Na pewno już wiecie o nowym ebooku Silencio - "Zemsta" część I, a jak nie wiedzieliście, to już wiecie :) To coś innego niż wszystkie BL, jakie dotąd czytałam, a że mam totalną fazę na kryminały i horrory, to mnie się bardzo podobało. Polecam :).
A oto i rozdział TB. Dajcie znać, czy jeszcze jesteście. Do następnego, oby szybkiego :*
ochłaniasz
tego indyka z zaangażowaniem godnym chomika.
Siostra
Jackie* mówiła: „Szesnaście granulek, nie mniej, nie więcej”.
Może wtedy by się z tego zaśmiał. Jedli odgrzewanego przez matkę
indyka, siedząc obok siebie przy stole ze świątecznym stroikiem.
Stykali się kolanami. Liam, który już nie był Liamem i ten
chłopak – obrzydliwie lśniący idiotyzmem, który pozwalał mu ot
tak przyjmować życie, jakim było, niczym się nie przejmując i
łamiąc zasady.
Zasady. Gdyby
nie one, świat byłby jednym, wielkim chaosem. Jeśli postępowało
się zgodnie z nimi, można było czuć się bezpiecznie. Matt
wstawał każdego ranka, wiedząc, co zaserwuje mu dzień. Działał
zgodnie z zasadami, które dawały mu poczucie
bezpieczeństwa. Nie był szczególnie szczęśliwy, ale nie był też
nieszczęśliwy. Zanurzony w neutralności czuł spokój. Żył w
świecie uporządkowanym przez Benjamina Hetfielda. Po jego śmierci
wszystko się rozsypało jak po wyciągnięciu nieodpowiedniego
klocka w jendze. Pomyślał, że znajdzie oparcie w matce. Ona też
próbowała za wszelką cenę skleić ich rozpadający się świat –
jedyny, jaki znała i który dał jej Benjamin Hetfield.
Aż
dotąd. Liam wbił ostatni klin, przez który pęknięcie
spropagowało, roztrzaskując ich świat w drobny pył. Przyjechał
dzień po Wigilii, nie okazując nawet cienia skruchy.
Jakby zasady nie miały dla niego żadnego
znaczenia. Śmiał się, jedząc na przemian odgrzewanego indyka i
puree z ziemniaków. Zimowe słońce odbijało się od jego
kolczyków. Lśniły, jak ten chłopak, którego ze sobą
przyprowadził. Zbezcześcili świąteczny stół, zbezcześcili
żałobę. Intruz opowiadał głupoty z ustami pełnymi sosu
borówkowego, a Liam śmiał się z tego, szczęśliwy w swoim
chaosie.
Matka
usiadła z boku jak co dzień w skromnej sukience. Czarne,
niesiwiejące jeszcze włosy miała upięte w ciasny kok. Jej jak
zwykle doskonale beznamiętna twarz nagle nabrała życia. Drobna,
biała dłoń przepłynęła z gracją łabędzia w powietrzu i
pogłaskała farbowane włosy Liama.
– Powinieneś
stosować jakąś odżywkę. Mam taką jedną, pokażę ci później.
Jej
oczy zwęziły się jeszcze bardziej w uśmiechu. Postanowiła
zaakceptować nowego Liama, syna, którego zawsze najbardziej
kochała. Najsłabszego ze stada, potrzebującego jej ochrony.
Później skomplementowała miodowe, lśniące włosy towarzysza
swojego najmłodszego syna i zaproponowała, że zrobi im
wspólne zdjęcie na tle choinki. Wiedziała i
postanowiła to zaakceptować. Ostatecznie porzuciła zasady i
pozwoliła chaosowi wedrzeć się do ich domu, willi, którą dla
swojej rodziny zbudował Benjamin Hetfield. Matt poczuł się w tym
momencie, jakby został całkiem sam.
***
Obrócił
w połowie opróżnioną fiolkę z lekami w dłoni, nim schował ją
w szufladzie masywnego, hebanowego biurka. Wystrój gabinetu ojca był
przytłaczający. Matt czuł, jakby zapadał się w obitym skórą
fotelu. Powietrze przesiąknięte było zapachem cygar i płynu do
polerowania drewna. Na biurku stał ozdobny globus skrywający w
swoim wnętrzu butelkę starej whisky. Matt dobrze czuł się wśród
przestrzeni, symetrii i prostoty, nie śmiał jednak przemeblować
biura swojego zmarłego przecież tak niedawno ojca. Wypchaną głowę
afrykańskiego gnu, którą ojciec przywiózł z jednego z
nielegalnych safari, przykrył szmatką, aby jej paciorkowe oczy mu
się nie przyglądały.
