Tym razem przed szybszym opublikowaniem rozdziału nie powstrzymało mnie lenistwo, a choroba, wliczając w to krótki pobyt w szpitalu. Nie martwcie się, to nie było nic poważnego i wszystko jest już dobrze. Jestem i działam. Enigmatyczny tytuł, co nie? ^^ Do następnego!
o
wszystko była wina mężczyzny, który teraz opierał się o ścianę,
jakby nic się nie stało. To jego fiuta miał w ustach Jack. To była
wstrętna myśl, która zagnieździła się w umyśle Josha i za nic
nie chciała go opuścić nawet na chwilę, ale to nie ona bolała
najbardziej. Santa Boy już taki był – zepsuty i zgniły. Wszystko
czynił z pełną świadomością i premedytacją. Dlatego to nie
jego zdrada bolała najbardziej. Nie tylko Josh spisał go już na
straty. Większość społeczeństwa to zrobiła. Josh, który wciąż
stał w progu mieszkania, popatrzył na Saszę. Chciał być
wściekły, a czuł tylko żal.
To
było znacznie gorsze, wolałby po prostu dostać w twarz albo w
jaja. Miał się tłumaczyć, że nic nie powiedział, bo Santa Boy
mu tak kazał? – rozmyślał Sasza. To było żałosne. Oszukał
tego biednego dzieciaka z przyczepy. Był pieprzonym tchórzem.
– Tylko
się nie popłaczcie, cipki. – Santa Boy chwycił Josha za ramię.
Wciągnął go do mieszkania i zamknął za nim drzwi. – Nie wiem
jak wy, ale mnie naszła straszna chęć na naleśniki.
Wyminął
w przedpokoju Saszę i wszedł do małej kuchni z kwadratowym
stolikiem na środku. Papierosa zgasił w zlewie i zaczął
przeglądać ubogą zawartość lodówki.
– Ohyda
– jęknął Sasza, który widział z przedpokoju, co robił
mężczyzna.
– Tak?
A co powiesz na to, że zdarza mi się też pluć do tego zlewu. –
Santa Boy odwrócił się w jego stronę z dwoma jajkami w dłoni. –
I co tam tak stoicie, jak te cioty? Chodźcie tu.
Sasza
i Josh popatrzyli po sobie, a potem weszli do kuchni. Wciąż żaden
z nich nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Było tak, jak mówił
Santa Boy. Dwie, przestraszone cioty.
– Jeden
tu, a drugi tu.
Santa
wskazał dwa krzesła po przeciwnych stronach stolika, na którym
postawił miski. Do jednej wbił jajka i podał Joshowi ubijaczkę.
– Ty
ubijasz – nakazał – a ty robisz polewę.
Położył
przed Saszą truskawki w plastikowym opakowaniu oraz jogurt.
– A
ty nie zamierzasz nic robić? – zaprotestował Sasza, jednak
posłusznie otwierając pudełko.
– Ja
zrobię kawę – oznajmił i sięgnął po torebkę z ziarnami i
młynek z górnej szafki za swoimi plecami.
Mielili,
ubijali i rozgniatali w ciszy. Atmosfera panująca w kuchni była co
najmniej dziwna. Niezadane pytania wisiały w powietrzu. Josh ocknął
się z letargu, gdy paskudny tatuaż znalazł się tuż przed jego
oczami, gdy Santa nasypał mąki do miski.
– Nie
przyszedłem tutaj, aby robić naleśniki.
– Tak?
To po co przyszedłeś? – spytał Santa Boy. – Jeśli z nadzieją,
że to może nie okaże się prawdą, to cię zawiodę. Jeśli po
moją skruchę, to też nie masz na co liczyć. Jeśli po jego
skruchę, to możesz odejść ukontentowany. Nie miej do niego żalu.
To ja tutaj jestem potworem.
– Miło,
że jesteś tego świadomy – syknął Sasza – ale nie musisz mnie
bronić jak dziecka. Ja po prostu jestem tchórzem, wiem to nie od
dziś. Bałem się, jak zareagujesz. A później jeszcze stało się
to z ojcem Hetfielda. Wiedziałem, że jeśli się dowiesz, to
odejdziesz. A ja chciałem, żebyś został. Chciałem dać ci dom.
To głupie, ale wyobraziłem sobie, że tak mogę odpokutować. Nie
proszę cię o wyba...
– Wybaczam
ci – wszedł mu w słowo Josh.
Popatrzył
na Santę Boy'a. Na jego twarzy igrał trudny do zdefiniowania
uśmiech.
– Mnie
też zamierzasz wybaczyć? –
spytał muzyk z kpiną w głosie.
– Ty
nie u mnie powinieneś szukać wybaczenia – odparł Josh i wrócił
do mieszania ciasta. Zrobiły się grudy. – Podaj maślankę i
proszek do pieczenia. I sodę.
Santa
Boy zaczął szukać potrzebnych składników. Dla niego wszystko
było już jasne. Sasza obserwował ich w milczeniu. Gotowali sobie o
poranku w kuchni jak przykładna gejowska rodzinka „dwa plus
jeden”, gdy w salonie leży trup zawinięty w dywan. Uznali, że
najlepiej będzie go zignorować. Udawać, że wcale go tam nie ma,
ale to nie było rozwiązanie.
– Josh,
ja... – zaczął, ale w sumie nie wiedział, co powinien
powiedzieć. Cokolwiek by to nie było i tak będzie
niewystarczające.
– Nie
chcę już nic słyszeć. Niech zostanie, jak jest. Wybaczyłem ci,
więc tego nie zepsuj – poprosił Josh i dolał maślanki do
ciasta. – Chcę jeszcze tylko się dowiedzieć, jak ten film trafił
na wesele pana Hetfielda. Później już nigdy nie chcę słyszeć o
tym ani słowa.
Santa
Boy dodał cukier i zaczął smażyć naleśniki, gdy Sasza spowiadał
się ze swoich win. Strasznie to przeżywał, choć był jedynie
narzędziem. Głupim dzieciakiem, który zrobiłby dla niego wszystko
– nawet sprzeniewierzył się własnej moralności.
Całkowicie
go posiadł, więc już nigdy nie zostanie sam. Niczego nie obawiał
się tak, jak samotności. Była straszna. Była zimna. Była ciemna.
Była pusta. Jak połowa mojego życia, pomyślał Santa,
przewracając placki na patelni. Właśnie, życie. Dziesięć lat?
Może dwadzieścia? Pewnie jego wymęczone organy wewnętrzne dłużej
nie wytrzymają. Co wtedy będzie z Saszą? Co, jeśli nie będzie
umiał żyć bez niego? Co, jeśli sobie nie poradzi – nie będzie
umiał stawić czoła światu? Zdziwiły go te głupie myśli, bo
zawsze dbał tylko o siebie. Uśmiechnął się do naleśnika. Więc
to chyba jest ta cała miłość. Odwrócił się do stolika z
talerzem placków w dłoni. Josh wyglądał jak syryjska kobieta,
którą zostawił mąż, wyemigrował do Europy i nigdy po nią nie
wrócił. Ostatecznie zdradzony. Już wiedział, kto znalazł
pendrive'a.
– Po
prostu o tym zapomnij – poradził muzyk. – Jeśli nie brzydzisz
się mną aż tak bardzo, to możesz tu zostać.
– Żeby
napisać nowy rozdział, trzeba skończyć poprzedni – odparł
Josh.
– Skoro
tak mówisz. Sasza i tak woli spać ze mną, choć tego nie powie,
więc zawsze znajdzie się dla ciebie wolne łóżko.
– Znalazł
się wszechwiedzący – prychnął Sasza.
Polał
swoją kupkę, oczywiście największą, naleśników sosem
truskawkowym. Santa Boy nie ustępował w staraniach utuczenia go. Te
wszystkie małe rzeczy, nawet to, że zapisał się na siłownię,
były tak strasznie wymowne, że nie potrzebował słów. Santa Boy
na swój dziwaczny sposób był nawet słodki. Jak kwaśny cukierek,
który uwalnia swoją słodycz dopiero po rozgryzieniu.
Josh
po posiłku, przy którym wymienili ledwie parę wymuszonych zdań,
po prostu wyszedł. Ot tak. Koniec historii. Sasza czuł się o wiele
lepiej, gdy wszystko mu powiedział. Miał jednak przeczucie, że
chłopak już nigdy tutaj nie wróci. Znowu zostali z Santą Boy'em
sami, tylko we dwójkę.
– Mam
ciarki na plecach, jak się tak na mnie lipisz – oznajmił muzyk,
który mył teraz naczynia. – Ale zupełnie inne niż zwykle. No
wywal to z siebie.
– Przechodzą
cię ciarki, gdy na ciebie patrzę? – spytał zaintrygowany Sasza.
Santa
Boy odwrócił się i strzelił pianą, która miał na dłoniach, w
stronę chłopaka.
– Tak,
jak już nie możesz wytrzymać, rzucasz te ukradkowe, cielęce
spojrzenia, a ja udaję, że nic nie rozumiem. W końcu wreszcie
przychodzisz i prosisz z tym burakiem na twarzy. Strasznie mnie to
jara – przyznał Santa Boy. – Ale na pewno chcesz właśnie o tym
teraz rozmawiać?
Zgadza
się, mieli sobie tyle do wytłumaczenia. Tyle do powiedzenia, co
przez lata było przemilczane. Nie mogło być lepszej chwili niż
ta, przecież Santa Boy sam zaczął, ale... No kuźwa, pomyślał
Sasza.
– Wiedziałeś?!
Przez cały ten czas wiedziałeś? – oburzył się.
– Jesteś
dla mnie jak otwarta księga – stwierdził ze śmiechem Santa.
Sasza był taki pocieszny.
– I
co, fajnie było robić sobie ze mnie jaja?
– Wybornie.
Strasznie mnie jarasz, muszę przyznać. Czasami żałuję, że nie
jestem młodszy, ale wtedy rozpadłbyś się na kawałki.
To
była zaskakująca deklaracja. Czyli Santa Boy leciał na swojego
karpia. Sasza poczuł się, jakby stanął na podium w zawodach. Po
raz pierwszy w życiu coś wygrał. Jeśli miał jakieś uśpione,
mikroskopijne pokłady próżności, to właśnie teraz się
przebudziły. Miło było coś takiego usłyszeć od tego gbura.
– Dobrze
wiedzieć – odparł już mniej śmielej – więc już nie rób nic
złego.
– Nic
złego? – powtórzył muzyk z kpiną głosie. – I to wszystko? I
co niby jest tym złym? Psie gówno włożone do buta Fat Moose'a?
Sasza
parsknął śmiechem. Sama wizualizacja była już satysfakcjonująca.
Nienawidził tego zaćpanego dupka.
– To
by było dobre – przyznał z uśmiechem. – Po prostu przestań
robić rzeczy, przez które zaczynam wątpić. Najlepiej usiądź na
swojej czterdziestoletniej dupie i bądź szczęśliwy.
– Bądź
szczęśliwy? To teraz przyszła pora na life
coaching i
gówniane frazesy? To tak nie działa.
– U
mnie działa. Jestem szczęśliwy. – Sasza wstał z krzesła. –
Dopóki znów czegoś nie odpierdolisz albo nie zaczniesz wgapiać
się w sufit i myśleć o czymś, o czym nigdy mi nie powiesz. Ja też
wiele umiem z ciebie wyczytać. Ostatnio gryziesz się z czymś,
mielisz coś w tej swojej chorej mózgownicy, a ja mogę się tylko
zastanawiać, bo i tak mi nic nie powiesz. Cały czas gramy na twoich
zasadach.
Wreszcie
to z siebie wywalił. Już dawno przestał widzieć w Sancie Boy'u
zbawiciela, którego musi czcić i być posłuszny. Chciał się z
nim zrównać. On bez zawahania się powierzył mu całą swoją
przeszłość, w zamian nie dostając prawie nic. Drgnął, gdy
objęły go wytatuowane ramiona, a Santa Boy oparł policzek o jego
głowę.
– Powiem
ci wszystko, jeśli tak bardzo chcesz – zgodził się muzyk – ale
nie dzisiaj.
– Dlaczego?
– Najpierw
muszę się porządnie najebać.
Sasza
odsunął go za ramiona i popatrzył na niego wściekle.
– Przestań
sobie drwić! – syknął.
– Nie
drwię – odparł Santa Boy. Jak rzadko, wyglądał na naprawdę
poważnego. – Po prostu... Gdy już ci wszystko opowiem, to nie
będę już tym samym człowiekiem w twoich oczach. Może uznasz mnie
za jeszcze większego potwora niż dotychczas, a może pomyślisz, że
jestem żałosny. Cokolwiek to będzie, boję się, że to sprawi, iż
zaczniesz wątpić, jak to powiedziałeś. Ze wszystkich ludzi na
świecie, tylko twoje zdanie na mój temat ma dla mnie znaczenie. To
najlepsze wyznanie miłości, na jakie mnie stać, więc doceń to.
– Kochasz
mnie? – spytał Sasza, gdy był już zdolny cokolwiek powiedzieć.
Wiedział
już, że to jedna z tych chwil, którą będzie pamiętać do końca
życia. Pogodził się już z myślą, że nigdy nie otrzyma
odpowiedzi na swoje wyznanie z przyczepy. Był mu teraz gotów
wybaczyć wszystko.
Twarz
muzyka przeciął grymas, dokładnie jak się tego spodziewał.
Wiedział, że Santa Boy czuł się w takich sytuacjach wybitnie
niekomfortowo. Postanowił jednak maksymalnie wykorzystać sytuację.
To mu się należało po trzech latach użerania się z nim. Nie
ugiął się pod mordującym spojrzeniem.
– Jak
cholera – padło w końcu.
– Bo
ja ciebie też, wiesz – rzucił pozornie lekko, wiedząc, że przez
to Santa Boy będzie się czuł jeszcze bardziej nieswojo.
Przytulił
się do niego i przymknął oczy. Słowa Jacka Hetfielda, które cały
czas dźwięczały mu w uszach, jak za dotknięciem różdżki poszły
w zapomnienie. Uśmiechnął się, gdy Santa Boy odwzajemnił uścisk.
– Wiesz
– odezwał się po chwili Sasza – możesz teraz powiedzieć coś
wulgarnego, aby rozluźnić atmosferę.
– Dziękuję.
Na to czekałem – przyznał Santa Boy. – To może zdradzę ci
jedną z moich tajemnic? Lubię seks analny.
– To
żadna tajemnica – prychnął Sasza i uniósł głowę, aby
spojrzeć na twarz muzyka. – O.
Wyłupiaste
oczy Saszy otwarły się szeroko. Może nawet przestał na chwilę
oddychać. To było to. Tabu, czyli dupa Santy Boy'a. Spojrzał na
niego z wybitnie głupią miną, co nie zostało niezauważone.
– Wiem,
co tam sobie teraz wyobrażasz – prychnął muzyk z krzywym
uśmiechem. – A co powiesz na to, że minęło jakieś piętnaście
lat?
Ich
ciała się stykały, więc czuł, że chłopak zaczął głębiej
oddychać. Nie było mowy, aby nie podniecała go ta wizja. Sam czuł
lekkie zdenerwowanie, mówiąc o tym, ale jeśli już zaczął,
musiał skończyć. Nie miał na świecie nikogo innego, komu mógł
powierzyć swoje tajemnice. Z kim powinien to zrobić. Odsunął
lekko Saszę i nachylił się do jego twarzy.
– Jakbym
znowu był dziewicą – szepnął mu do ucha, a potem go w nie
pocałował. – Zapowiada się niezła zabawa, co?
Sasza
przekręcił głowę, aby pocałować Santę w usta. Był teraz
bardzo szczęśliwy. Oczywiście swój udział miało w tym wyznanie
mężczyzny i obietnice z nim związane, ale przede wszystkim to, że
wreszcie zaczął się przed Saszą otwierać. Małymi kroczkami, ale
do przodu. A Jack Hetfield i jego rady niech się walą.
– Niesamowita.
***
Jack
włączył telewizor i usiadł na kanapie w małym salonie kawalerki.
Z jakiegoś powodu wybrał miejsce na środku. Chyba instynktownie
nie chciał zaburzać symetrii, z jaką zostało umeblowane
pomieszczenie. To było najmniejsze z dziwactw jego brata. W łazience
znajdowały się „pokazowe” ręczniki, których nie można było
używać. Te do wycierania były schowane w półce. Kosmos jakiś.
Gdy
Matt mu je pokazywał dziś rano, zaledwie prychnął. W innych
okolicznościach nie odpuściłby sobie pognębienia go, jednak głowa
Jacka była zajęta czymś zgoła innym. Czy to był sen? Gdy się
przebudził, nikogo przy nim nie było. I Josh w jego
czymś–jakby–śnie nie wyglądał, jak zastraszony obszarpaniec z
przyczepy.
– Jeśli
się zastanawiasz, to tak. Był tutaj – poinformował go Matt, gdy
pojawił się w salonie z dwoma talerzami, które postawił na ławie,
na przygotowanych wcześniej podkładkach. – Wyszedł, gdy już
świtało. Nie mówił ci nic?
– Wtedy
nie robiłbym tej idiotycznej miny – odparł Jack i wziął talerz
z tostami z sadzonymi jajkami i bekonem na kolana, co jego brat
skomentował dezaprobującym spojrzeniem. – Szczęśliwego Nowego
Roku, tak w ogóle.
– Ta,
wzajemnie – odmruknął sceptycznie Matt. – To jaki jest twój
plan?
– Taki
sam jak wcześniej.
Cztery
godziny później przechodził przez bramkę na lotnisku. Był
Jackiem Hetfieldem, więc nie odwrócił się za siebie.
***
Pojawienie
się na komisariacie wdowy Hanson nie wywołało takiego poruszenia
jak w każdy inny dzień. Policjanci, którzy sami jeszcze odczuwali
skutki wczorajszej zabawy, byli zbyt zajęci ogarnianiem
posylwestrowego bałaganu, aby poświęcić jej odpowiednio dużo
uwagi, a zasługiwała na całą przyczepę typu wywrotka. Kraksy,
rozboje i kradzieże przyćmiły tymczasowo różową postać pani
Hanson. Szeryf przyjął ją w swoim biurze dopiero następnego dnia.
Bardzo, bardzo starał się nie patrzeć na jej twarz, gdy przeżuwała
jedno z dietetycznych ciasteczek przygotowanych przez jego żonę.
Wyglądało na to, że od ostatniego spotkania wdowa Hanson przeszła
przynajmniej jedną operację plastyczną, która miała naprawić
spustoszenia dokonane przez pożar na jej twarzy. Szeryf nie umiał
stwierdzić, z jakim skutkiem.
– Smakują
pani ciastka? – spytał. – Z płatkami owsianymi. Mają bardzo
mało cukru.
– Bardzo
dobre. Proszę pochwalić ode mnie żonę.
– Oczywiście.
Z czym w taki razie pani do mnie przychodzi?
Wdowa
Hanson odłożyła nadgryzione ciasteczko na talerzyk. Było
wiórowate. Poprawiła się na krześle.
– Ja...
– zaczęła – chciałam przyznać się do kłamstwa. Skłamałam.
– W
jakiej sprawie? – spytał szeryf, choć było to jasne.
Wtedy,
gdy odwiedził wdowę Hanson w jej częściowo spalonym domu, zawarli
milczącą umowę. Oczywiście, była tylko chwilowa, aż kobieta
stanie się na tyle silna, aby stawić czoła Hetfieldom. Nikt nie
przewidział jednak tego, że najbardziej wpływowa rodzina w okolicy
zniszczy się sama.
– W
sprawie pożaru. To był Jack Hetfield.
– To
oficjalne zeznanie? – spytał szeryf.
– Tak.
Mężczyzna
nachylił się, aby włączyć stojącą na ziemi, pod biurkiem
jednostkę centralną komputera. Po chwili na ekranie pojawiło się
logo stanowej policji.
– Spiszę
pani zeznania. Musi mi pani powiedzieć wszystko, od samego początku.
Nie pominąć żadnego szczegółu – poinstruował kobietę, która
lekko się skrzywiła na te słowa.
Godzinę
później wdowa Hanson opuściła budynek posterunku policji, a
szeryf wpatrywał się w zadrukowane kartki. To miasto było
przesiąknięte grzechem. Wstał i otworzył drzwi swojego gabinetu
wprost na dużą salę zapełnioną zawalonymi papierami biurkami,
przy których pracowali podlegli mu policjanci.
– Dennis!
– zawołał młodego chłopaka, a ten natychmiast poderwał się z
miejsca i podszedł do szeryfa. – Skopiuj to.
– Tak
jest.
– Co
z obstawą sali Jacka Hetfielda?
– Zrezygnowaliśmy
z niej trzy dni temu. A coś się stało? – zdziwił się chłopak.
– Nie.
Ktoś tam musi w takim razie jechać i przesłuchać Hetfielda.
– Znowu
w sprawie wesela?
– Nie,
w sprawie podpalenia. – Szeryf popukał kartki, które przekazał
policjantowi. – I trzeba znaleźć to rodzeństwo, Joshuę i Tracy
Youngów.
– Wszystkie
jednostki są zajęte kradzieżami, włamaniami i tak dalej –
oznajmił Dennis. – Mamy pełno nowych zgłoszeń. Część
poszkodowanych dopiero dzisiaj wytrzeźwiała na tyle, żeby coś
zauważyć.
Juan
przysłuchiwał się całej rozmowie z odległości kilku metrów.
Wraz ze swoją partnerką, Afroamerykanką po czterdziestce, pił
kawę z automatu. Los znów się do niego uśmiechnął. Już nie
długo ten rudy dzieciak przestanie być taki pretty.
– Ja
ich poszukam po zmianie – zaproponował. – Kojarzę ich, bo
kiedyś mieszkaliśmy po sąsiedzku.
– Dobrze.
Tylko wiesz, żadnej taryfy ulgowej, bo to szczeniaki. Zbrodnia nie
zna wieku.
– Oczywiście.
Stary
dureń, prychnął w myślach Juan. Tymi moralizatorskimi gatkami
może się co najwyżej podetrzeć, jak znowu w kiblu zabraknie
papieru. Cisnął papierowy kubek do kosza i wyszedł z komisariatu.
***
Gdy
szedł korytarzem spowitym w półmroku, klepki podłogi trzeszczały
pod jego stopami. Był w jednym z opuszczonych domów, jakich wiele
na przedmieściach. Poprzedni mieszkańcy, którzy po wyprowadzce
rozpłynęli się w powietrzu, zdemolowali go do tego stopnia, że
właścicielowi nie opłacało się go remontować. Plama oleju na
betonowym podjeździe była zaledwie preludium do tego, co znajdowało
się we wnętrzu małego, parterowego domku z zaniedbanym trawnikiem.
Wszystko wskazywało na to, że jeszcze parę tygodni temu była tu
melina, w której hodowano marihuanę. We wszystkich pokojach, do
których zaglądał, na podłodze leżały pojedyncze doniczki z
uschniętymi roślinami i elementy sprzętu naświetlającego. W
powietrzu unosił się mdlący zapach. Nikt tu od dawna nie sprzątał
i nie wietrzył. Rozwalone meble pokrywała gruba warstwa kurzu, a na
ścianach widniało graffiti – powtarzające się symbole, których
Josh nie umiał rozszyfrować.
– Tracy!
– zawołał ponownie i znów nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Wczoraj
wrócił do Amarillo i spędził resztę dnia na szukaniu swojej
siostry. Bezskutecznie. Dzisiaj ktoś powiedział mu, że widział,
jak wchodziła z jakimś mężczyzną do tego opuszczonego domu. Było
to podejrzane, bo Tracy zwykle... pracowała (Kurwiła się,
podpowiedział Jack w jego głowie) w domu (W przyczepie, to znów
Jack). Śmierdziało to, jak pułapka i jeszcze parę miesięcy temu
Josh uznałby, że jego siostra jest na to za głupia, ale akcja z
filmem kazała mu zacząć inaczej o niej myśleć.
– Tracy!
– zawołał i pchnął drzwi do następnego z pokojów.
***
Jeszcze
troszkę, pomyślała, gdy usłyszała stłumiony głos brata zza
ściany. Siedziała z podciągniętymi kolanami na wyświechtanym
kocu rozłożonym w salonie. Kilka godzin wcześniej leżała tu
nago, nasłuchując z zamkniętymi oczami, jak jej klient opuszcza
dom. Wylądowali tutaj, ponieważ facet miał klaustrofobię i nie
chciał tego robić w przyczepie. Za motel też nie miał ochoty
płacić. Gdy otworzyła oczy, ujrzała leżącą na podłodze zużytą
prezerwatywę. Po odwrócenia głowy jej wzrok padł na zmięte
banknoty, które chwilę temu mężczyzna rzucił jej w twarz.
Poczuła się sama jak nigdy dotąd, ale nie było już przy niej
drugiego, ciepłego ciała, tak podobnego do jej własnego, do
którego mogła się przytulić. Gdy ponownie otworzyła oczy,
ujrzała nad sobą mężczyznę. Zawarła z nim pakt, ponieważ miał
rację. Josh zasługiwał na karę.
– Tutaj
jestem, Josh!
Scyzoryk
z dłoni chłopaka opadł z brzękiem na podłogę, gdy Juan, który
stał za drzwiami, mocnym ciosem uderzył go łokciem w czoło. Josh
stracił przytomność i osunął się wprost w ramiona policjanta,
który usadził go na stojącym nieopodal krześle.
– O
tym nic nie było! – oburzyła się Tracy i podbiegła do brata.
– Zamknij
się, głupia! Musiałem go jakoś obezwładnić. Strasznie się
ostatnio rzuca.
– No...
– zgodziła się Tracy i przyjrzała piegowatej twarzy Josha.
Założyła mu za ucho opadający kosmyk włosów. – I co teraz?
– Co
tylko chcemy. – Uśmiechnął się Juan.
Santa Boy i jego wyznanie miłości! Kocham, uwielbiam, czczę Cię za tą postać. Nic nie jest tak piękne jak Santa usiłujący okazywać uczucia :D i to że w rozdziale działy się ważniejsze rzeczy, które bardziej wpłyną na fabułę nie ma znaczenia ;)
OdpowiedzUsuńTotalnie się z tobą zgadzam! A jeszcze kiedy sobie człowiek uświadomi, że to przecież stary dziad, a tak się miota. Priceless :)
UsuńTak, tak. W rozdziale działy się ważniejsze rzeczy. No, czujecie, że jesteśmy co raz bliżej końca? ;)
Pozdrowienia!
No niestety czuć, że koniec, a szkoda wielka, bo baaaardzo fajne to opowiadanie :) Santa jest w ogóle epicką postacią, ale i inne potrafią namieszać. Już nie moge się doczekać ciągu dalszego
OdpowiedzUsuńTen koniec to jeszcze pewnie zajmie miesiące, więc nie ma co się na niego nastawiać :) Ale tak, to już tylko równia pochyła ku THE END. Cieszę się, że nie uczyniłam z Santy marginalnej postaci, jak planowałam, bo ma chyba wielu fanów wśród czytelników :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i mam nadzieję na spotkanie przy następnym rozdziale!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńcudnie, Santaboy i jego wyznanie miłości urocze, ale no wkurza mnie Tracy no jak może to brat mści się na nim bo daje sobie rade mimo wszystko...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, Santaboy i jego wyznanie miłosci urocze, ale no wkurza mnie Fracy no jak może to brat mści się na nim bo daje sobie radę mimo wszystko...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka