall. – Przeżyłem już wszystko, co było do
przeżycia, ale nie mogę tego skończyć, więc będę trwał. Nawet
nie wiesz, jaką mam ochotę znów najebać się do nieprzytomności
i już tak zostać, tak jak po śmierci Leny, ale nie mogę. Nie mogę
zaprzepaścić tego, co mi dał, choć właściwie już to zrobiłem.
Więc będę łykał moje nieszczęście znowu i znowu i wypluwał
je, aby nagrać kolejne płyty, bo nic innego nie umiem robić. Fat
Moose będzie przeszczęśliwy.
Rachelle podniosła się na
swoich chorowicie szczupłych ramiona i usiadła na łóżku.
Popatrzyła Marshallowi w oczy.
– A czy nie możesz po prostu…
– zaczęła. – Przecież to nie tak, że on nie żyje, prawda?
– Jeśli znowu wpadnie w moje
objęcia, to już się nie wydostanie. Owinę się wokół jego ciała
jak wąż, sparaliżuję moim jadem, a potem połknę, aby zawsze był
przy mnie, uwięziony w moim żołądku aż moje soki nie przetrawią
go do ostatniej, najmniejszej kości.
Santa Boy uśmiechnął się
krzywo, a potem zarechotał widząc minę Rachelle. Wstał,
zostawiając ją samą na łóżku.
– Kurwa, to będzie zajebista
piosenka.
***
– Przespałem się z nim.
Sasza siedział przy stolika w
pokoju socjalnym przychodzi weterynaryjnej i karmił kakadu ze
złamanym skrzydłem słonecznikiem. Szczęściarz, bo tak nazywali
jedynego szczeniaka, który przeżył, kręcił się koło jego nóg,
bawiąc się gumową kością.
– Z kim? – spytał Marcio.
Właśnie skończył pracę i
ubierał z powrotem swój złoty zegarek i resztę biżuterii. Miał
tego masę i wydawał na nią stanowczo za dużą część wypłaty.
Ale cóż począć, skoro uwielbiał błyszczeć?
– No z tym prawnikiem.
– A, gościem do
równouprawnienia wszystkiego. Rycerza kolorowych, kobiet i gejów? I
jak było?
Sasza wzruszył ramionami. Teraz miał czym, bo katorga na siłowni wreszcie zaczęła dawać
wizualne i namacalne efekty. O czym zresztą miał okazję przekonać
się Tom Goodman kilkanaście godzin temu.
– Czyli? – spytał Marcio,
także wzruszając ramionami. – Gdybyś był jakimś puszczalskim
ciotkiem, który co weekend daje zaliczyć się innemu w klubie, to
mógłbyś wzruszać ramionami. Ale nie jesteś, więc nie mogło być
po prostu…
Zamiast skończyć zdanie, znów
wykonał ten sam gest. Sasza podał papudze nasionko do dzioba. Sam
nie wiedział i po prostu wstydził się o tym mówić. Zawsze
bardziej wstydził się werbalizować niż robić. No ale komu miał
powiedzieć, jak nie swemu równie gejowatemu przyjacielowi, bo
właśnie tym stał się Marcio?
– Był okej – przyznał w
końcu. – Był ładnie zbudowany, może aż trochę za bardzo. Było
wino i tak dalej. Naprawdę dbał też o moją przyjemność, tylko…
Tylko nie mogłem tego zrobić.
– To w końcu przespałeś się
z nim, czy nie? – spytał Latynos, marszcząc brwi.
– No tak, tylko że… Tylko
nie mogłem się zmusić, żeby mu obciągnąć – przyznał Sasza,
walcząc ze zawstydzeniem.
Pewnie i tak był czerwony.
Zawsze za szybko się rumienił, a Santa Boy zawsze to wykorzystywał.
I znowu o nim myślał. Już się za to nie karcił. Wiedział, że
mężczyzna zostanie z nim już do końca życia. Musiał tylko
wspomnienie o nim upakować w pudełko, odłożyć na półkę i
ładnie obwiązać wstążeczką.
– Jego fiut był jakiś
obrzydliwy? – dopytał Latynos, szczerze zainteresowany.
– Nie – odparł Sasza. –
Był normalny, tak sądzę. Trochę duży, ale to mi się podobało.
Tylko nie mogłem się przemóc. Myślałem że może to przez to, że
facet jest czarny. Nie żebym był rasistą, ale wszystko po prostu
wyglądało inaczej, ale to nie to. Po prostu nie mogłem.
– Ale zaliczył cię? –
spytał Marcio, a po potwierdzającym kiwnięciu dopytał: – I jako
było?
– Mówiłem, że okej.
Doszedłem, więc chyba okej.
Latynos rozczochrał swoje
kręcone włosy, aby nadać im objętości. Do pracy spinał je w kok
i potem były bardzo przylizane. Jego bransoletki zadzwoniły, gdy
uderzyły o siebie.
– Jest różnica między
dawaniem, a braniem. A Santa Boy? Jemu lubiłeś obciągać?
– Serio mnie o to pytasz? –
Sasza popatrzył sceptycznie na przyjaciela. Nie wiedział, czy to
jeszcze była chęć pomocy, czy już ta chora ciekawość na punkcie
jego związku z Santa Boy’em, szczególnie tej łóżkowej części.
Latynos uśmiechnął się
szeroko, a na jego policzkach pojawiły się dołeczki. Sasza
westchnął, kręcąc głową, ale jednak odpowiedział:
– Miałem obsesję na punkcie
tego, by wziąć go całego. Kochałem tego fiuta, bo był dołączony
do reszty Santy Boy’a.
Marcio zrobił duże oczy, a
potem się roześmiał. Skoro Sasza mógł zdobyć się na taką
refleksję, to chyba nie było aż tak źle.
– No i masz odpowiedź. Teraz
musisz tylko znaleźć innego fiuta, którego tak pokochasz –
skwitował, a Sasza przewrócił swoimi rybimi oczami. Łatwo powiedzieć.
O jak te szczeniaki z magiczną mocą mnie rozbawiłyXD W ogóle te Marcio to spoko facet nie dość, że oddaje się pracy to się zakumplował z Saszą jak można się domyślić po stwierdzeniu, że spoko facet z niego, bardzo mnie to cieszy.
OdpowiedzUsuńDoczekałam się Santy, który płacze.Czy to piekło zamarzło czy jakiś lodowiec się stopił.Czyżby niechęć do robienia laski była spowodowana tęsknotą za byłym(trochę się śmieję żeby nie złapać doła ale to poważna sprawa)czy to jednak motyw ‘wezmę aby zapomnieć’.Chyba tylko jeden prawilny fifol.Jeśli nie chcesz kończyć to tego nie rób.Mi przynajmniej czyta się bardzo dobrze pomimo tych zawirowań(nadzieja, że będą razem jest silna)
Ja wiem, że tego nie widać po moich komentarzach ale ogarniam o co chodzi i co każdy myśli.Na tyle ile można ich ogarnąć szczególnie grubego.
Teraz Mzok xD Też fajnie
Gorące pozdrowienia ;)
No Sasza zaczyna sobie radzić w życiu, ale uczuciowy aspekt nadal leży i kwiczy. Ta część o seksualnej relacji z prawnikiem - wiem, jakie to jest idiotyczne, ale nie mogłam się powstrzymać xD Dobrze, że szczeniaki cię rozbawiły. Płaczący Santa to było coś rzeczywiście, ale chciałam, żeby on też ewoluował. Może na starość trochę zmądrzeje... Hmm, nadzieja zawsze umiera ostatnia ;)
UsuńDziękuję za pozdrowienia i również pozdrawiam :)
Wspaniały , długi rozdział! Może rzeczywiście wiele się nie działo, ale bardzo fajnie pokazałaś jak bohaterowie sobie radzą. Jestem dumna z Saszy, bardzo fajnie się pozbierał choć oczywiście wciąż tęskni, ale żyje i trzyma się dobrze. Za to Santa Boy leży w otchłani depresji i radzi sobie z nią na swój własny sposób ;) A co może być lepsze na zatkanie dziury w sercu niż zemsta? Już się nie mogę doczekać, żeby przeczytać jak Marshall odpłaci się tatusiowi :D Znając go będzie to coś spektakularnego, niebezpiecznego i nierozsądnego :D Mimo, że już nie mogę się doczekać dalszego ciągu to cieszę się, że jednak jeszcze nie skończyłaś.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarz. Ja w sumie też cieszę się, że to jeszcze nie koniec. Gdy położyłam ostatnią kropkę w TB, pomyślałam sobie "Nareszcie!". Tu jakoś nie odczuwam takiej potrzeby jak najszybszego zakończenia. Pewnie dlatego, że tutaj rządzą moi faworyci;) Santa Boy opłakuje swoją pierwszą miłość z zasadzie, jak o tym pomyśleć. Dla starego na pewno wymyśli coś okrutnego, tylko żeby on nie oberwał rykoszetem... Saszka prze do przodu, wszystko dzięki magicznym szczeniakom ;))
UsuńPozdrowienia!
Tak by się dla nich chciało szczęśliwe zakończenie. A to zapewne nie oznacza szczęścia dla obu razem🙁
OdpowiedzUsuń