Miał
tego wszystkiego tak strasznie dość. Dziekan powiedział mu, że
nie musi brać żadnego oficjalnego urlopu studenckiego. To byłaby
rysa na jego doskonałym życiorysie. Niech sobie po prostu
odpocznie, zajmie się rodziną i firmą, a papiery zostawi im. Nie
zgodził się na to, bo nie był jednym z tych niezdecydowanych
ludzi, którzy porzucają studia, czy zmieniają kierunki jak
rękawiczki. Dzielił więc swój czas pomiędzy uczelnię, firmę
oraz dojazdy z miejsca na miejsce. Pierwszy raz w życiu poczuł, że
musi odpocząć. Dla większości ludzi życie zapewne zaczynało się
po pracy czy uczelni, ale on taki nie był. Studia były jego życiem
i jak dotąd jego introwertyczna dusza była w pełni ukontentowana.
Teraz jednak czuł, że potrzebuje odpoczynku i oderwania od tego
wszystkiego. Był jednak całkowicie sam i po raz pierwszy wcale go
to nie cieszyło. Jedna tabletka na wstanie, druga na zaśnięcie i
trzecia na życie.
Ręka
sama, bez jego przyzwolenia powędrowała w stronę szuflady. Blade
palce wślizgnęły się do jej wnętrza.
– Matt!
Pan Johnson przyszedł. – Sekretarka, pani Gallagher, weszła do
biura bez pukania. W rękach niosła kartonowe pudełko.
Zaskoczony
Matt niemal przytrzasnął sobie palce. Tyle razy mówił tej
kobiecie, żeby pukała przed wejściem, a najlepiej używała
interkomu. Pięćdziesięcioczteroletnia pani Gallagher, która wszem
wobec szczyciła się taki umiejętnościami, jak szybkie pisanie na
komputerze (mimo ukończenia kursu nadal używała tylko dwóch
placów, ale za to z prędkością atakującego pytona), była dziś
ubrana w przyciasną, kwiecistą garsonkę. Materiał falbaniastej
bluzki w nieprzyjemny dla oka sposób zaginał się na fałdach
tłuszczu i obfitym biuście upchanym w niedopasowanym staniku.
Uśmiechnęła się do swojego nowego szefa, ukazując przebarwione
od palenia papierosów zęby i bez pytania postawiła pudełko na
biurku, przesuwając wcześniej parę rzeczy.
– W
pracy „pan Hetfield” – upomniał ją po raz setny Matt. –
Rozumiem, że ma mi pani coś jeszcze do przekazania, bo na pewno nie
fatygowałaby się tu pani dla jednego zdania?
– Bo
chciałbyś pewnie, żeby to było jak w tych filmach, co? Sekretarka
na szpilkach dziesięć centymetrów – zażartowała kobieta,
udając oburzenie. Matt jedynie przymknął oczy w geście
rezygnacji. – Ale ja tu pracowałam, gdy ty latałeś po tym biurze
w samym pampersie. Dlatego będziesz dla mnie Mattem, dobrze,
skarbie?
Hetfield
przełknął zażenowanie wraz ze śliną, próbując nie dać nic po
sobie poznać i zachować twarz. Nie lubił takich ludzi, bezmyślnie a
naruszających prywatną przestrzeń.
– Niech
pani tylko pamięta, żeby przy osobach trzecich zachowywać się
profesjonalnie – skapitulował.
– Oczywiście!
Oczywiście! – przytaknęła sekretarka, jednocześnie machając
przy tym dłonią w zbywającym geście, co odebrało Mattowi wszelką
nadzieję. Uniosła pudełko i podsunęła mu pod nos. – Upiekłam
dziś rano!
Matt
zajrzał do opakowania, w którym, jak się okazało, znajdowały się
pączki. Leżały na przesiąkniętych tłuszczem serwetkach,
podobnie jak i dno kartonu. I zapewne ciasto, pomyślał z
niesmakiem. Lukier spłynął z pączków i utworzył barwne plamy na
dnie pudełka.
– No
weź – ponaglała pani Gallagher. – Robione w domu, żadna
chemia.
– Nie,
dziękuję. – Na widok rozlazłych, przesiąkniętych tłuszczem
pączków Matt poczuł w ustach coś bardzo bliskiego obrzydzeniu.
Końcówki palców, aż zaczęły go nieprzyjemnie mrowić na myśl o
dotknięciu czegoś tak obślizgłego. Nienawidził brudu. – Nie
jadam słodyczy.
– Co
to za głupie gadanie! Glutenu nie, cukru nie... Najlepiej żyjcie
wodą i tym całym fitnessem...
– Proszę
wezwać pana Johnsona! – przerwał kobiecie ostrym tonem. –
Teraz!
– Tak...
Tak, oczywiście.
Po
wysyczeniu odpowiedzi, urażona sekretarka chwyciła pudełko i
dumnym krokiem wyszła z pokoju. Głośne trzaśnięcie drzwiami
powrotem obudziło ból głowy, z którym Matt walczył od rana. Po
chwili zawiasy znów zatrzeszczały, a w pokoju pojawił się wysoki,
chudy mężczyzna koło sześćdziesiątki. Po ściągnięciu z głowy
kowbojskiego kapelusza niedbałym gestem poprawił zmierzwione, siwe
włosy. Jego bujne wąsy były o kilka tonów ciemniejsze. „Johnson
i Spółka” tak brzmiała pełna nazwa firmy, którą prowadził.
Pod drugim członem nazwy kryło się niegdyś jego dwóch synów.
Teraz tylko jeden po tym, jak Ben został zadeptany przez byka, gdy
pijany występował na rodeo.
Stary
Johnson miał na sobie spodnie i katanę z grubego dżinsu, pod którą
nosił powycieraną koszulę w czerwonoczarną kratę. Podszedł do
biurka i nie czekając na żaden gest zaproszenia ze strony Matta,
usadowił się w fotelu. Dłonie zaplótł na brzuchu, opierając je
na masywnej, zdobionej srebrnej klamrze od paska. Nic nie powiedział,
tylko rzucił Hetfieldowi wyczekujące spojrzenie.
– I
z czym pan do mnie przychodzi? – spytał Matt, starając się
zachować asertywnie. To on był tu ponoć szefem.
Stary
Johnson poruszył siwiejącym wąsem, jakby poczuł w ustach coś
nieprzyjemnego.
– Od
miesiąca nie mam żądnych wezwań – burknął w końcu.
Matt
poklikał w komputerze.
– Wszystko
się zgadza. Umowa z firmą „Johnson i Spółka” wygasła miesiąc
temu.
– Wyga...
Że co?! – Johnson gwałtownie podniósł się z fotela. –
Pracowałem z twoim ojcem, zasmarkańcu, przez dwadzieścia pięć
lat! I...
– I
co roku w okolicach Świąt ojciec odnawiał z panem umowę. – Matt
popukał w globus. – Nie podpisywał pan między jedną, a drugą
szklanką jakichś papierów?
Wyraźnie
zobaczył, jak szczęka starego Johnsona zadrgała, nim ten z
powrotem opadł na siedzenie. W pokoju zapadła prawie zupełna
cisza, nie licząc cichego szumu komputera i ostentacyjnych stuków
zza ściany. Pani Gallagher dawała znać, że jest obrażona i
oczekuje przeprosin. Komputer cicho syczał, sekretarka stukała
segregatorami, a stary kowboj z urażoną dumą kręcił wąsem.
Boże, pomyślał Matt, jak nienawidził tu być. Założył nogę na
nogę, a splecione dłonie położył na wypolerowanym blacie. Uniósł
ostro zarysowane brwi i spojrzał na gościa wzrokiem mówiącym
„Czego jeszcze pan chce. Jestem zajętym człowiekiem”. Stary
Johnson zmarszczył brzydko twarz i niemo odparł „Ja niczego nie
chcę od ciebie, dzieciaku. Nie ja tutaj jestem od chcenia czegoś”.
Brwi Matta znów się poruszyły, wskazując gościowi drzwi. Wąs
poszedł w ruch.
– To
gdzie mam podpisać? – spytał w końcu Johnson.
– Co
podpisać?
– Kontrakt,
czy jak to się tam nazywa.
– Gdybym
chciał przedłużyć z panem umowę, wezwałbym pana do biura –
stwierdził Matt.
Krzaczaste
brwi Johnsona zjechały się w jedną linię.
– Co
to ma znaczyć?! – wybuchnął. – Przez dwadzieścia pięć
lat...
– Przez
dwadzieścia pięć lat nie zrobił pan nic, aby uczynić pana firmę
konkurencyjną – skończył za niego Matt. Uderzył kilka razy
bladymi, smukłymi pacami w klawiaturę. – Odpowiada pan jedynie za
trzy i sześćdziesiąt trzy setne z całkowitej liczby transportów
zleconych przez firmę, a generuje pan ponad osiem procent kosztów.
– Gdy
Benjamin usłyszał, jak...
– Ale
nie usłyszy. Teraz pewnie miała paść jakaś tyrada o tradycji i
tak dalej. Od razu zaznaczę, że myli pan pojęcie tradycji z
kumoterstwem, więc pozwoli pan, że ominiemy tę część. Oto nowa
tradycja firmy. Nazywa się maksymalizacja zysku. – Matt wstał zza
biurka i podszedł do okna. Spojrzał na wielobarwne morze wraków. –
Optymalizacja. Nowe słowo, które będzie przyświecać firmie. –
Wskazał na komputer. – Niestety, nieważne, ile razy nie
zmieniałbym warunków i ograniczeń, kontynuowanie współpracy z
„Johnson i Spółka” nigdy nie znajdzie się w rozwiązaniu
optymalnym.
Delikatnym,
niewidocznym dla postronnego oka ruchem wytarł spocone dłonie,
które trzymał w kieszeniach spodni, o materiał. Musiał być
twardy. Niemal słyszał, jak szwy na dżinsie i skórze
zatrzeszczały, gdy stary Johnson uniósł się z fotela. Z napięciem
obserwował sumiaste wąsy, które wraz z mięśniami twarzy drgały
niebezpiecznie. Zamrugał zaskoczony, gdy mężczyzna się uśmiechnął
i po położeniu na biurku białej teczki, którą dotąd trzymał w
dłoni, wyszedł z biura. Sądził, że dostanie w pysk. Podszedł i
nie mając nawet cienia podejrzeń, czego się spodziewać, otworzył
teczkę. W środku znajdowała się pojedyncza, zadrukowana kartka.
– O
Boże – jęknął i opadł na fotel. – Jack się wścieknie.
***
W
szpitalnie sali rozlegało się równomierne chrupanie i głos Ellen
DeGeneres. Uwielbiał poczucie humoru tej starej lesby. Straszny był
z niej babochłop i według Jacka na sto procent to ona wsadzała
dildo w cipkę Portii... Jednak nie można jej było odmówić tej
elektryzującej inteligencji. Po chwili zastanowienia Jack uznał, że
mógłby iść z nią na piwo. O takich właśnie rzeczach myślał,
pakując co moment do ust kolejne kawałki surowej marchewki, które
wyciągał z foliowej torebki. Musiał zająć czymś usta, bo
strasznie chciało mu się palić. Nie marzył o niczym innym jak o
zabiciu kolejnej partii komórek z jego drogocennym i unikatowym DNA
dawką nikotyny. No może to przesada z tym, że o niczym innym.
Leżał tu i leżał, i leżał, a cewnik z fiuta już mu
wyciągnęli... To było jedno z tych niezapomnianych doświadczeń
do zapisania w pamiętniku.
– No
– mruknął, gdy usłyszał pukanie.
Wiedział,
że to nie pielęgniarka, bo te niestety nigdy nie pukały. Gdy
ujrzał Matta tak samo bladego, sztywnego i jałowego jak zwykle,
wyłączył pilotem telewizor i ze zduszonym sapnięciem uniósł się
do siadu.
– Nie
masz nic lepszego do robienia w sylwestra niż odwiedzanie twojego
pojebanego brata, który spuścił twoją złotą rybkę w kiblu? –
spytał i zaraz dodał kpiącym tonem, bo przecież doskonale znał
odpowiedź: – Jakaś randka, czy coś?
Matt
przywykły po tych wszystkich latach do odzywek Jacka puścił
wszystko mimo uszu i usiadł na krześle przy łóżku. Jack pomimo
utraty paru kilogramów i sińców pod oczami wyglądał całkiem
dobrze. Był ogolony, uczesany i po prostu znużony.
– Co
mówią lekarze?
– Że
powinienem przestać palić – odparł Jack, wykrzywiając twarz w
grymasie największego na Ziemi męczennika.
– Też
ci to wielokrotnie mówiłem.
– Ale
tobie brakuje jakiegokolwiek autorytetu – stwierdził starszy
Hetfield z wrednym uśmiechem.
Matt
odwrócił wzrok. Jego brat zawsze wiedział, gdzie uderzyć. Czy to
pięścią, czy słowem.
– To
stado baranów. Potrzebują wilczura, który pogryzie ich po dupach,
gdy skręcą w złą stronę – powiedział Jack, domyślając się
przyczyny złego humoru brata. – Jak tam mechanik Bill?
– Nazwał
mnie... – Matt zawahał się na chwilę. – ...cipką, której
stringi wrzynają się za mocno w rów. Powiedział, że przynoszę
ojcu wstyd.
Jack
prychnął i klepnął Matta w plecy, aż ten przechylił się na
stołku.
– Mnie
nie przebijesz, więc nie ma się czym przejmować.
– Super
– mruknął młodszy Hetfield.
– A
jak tam druga, zaraz po mnie oczywiście, zakała rodziny?
– Liam?
Przyjechał na święta z tym całym Felixem – odparł Matt tonem,
który wskazywał, że według niego było to coś nie do pomyślenia.
– I?
– I
matka pogłaskała go po włosach.
– Felixa?
– Liama.
– I
co z tego? – zdziwił się Jack.
– Ona
wie. Pewnie wiedziała od samego początku.
– Z
bólem serca, ale przyznam, że nie jest idiotką. Zresztą to było
dość proste do wywnioskowania. Hello, zabrał go na święta do
domu. Mógłby sobie równie dobrze jebnąć tęczę na czole.
– Właśnie.
A matka tak po prostu to zaakceptowała. Powiedziała mu, że
powinien używać odżywki do włosów. Jakby ojciec to zobaczył...
– To
by sobie drugi raz palnął w łeb – dokończył za niego Jack. –
Pierdziel nie żyje i nic tego nie zmieni. Pora, żebyś przyjął to
do wiadomości i zaczął żyć po swojemu. Łańcuch został
zerwany, a ty dalej siedzisz przy budzie, gdy wszyscy hasają po
łące.
– Hasają
po łące? – prychnął Matt. – Nie spodziewałem się takiego
poetyzmu u ciebie. Ty też hasasz po łące?
– Ja
liżę rany. – Zaśmiał się Jack. – Przylazłeś tu jeszcze w
jakimś celu, czy tylko chodziło o wymówkę, żeby wyjść z pracy?
– Może
przyszedłem tu dla ciebie?
– Jasne.
Jack
sięgnął po kolejny kawałek marchewki, obserwując, jak jego brat
bije się z myślami, by w końcu sięgnąć do swojej aktówki.
Wyciągnął z niej białą teczkę i bez słowa podał bratu.
Przesunął krzesło do tyłu i spojrzał na półkę przy łóżku.
Na szczęście nie było na niej wazonu, ani niczego, co jego brat
mógł rozbić o ścianę w przypływie furii, która niewątpliwe za
moment nim owładnie. Obserwował z napięciem poruszające się usta
Jacka, gdy ten czytał.
– Uhm.
Jack
włożył kartkę z powrotem do teczki, po czym oddał ją bratu.
Sięgnął po kolejną marchewkę.
– I...
to tyle? – spytał Matt z szokiem w głosie.
– Co?
– Jack wzruszył ramionami. – Przeczytałem, przyjąłem do
wiadomości.
Matt
spojrzał na brata spod uniesionych brwi. Pomnik. Chcą wybudować
Benjaminowi Hetfieldowi, honorowemu, zaangażowanemu społecznie
mieszkańcowi Amarillo, pomnik w środku miasta, a Jack mówi, że
przyjął to do wiadomości? To było w zupełnie nie w jego stylu.
– I
zgadzasz się na to?
– Nie
obchodzi mnie to, bo mnie już tu nie będzie. I to już za kilka
godzin.
– Co?
Wypisujesz się?! – Matt popatrzył na brata jak na szaleńca. –
Nie możesz, to za wcześnie. Nie boli cię?
– Oczywiście,
że boli – prychnął Jack. – Rwie mi wnętrzności, gdy leżę,
stoję lub siedzę. Żadna różnica, czy tutaj, czy w Los Angeles.
– Los
Angeles?
– Tak,
bo dlaczego by nie. Ja skombinuję sobie jakieś niezakrwawione
ubranie, a ty chwyć za telefon i załatw mi bilety na już. Dwa.
Dwie
godziny później siedzieli już w samochodzie Matta. Lekarz zgodził
się na wypis. Poinstruował, jak często zmieniać opatrunki i
przepisał leki przeciwbólowe, które leżały teraz w papierowej
torbie na kolanach Jacka. W jeden z pomarańczowych fiolek znajdowała
się końska dawka najzwyklejszego ibuprofenu, a w drugiej kodeina na
„gorsze dni”.
– Powaliło
go? – mruknął Jack po przeczytaniu informacji na nalepce. Rzucił
fiolkę za siebie, na tylne siedzenie.
Nie
zamierzał dać się uzależnić od czegoś poza alkoholem i
nikotyną. Ćpanie było dla słabych, którzy nie potrafili zmierzyć
się z rzeczywistością.
– To
gdzie teraz? – spytał Matt, gdy opuścili już przyszpitalny
parking.
– Jak
to gdzie? Tam, gdzie wszystko się zaczęło i gdzie wszystko się
skończy. – Uśmiechnął się Jack.
***
Z
szarego nieba zaczął padać deszcz. Krople co raz uderzały o szyby
zaparkowanego samochodu i smętnie spływały w dół. Wycieraczki
klekotały, wykonując powierzoną im syzyfową pracę.
– Znowu
tu jestem. To jakiś przeklęty krąg.
– Tak.
– Matt miał cichą nadzieję, że nie będzie tak jak ostatnio. –
Znowu.
– Więc
to będzie ostatni raz.
Jack
odpiął pas i naciągnął kaptur czarnej bluzy na głowę, nim
wysiadł z samochodu. Ruszył w stronę poszarzałej przyczepy
kempingowej. Matt niechętnie podążył za nim. Znów będzie musiał
umyć i wypastować buty. Kombatant bez nogi, którego psa Jack
niegdyś uwolnił, pojawił się na chwilę w oknie, by rzucić
niemrawym „pedał”. Chyba z obowiązku. Jack w równie
niezaangażowanym emocjonalnie geście pokazał mu środkowy palec.
Obaj, ukontentowani tym, że zrobili swoje, wycofali się z placu
boju. Jack jednak nie poszedł dalej, bo przyglądał się swojej
dłoni wciąż ułożonej w wulgarny znak.
– O
co chodzi? – spytał Matt.
– Mam
krzywy palec. Mój najważniejszy, środkowy palec, który od lat
pokazuję całemu światu, jest krzywy. – Jack obrócił się do
brata. – Popatrz.
– Boże,
Jack. Nie masz niczego lepszego do roboty?
– No
właśnie nie mam. Hej, pomyślałeś sobie teraz coś w stylu
„Ciekawe, czy chuja też ma krzywego”?
– Nie,
nie pomyślałem.
– Jaki
ty jesteś nudny.
– Dziękuję.
Jack
nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Udało mu się je otworzyć do
połowy, bo uderzyły w coś dużego leżącego na podłodze. Naparł
mocniej, próbując to przesunąć, ale ból zmusił go do
zaprzestania wysiłku.
– Śmieci?
– spytał Matt.
Jack
wcisnął się w szparę i po spojrzeniu na podłogę, wszedł do
środka przyczepy.
– Tak,
śmieci – potwierdził i trącił butem zwinięty kształt na
podłodze.
Matt
wszedł za nim.
– Zaćpana?
– spytał, bo na brudnej podłodze wśród masy ubrań i śmieci
leżała w pozycji embrionalnej Tracy.
Dziewczyna
ocknęła się na dźwięk ludzkiego głosu i przekręciła twarz w
jego stronę niczym roślina podążająca za słońcem. Jej mętny
wzrok zaczął się powoli przesuwać wzdłuż dżinsowych nogawek
przybyłych osób.
– Raczej
zapłakana – odparł Jack.
Wzrok
i umysł Tracy wyostrzyły się, gdy tylko dotarło do niej, kto
przed nią stoi. To wszystko było jego winą! Podniosła się na
ramionach i rzuciła się z krzykiem niczym oszalały pies na Jacka.
Ten kopnął ją w głowę, nawet nie wyciągając przy tym dłoni z
kieszeni.
– Jack!
– Co?
– burknął Jack do brata. – Miałem dać się jej ugryźć?
– Nie
musiałeś jej kopać. To przecież...
Spojrzał
na Tracy, która wiła się po podłodze jak żuk przewrócony na
plecy. Jej chude, pokryte zlewającymi się piegami kończyny
wydawały się nadnaturalnie długie i nieludzkie. Przypominała
robaka.
– Dziewczyna
– dokończył bez przekonania w głosie.
Tracy
przestała się ruszać. Puściła swoją głowę i spojrzała na
Jacka. Leżała na plecach, więc przekrwione białka jej oczu były
bardzo dobrze widoczne.
– Ty,
ty, ty! – Wyciągnęła rękę w stronę mężczyzny. – To twoja
wina! Ty go ode mnie zabrałeś! Omamiłeś go! Zwróciłeś
przeciwko mnie! Przekupiłeś! Ty!
Szeroki
uśmiech sam wpełzł na usta Jacka. Gdy kucał przy Tracy, podeszwy
jego butów wydały nieprzyjemny pisk. Nachylił się i odsunął jej
pukiel rudych, tłustych włosów z piegowatego czoła.
– Moja
biedaczko – rzucił niemal pieszczotliwym głosem. – Do
wszystkiego się przyznaję. Moja wina, ale zdradzę ci jedną rzecz.
Nigdy nie dałem mu nawet zawszonego centa. W końcu nasz mały Josh
nie jest kurwą, co nie?
– Kłamiesz!
– Bynajmniej.
Przychodził do mnie z własnej woli. Najwyraźniej towarzystwo nawet
takiego skurwiela jak ja jest nadal lepszą opcją niż twoje. I jak
się z tym czujesz?
Blada
twarz Tracy zmarszczyła się w wyrazie gniewu. Zaraz jednak stała
się jeszcze brzydsza i napięta. Łzy poleciały z obu wielkich,
lalkowatych oczu. Wyglądała paskudnie, gdy zaczęła łkać i
bezwładnie szorować dłońmi po podłodze. Jack po prostu nie mógł
się nie uśmiechnąć.
– To
o to chodziło, prawda? – kontynuował. – Gdy tu był, czułaś,
że nie jesteś najgorsza. Bo
był jeszcze on – zahukany przygłup. Napawałaś się tym, prawda?
Hodowałaś go takiego, bo to czyniło cię lepszą. A teraz, gdy
odszedł, stałaś się najgorsza. Kurwa
z przyczepy. Dno. Mówili „Co ona może, kiedy ma takiego brata
tłumoka”. Mogłaś go oskarżać o swój los, razem przeżywać
ból, a teraz jesteś sama. Opuszczona kurwa z przyczepy. Koszmar,
co?
– Jack.
– Co?
Przecież jej nie pobiję. Nie muszę.
Wstał
i obtarł dłonie o siebie jak po skończonej pracy. Tracy znów
zwinęła się w pozycję embrionalną i obróciła do braci
Hetfieldów plecami. Nie wydawała żadnego dźwięku.
– Gdzie
on jest?
Cisza.
– Gdzie
on jest? – spytał ponownie Jack. – Naprawdę chcesz mu to
odebrać? To twój brat. Naprawdę nie chcesz, aby był szczęśliwy?
– Nie
ma go. Powiedział, że jestem obrzydliwa.
***
– To
co teraz? – spytał Matt, gdy już wsiedli do samochodu. – Lot
jest jutro.
– Jutro?
– W
końcu jest sylwester. Z Austin, więc możesz przespać się u mnie.
Jack
odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy.
– To
jedź – zdecydował.
– A
co z Joshem?
– Nic.
To pies powinien podążać za panem, a nie odwrotnie.
Matt
wciąż nieprzekonany odpalił silnik. Nie, żeby pochlebiał
inklinacje swojego brata, ale jak się powiedziało „a”, trzeba
też powiedzieć „b”. Przynajmniej Jack należał do takich
ludzi.
– Na
pewno... – zaczął.
– Na
pewno, kuźwa – warknął Jack. – Jestem zmęczony, okej?
Matt
popatrzył na niego zatroskanym wzrokiem.
– Jeśli
źle się czujesz, to powinniśmy wrócić do szpitala.
– Nie.
– Jack przejechał dłońmi po twarzy. – Po prostu jestem
zmęczony tym wszystkim. Nie chcę tu już dłużej być.
– Dobrze.
*Siostra
Jackie - główna bohaterka serialu pod tym samym tytułem,
pielęgniarka ukrywająca swoje uzależnienie od leków.
Rozdział mi się bardzo podobał. Jak wszystkie. Dosyć niedawno odkryłam twoje opowiadanie, ale od samego począdku mnie wciągnęło (szczególnie historia jacka i josha). Życzę weny i abyś jednak dalej pisała, ponieważ naprawdę dobrze ci to wychodzi ;D
OdpowiedzUsuńPozdrowienia,
Ib Hachi
Łaa, co za ulga - no wreszcie ktoś lubi parę Jack/Josh. Chyba po raz pierwszy. Dzięki! :)
UsuńDziękuję za wenę i pozdrawiam!
ja też lubię. :) nie jest to bajkowa para ale jebać bajki. intensywne! to jest słowo tej pary. sex, gniew, radość - nie zwyczajne. intensywne. na maksa i z hukiem. żadne mizianie dłoni o dłoń. bum bum bum jak ciosy. życie. niby nie ma czego ale trochę im zazdroszczę. bo bardziej czuje się życie gdy trochę piasku skrzypi między zębami. mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi :)
UsuńRozumiem, rozumiem. Po jakimś czasie płomień gaśnie - wszystko staje się monotonne i rozemłane. Ja tam lubię mieć święty spokój, ale rozumiem też ludzi poszukujących czegoś innego. Zafundowałam im rollercoaster, ale przynajmniej jest ciekawie!
UsuńPozdrawiam!
Och, to nie było miłe, samo zło:-)
OdpowiedzUsuńCieszę się z z tej buźki na końcu, mimo "samego zła" :3
UsuńJestem i cieszę się że piszesz dalej :) nie było moich ukochanych rocmanów ale to nie ważne. Ważne, że jest rozdział o to jak zwykle napisany w świetnym stylu ;) Lubię Jack'a w takich momentach jak: "łańcuch został zerwany a ty nadal siedzisz przy budzie" :D DZIĘKI STOKROTNE ZA ROZDZIAŁ :*
OdpowiedzUsuńJa też lubię Jacka własnie w takich momentach. Na szczęście mam jego i Santę, żeby wpychać im w usta (he he) te sarkazmy itp. Wiem, że ma dziwne poczucie humoru, ale po prostu nie mogę się powstrzymać. Rockmeni będą w następnym rozdziale ;). A ja dziękuję stokrotnie za przeczytanie :*
UsuńPozdrawiam!
Tak.Pomyliła mi się kolejność notek z poprzednich rozdziałów.I byłam bardzo szczęśliwa, bo notka o tym, że któryś z głównych bohaterów ma umrzeć zamieniła się z tą, że Jack jeszcze spokojnie będzie sobie po ziemi łaził(założyłam, że gdzieś mi info zwiało i to on miał zniknąć)
OdpowiedzUsuńAle, ale głównymi bohaterami są SB, Sasza, Josh i Jack?
Wszystkich polubiłam(Liam i Felix też spoko) dwóch pierwszych dodatkowo pokochałam od pierwszego fragmentu.
No fajni są i przywiązałam się trochę XDD trochę bardzo.
Już ich podziwiałam, ale nie mogę przestać.Świetna robota autorko.
Oglądałaś Shameless? Też porąbana rodzinkaXD to przez nazwisko sekretarki.
Jack przejął ten rozdział, uśmiałam się z jego tekstów.Ale dupek z niego jak zaczyna używać siły.I potrafi ładnie mówić o rudym a na koniec odwalił coś takiego.Sam do niego chodzi XD
Pozdrawiam.
Tak, oglądałam "Shamless" i stąd to nazwisko. Boski, niesztampowy serial, no i wszyscy są powaleni - czyli tak, jak lubię xD Fajnie, że ktoś też go lubi, bo znajomi mówią, że to jest zbyt dziwne :( A Hetfield to nazwisko frontmana Metallici. Ciekawe, czy ktoś to zauważył.
UsuńGdzieś tam pisałam, że Jack miał umrzeć od tego postrzału, no ale nie mogłam go zabić. Jest zbyt cool. Jednak ktoś z głównych bohaterów na pewno umrze - w to grono wliczam braci, SB, Saszę, Josha i Felixa. Choć oczywiście najgłówniejszymi są SB i S oraz J i J. W początkowych planach Santa Boy z Saszą mieli pojawić się tylko na chwilę, aby namieszać i zniknąć po akcji z filmem. Jednak SB też jest zbyt cool i tak to wszystko zmutowało. Tak sobie myślę, że Santa Boy jest chyba jednym z najstarszych facetów w polskich BL, no może oprócz dyrektora z Project Dozen. Taka dygresja.
Ulga, że rozśmieszyły się teksty Jacka. Niekiedy mam wrażenie, że przesadzam, ale po prostu nie mogę się powstrzymać XD Z jednej strony jest zabawny i czasami nawet powie coś mądrego, a z drugiej jest ześwirowanym sadystą. Szczerze, to jestem dumna z niego i Santy Boya - że udało mi się wykreować ich tak niejednoznacznych w odbiorze. Tak nieskromnie powiem he he.
Pozdrawiam!
Do tej pory męczę Hardwired to self-destruct, ale nie skapnęłam się z tym nazwiskiem XDD
UsuńCo do tej dwójki bądź sobie nieskromna, bo zrobiłaś kawał dobrej roboty.
Cieszę się, że to grono głównych postaci jest większe, nadzieja.
;D
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, o nawet Matt zaczyna dobrze sobie radzić w tej firmie choć go to zupełnie nie interesuje... a gdzie podziewa się Josh? A matka zaakceptowala Liama i Felixa?
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, no nawet Matt zaczyna dobrze sobie radzić w tej firmie choć go to zupełnie nie interesuje... a gdzie podziewa się nam Josh? no i matka zaakceptowała Liama i Felixa?
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka