odłoga
oraz ściany wyłożone były białymi, drobnymi płytkami. Fuga
między nimi, niegdyś także biała, teraz poszarzała od silnych
chemikaliów odkażających. Migająca świetlówka jeszcze bardziej
upodabniała to miejsce do publicznej toalety na dworcu. Tam również
każdy centymetr był wyszorowany drażniącą nozdrza chemią, ale
człowiek i tak chwytał klamkę przez chusteczkę. Rosse, której
głowa była teraz pełna takich przemyśleń, podciągnęła niżej
szpitalną sukienkę otrzymaną po porodzie. Była ona tak krótka,
że nie zakrywała niczego, a było naprawdę dużo do ukrycia.
Pielęgniarki nie pozwoliły założyć Rosse majtek, żeby nie
zwiększać szansy na jakąś paskudną infekcję. Ciekło z niej z
dołu i z góry, a migrenę podjudzał nieustanny płacz. Na
porodówce płakał każdy. Płakały matki w szoku poporodowym,
płakały dzieci z pełną pieluchą, z jakiegoś powodu płakali
ojcowie i dziadkowie, których nawet nie wpuszczano na sale. Można
by pomyśleć, że ten korowód okropności zatrzymują słodkie
pyszczki nowo narodzonych dzieci. Nic bardziej mylnego. Wszystkie
noworodki były jakby żywcem wyjęte z teledysku Marilyna Mansona,
który za dwie dekady zmieni na zawsze obraz amerykańskiej
popkultury. Sine i pokraczne jakby złożone z niepasujących do
siebie części różnych lalek.
Na
oddziale położniczym w szpitalu w West, sennej mieścinie w
północnym Teksasie, wśród szarości ścian i fioletu nowych ludzi
wzrok wszystkich przyciągał jeden, różowy punkt. Córka Rosse
bardzo szybko zmieniła odcień na bardziej przyjazny dla oka, miała
też gęste, ciemne włoski i była pulchniutka jak prosiaczek. Z
każdą godziną panna Hamilton nabierała przekonania, że warto
było tak cierpieć i pokłócić się już chyba na wieczność z
ojcem. Przecież nawet salowa powiedziała, że to jedno z
najładniejszych urodzonych tu dzieci. Rosse poprawiła kocyk na
ciałku śpiącej w łóżeczku Leny i z trudem odwróciła się na
drugi bok. Triumfalny uśmiech momentalnie wpełznął na je usta, bo
obok niej leżała kobieta, która uleczyła Rosse ze wszelkich
kompleksów. Przestały jej nawet przeszkadzać nadprogramowe
kilogramy. Gdyby nie one wyglądałaby podczas ciąży jak ta
kobieta. Jak matka obcego. Jej anatomia zredukowałaby się do
chudych, żylastych kończyn i tak napęczniałego brzucha, jakby
miał zaraz pęknąć przebity szczękami małego kosmity. Teraz
kobieta wyglądała jak zużyty żywy inkubator, a jej sine dziecko z
wielką łysą łepetyną i wyłupiastymi oczami było paskudne, jak
na hollywoodzkiego kosmitę przystało.
Kobieta
kilkukrotnie wychodziła na korytarz, nieporadnie próbując zakryć
to, czego krótka szpitalna sukienka nie zasłaniała, by na chwilę
spotkać się z liczną rodziną. Jednak ojciec małego obcego się
nie pojawił. To jeszcze bardziej podbudowywało Rosse na duchu. Mąż
kobiety przyszedł w odwiedziny dopiero cztery dni po porodzie.
Zwyczajny urzędas z neseserem, sweterkiem w serek i przylizanymi
włosami. Nie przyniósł ze sobą standardowych kwiatów i
czekoladek. Popatrzył na swojego małego kosmitę, nawet go nie
dotykając. Potem odwrócił się i ujrzał idealnego bobasa jak z
reklam pampersów.
– Nie
mogłaś urodzić czegoś bardziej jak to? – zapytał żonę,
wskazując na małą Lenę Hamilton.
Odpowiedział
mu ledwie słyszalny szept, który Rosse usłyszała tylko dlatego,
że niebezpiecznie daleko wychyliła się ze swojego łóżka.
– Następne
będzie ładniejsze, obiecuję. Postaram się.
– Mam
nadzieję – odparł urzędas i wyszedł z sali.
Rosse
następnego dnia wypisała się ze szpitala i wraz z córką wróciła
do domu. Różowy, idealny bobas zmiękczył serce jej ojca, który
postanowił nie wydziedziczyć swojej jedynej córki. Co więcej, w
parę miesięcy po porodzie Rosse Hamilton zamieszkała wraz z Leną
w kupionym przez rodziców domku jednorodzinnym. Jej sąsiadami okazali się nie kto inny, jak mały kosmita, jego inkubator oraz
łysiejący kreator w sweterku w serek. Obca rasa z domu obok
nazywała się Biel.
1
Rosse odpaliła papierosa i oparła się o piekarnik. Lekarz jak
mantrę powtarzał przy każdej wizycie, że z jej płucami powinna
natychmiast i definitywnie rzucić ten paskudny nałóg i, na Boga,
próbowała, ale ten niewdzięczny bachor doprowadzał ją do
rozpaczy. Przed momentem Lena wyleciała z domu jak z procy, nie
zapominając o standardowym „nienawidzę cię” i głośnym
trzaśnięciu drzwiami. Rosse wydmuchała dym przez nos i odwróciła
się, by spojrzeć na podwórze między listewkami żaluzji. Jej
córka w tych strasznych, obszarpanych spodenkach, które zrobiła
sobie sama za pomocą nożyczek oraz super modnych i drogich
marmurkowych dżinsów, stała obok Obcego z sąsiedniego domu.
Dzieciak szybko strzelił do góry niczym kanadyjska osika. Jego
długie bardzo chude nogi w podobnych, obszarpanych spodenkach
budziły u Rosse jednocześnie zazdrość i zmieszanie. Równie
dobrze to ten dzieciak mógł biegać po pokładzie Nostromo w tym
paskudnym kostiumie zamiast jakiegoś Nigeryjczyka.
Tymczasem Marshall, bo tak miał na imię chłopak – Obcy, odpędzał
się od Leny niczym od natrętnej muchy. W każdy inny weekend po
paru kuksańcach i niewybrednych żartach z tego mikrusa w końcu, z
wielką łaską, zabrałby ją ze sobą, ale dziś była pierwsza
sobota miesiąca. Nikt nie mógł tego zobaczyć.
– Idź lepiej przeprosić matkę, bo znów nie odstaniesz obiadu,
pętaku – prychnął i wbił dziewczynie palec w bark. – Same
kości!
– Każdy ma tu same kości! – odparła Lena i pomasowała bolące
miejsce.
Była bardzo szczupła, wręcz zachudzona, więc wszystkie ubrania
wisiały na niej jak worek, co doprowadzało jej matkę do rozpaczy.
Podobnie jak gust dziewczyny. Była typową chłopczycą w
porozciąganych podkoszulkach.
– A na głowie co ci się stało?
Marshall chwycił ją za krótkie, krzywo ścięte włosy. Zaśmiał
się paskudnie i wystawił język, gdy bezowocnie próbowała się
wyrwać.
– No zostaw! – jęknęła i trzasnęła go dłonią w przedramię.
– Nie mów do mnie jak do psa!
Zaatakował szybko jak kobra, z nowym pokładem zaciętości. Po
chwili oboje wylądowali na trawniku. Lena szybko zrobiła się cała
czerwona, bo nie mogła zaczerpnąć tchu ze śmiechu. Miała
gilgotki na szyi, co Marshall szybko odkrył i wykorzystał.
– I o to twoja matka się tak darła? – spytał, gdy już
przestali się turlać po trawie i wskazał na włosy, które Lena
starła się bez efektu przygładzić dłonią. Krzywa grzywka
sięgała połowy czoła, a kępka na czubku głowy sterczała jak
szczypiorek.
– O to – przyznała Lena, po chwili dodając: – i o budyń.
– Budyń? – prychnął Marshall. – Bo zjadłaś budyń przed
obiadem?
Boże, oddałby wszystko, żeby mieć takie problemy. Miał podać
rękę temu pętakowi, bo nadal siedziała na ziemi, ale uznał, że
nie zasłużyła. Budyń, kurwa.
– Nie, o to, że nie zjadłam.
Już jej nie słuchał. Podszedł do swojego porzuconego na podwórku
roweru i sprawdził opony. Budyń. No aż go trzepało. Mały,
rozpieszczony bachor, który nie zna życia. Matka kazała mi zjeść
budyń, ta wredna suka, więc wykrzyczę jej w twarz, że jej
nienawidzę i trzasnę ostentacyjnie drzwiami. Zaczekam teraz na
mojego rycerza, który wyzwoli mnie z tego ucisku. Oto ja, Don
Juano–Srano, pogromca czekoladowych deserów ze skrobiowych
zagęszczaczy. Z wisienką pośrodku. O ja, nieszczęśliwa. Cały
najeżony, wsiadł na rower i zjechał z chodnika na szeroką ulicę,
wzdłuż której stały rzędy podobnych do siebie małych domków,
zamieszkałych głównie przez pracowników miejscowej fabryki
nawozów i ich rodziny.
– Hej, zaczekaj na mnie!
– Wypchaj się budyniem! – warknął do dziewczyny, która
próbowała go dogonić, pedałując co tchu.
Prawie sam się wywalił, gdy usłyszał za sobą trzask i krzyk
dziewczyny. Zahamował gwałtownie i spojrzał do tyłu. Lena leżała
na chodniku obok czerwonego roweru, którego przednie koło wciąż
się kręciło. Przez chwilę wahał się, czy po prostu nie olać
idiotki i pojechać dalej, jednak zawrócił.
– Coś sobie zrobiłaś? – spytał i kucnął przy dziewczynie.
Lena dźwignęła się do siadu i spojrzała na wnętrze dłoni,
które obtarła sobie o beton, gdy ratowała się przed upadkiem na
głowę. Łokieć też ją trochę pobolewał, ale nawet nie krwawił.
Była tylko trochę obolała w paru miejscach.
– Nie.
– To dobrze, pętaku – odparł Marshall i poczochrał ją po
głowie. – Dawaj w górę.
Pomógł jej wstać i podniósł rower. Nie wyglądał na bardzo
uszkodzony. Założył z powrotem łańcuch, brudząc sobie przy tym
palce smarem.
– Obręcz jest chyba skrzywiona. Wycentrują ci w sklepie. Jak nic
ci nie jest, to ja jadę. – Oddał dziewczynie kierownicę i maznął
jej twarz smarem, który miał na palcach. – Uważaj następnym
razem, pętaku.
– Hej! – zawołała z oburzeniem Lena i przejechała dłonią po
twarzy, tylko bardziej rozsmarowując brud. Miała nadzieję, że nie
zaczęła się rumienić.
Chyba umarłaby ze wstydu, gdyby Marshall to zauważył i ją
wyśmiał. I tak prawie zeszła na zawał, gdy turlali się po
trawie. Pewnie dziś w nocy w ogóle nie zaśnie. Nie pozwolą jej na
to motylki w brzuchu, które powrócą, gdy będzie wspominać każde,
najdrobniejsze, najprzelotniejsze zetknięcie się ich ciał.
– Chcę z tobą pojechać. Jedziesz do babci, prawda? – spytała.
– Nie możemy odwiedzić jej razem?
Babcia pewnie by się ucieszyła z odwiedzin kogoś poza nim,
pomyślał Marshall. Nikt z rodziny jej nie odwiedzał, jakby uznali,
że już nie żyje. Od trzech lat do kolekcji świątecznych kartek
nie dołączyły żadne nowe. Wszyscy zapomnieli o Marii Biel, bo
była stara, chora i biedna. Bezużyteczna. No i chociaż raz to nie
on musiałby wysłuchiwać o tym, jaki jest zachudzony.
– No dobra – zgodził się.
Marshall musiał pedałować za ich dwoje, ale na szczęście do domu
spokojnej starości było tylko parę ulic. Za nic by się nie
przyznał, że porządnie się zmęczył, wożąc tego chudzielca na
bagażniku nad tylnym kołem. Rower Leny zostawili u sąsiada. Drugą
niedogodnością wspólnej jazdy było to, że czuł jej cycki, choć
może to za duże słowo, na plecach, gdy się go trzymała.
Przygotował w głowie kilka wrednych żartów, ale postanowił
przemilczeć temat. Gruczoły mleczne sąsiadki to było dla niego
trochę za dużo, a do tego babki zawsze wszystko brały na poważnie
i się obrażały. Nic by się nie stało, gdyby powiedział do
kumpla „ty fiucie”. Porechotaliby sobie tylko. Z drugą płcią
tak to nie działało. Laski były jakieś inne. Zresztą, pętak
jakoś dziwnie się wiercił na bagażniku, próbując ograniczyć
kontakt ich ciał, a jednocześnie nie stracić równowagi. Na
szczęście jazda nie była długa. Po paru minutach pedałowania zza
drzew wyłoniła się fasada dwupiętrowego budynku z szerokim
podjazdem.
Marshall porzucił swój rower na wypielęgnowanym trawniku, którego
intensywna zieleń podtrzymywana była przez system zraszaczy. Wielu
pewnie się na to nabierało. Przecież to był taki piękny dom z
takim pięknym, zielonym trawnikiem. Skoro z trawą sobie radzą, to
pewnie z przygłuchym emerytem także. Poziom trudności podobny.
Trawnik był tylko przynętą. Świecącym wabikiem na czubku głowy
ryby – wędkarza. Jasny korytarz też nie budził podejrzeń, a
mydło w toalecie dla gości pachniało wyjątkowo ładnie. Aż
budziło zazdrość. Na końcu jasnego korytarza znajdowały się
drzwi, zza których nie wychodziło się żywym, jak ze szczęk ryby
– wędkarza.
Gdy szli pustym korytarzem, odgłos ich kroków odbijał się od
pomalowanych na kremowo ścian. Drzwi do biur były otwarte z powodu
nieznośnego upału podczas teksańskiego lata. Wiatraki pracowały
na pełnych obrotach. Lena miała dziwne odczucie, że kolejne pary
oczu przyglądają im się trochę za bardzo. W ostatnim biurze przed
drzwiami – paszczą rezydowała szefowa pielęgniarek.
– Och, Marshall znów przyszedł odwiedzić swoją babcię. Jaki
dobry chłopiec – zaświergotała. – I przyprowadził swoją
dziewczynę.
Kobieta uśmiechnęła się miło do Leny, wykrzywiając usta
pomalowane nierówno jaskraworóżową szminką. I znów to wrażenie,
jakby za słodką miną i słodkimi słowami kryło się prawdziwe
znaczenie nieczytelne dla postronnych, do których należała Lena.
– Znasz kod, Słońce.
Marshall wystukał cyfry na konsoli i po chwili zamek otworzył się
z głośnym trzaskiem. Po drugiej stronie drzwi był już inny świat,
bez klimatyzacji i beżowych ścian. Powietrze też było jakby inne.
Przesiąknięte dziwnym zapachem towarzyszącym starości.
– Tylko ty możesz tu wchodzić? – spytała Lena, rozglądając
się po korytarzu.
– Tak. Rodziny korzystają zwykle z sali odwiedzin. Po tamtej
stronie drzwi – odparł Marshall, prowadząc ich do odpowiedniego
pokoju. – Mam wtyki u dyrektora.
To znów był ten ton. Taki sam jak u sekretarki. Za słowami kryło
się coś jeszcze, czego Lena nie umiała odczytać. A może za dużo
sobie wyobrażała. Porzuciła rozmyślenie, bo o to weszli do małego
pokoju z brązowym dywanem na podłodze i zielonymi, krzywo
przyklejonymi tapetami. Na kanapie siedziała starsza kobieta –
siwa, pomarszczona i gruba, jak one wszystkie. Gdy weszli, spięła
się i szybko włożyła coś w zagłębienie pomiędzy oparciem i
siedzeniem. Zaraz jednak napięcie zniknęło z jej twarzy,
zastąpione radością.
– Jesteś, Marshall. Odwiedziłeś mnie, starą babcię. Na pewno
miałeś lepsze rzeczy do roboty – powiedziała.
– Nie zaczynaj, babciu – jęknął chłopak i uwalił się na
kanapie obok niej. Nogą odsunął rozchwianą ławę zawaloną
opakowaniami po lekach i starymi gazetami. – Siadaj obok.
Lena posłusznie zajęła miejsce na skraju brązowej kanapy.
Poduszki ze szwami nadawały się do czyszczenia, podobnie jak
zaplamiony dywan. Na meblach spoczywała warstwa kurzu. Lena
spodziewała się rumianej staruszki, robiącej na drutach w
wiklinowym fotelu. Jednak zamiast amerykańskiego snu zastała
amerykański koszmar.
– I co to za pannicę zabrałeś ze sobą? A ja nie ma dla was
żadnych ciastek – zasmuciła się kobieta. – Goście, a ja taka
nieprzygotowana.
– Och, babciu – sapnął Marshall, po raz tysięczny słysząc to
samo. – Ciastka mamy w każdym sklepie. Poza tym ona nie je
ciastek, bo się boi, że zgrubnie.
To było perfidne zagranie, ale chociaż raz nie chciał słuchać o
tym, że żadna kobieta go nie zechce, jeśli będzie taki wątły. A
z długimi włosami wygląda jak jakiś przestępca z ulicy. Lenę
rzucił na pożarcie, a sam włączył telewizor na powtórkę
odcinka „Star Trek: Następne pokolenie”.
– Kochanie, rzeczywiście same kosteczki – zmartwiła się
staruszka. – A to bardzo niedobrze. Szczególnie u kobiet. Jeśli
będzie taka chuda, to będziesz miała problemy z ciążą.
Marshall siłą zdusił parsknięcie i zezował na Lenę. Od początku
siedziała zgarbiona, teraz dodatkowo oplotła się ramionami, jakby
próbując ukryć swoje ciało. Spuściła wzrok na podłogę.
– Mama mówi podobnie – przyznała cicho.
– To mądra kobieta – stwierdziła babcia bez cienia wątpliwości
w głosie. – Musisz spodobać się mężczyźnie. Oni zwracają
uwagę na takie rzeczy. Chcą mieć zdrowe dzieci.
– A może ja nie chcę mieć dzieci – bąknęła Lena nieco
odważniej, nadal jakoś dziwnie zwinięta na kanapie.
To pojechała z grubej rury, pomyślał Marshall. Popatrzył na
babcię, która teraz zrobiła minę, jakby coś weszło jej pod
protezę zębową i niemiłosiernie uwierało. Czyli zmieniła stronę
kasety. To było dla niego za dużo. Wyłączył telewizor w
momencie, gdy babcia rozpoczęła swoje kazanie.
– Bóg tak stworzył...
Z tym by się Marshall kłócił, ale z babcią nie zamierzał. Była
dla niego jak matka, tylko że milsza. Jedyna osoba, przed którą
płakał. Jedyna, przy której czuł się całkowicie bezpiecznie,
pewny jej bezwarunkowej miłości. Zasłużyła na szacunek i na to,
by trzymać mordę zamkniętą w odpowiednich momentach. Nie mógł
jednak zostawić tak Leny, która błagała go wzrokiem o pomoc. Nie
był aż takim chamem.
– To ja pójdę teraz do dyrektora – stwierdził i podniósł się
z kanapy. – Lena z tobą zostanie.
– Do dyrektora? Ach, tak, tak – przypomniała sobie babcia. –
Pielęgniarki mówiły, że mu pomagasz w biurze.
– Właśnie – odparł, ponownie używając tego dziwnego tonu. –
To ja idę, a ty, babciu, opowiedz Lenie o wojnie. Ma z tego
wypracowanie.
Może babcia nie pamiętała, co robiła wczoraj, ale wspomnienia o
wydarzeniach sprzed półwiecza nie wyblakły w jej umyśle ani o
ton. O swojej młodości w Polsce mogła opowiadać godzinami, a
Marshall, który był jej jedynym słuchaczem, znał opowieść
staruszki na pamięć. W końcu słuchał jej co tydzień od nowa. To
nie przeszkadzało mu uwielbiać tych historii z nową mocą za
każdym razem. Babcia zasługiwała na coś więcej niż mały, zakurzony pokoik, ale on nie mógł jej tego dać. To było bardzo
frustrujące.
Kobieta wyciągnęła chusteczkę zza poduchy i wysiąkała nos. W
jej głowie zboże znów się rozszumiało, a żarna poszły w ruch.
Marshall zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę drzwi –
paszczy. Gdy znów przechodził koło gabinetów, czuł, że
wszystkie oczy bacznie go obserwują. Do drzwi dyrektora odprowadziło
go kilka znaczących chrząknięć i kaszlnięć. Tak, wiedział, że
się spóźnił. Babcia była przekonana, że to jej syn, a ojciec
Marshalla, pokrywa koszty pobytu w domu opieki. Matka myślała, że
idą na to pieniądze z emerytury. Ojciec uiszczał nimi jedynie
połowę należności, a resztę pokrywał Marshall. Nigdy nie
zapytał, skąd jego syn miał tyle pieniędzy. Liczyło się tylko
kilkaset dolców więcej w kieszeni. Marshall nacisnął klamkę i
wszedł do środka bez pukania. To on był tutaj panem, nie musiał
prosić o pozwolenie.
Dyrektor stał tyłem do niego i spoglądał przez okno z rękoma
zaplecionymi na plecach. Wiatrak pracował na pełnych obrotach.
Brązowa marynarka zwisła z krzesła dosuniętego do biurka. Dziś
było naprawę gorąco. Krople potu zraszały łysiejącą głowę
czterdziestoletniego mężczyzny. Gdy odwrócił się na dźwięk
otwieranych drzwi, Marshall ujrzał mokre plamy na białej koszuli w
miejscach pach.
***
Ojciec był wielkim mężczyzną jakby wyciosanym ze skały.
Kanciastym i surowym, ale w jego wnętrzu tętniło krystalicznie
czyste serce, jak podziemne źródło. Jego pierwsza żona zmarła na
tyfus w dziewiątym miesiącu ciąży. Już najwcześniejsze
wspomnienie mojej matki to wychudzona kobieta garbiącą się w
cieniu ojca. Jakby od zawsze była stara. Szybko się męczyła i
miała narośl pod piersią. Ojciec nie pozwalał jej pracować w
polu, dlatego zajęła się zielarstwem. Chłopi przychodzili do
naszych czworaków, zostawiali ser albo kurę, a wychodzili z wiązką
ziół lub garścią nasion. Przychodzili do niej, bo miejscowy
felczer żądał za swoje usługi miesięcznych zarobków. Resztę
czasu matka przeznaczała na wychowanie swoich trzech córek. Nasze
koszule były najbielsze, a warkocze młodszych sióstr
najrówniejsze. Ojciec zaś przeczulony po śmierci pierwszej żony i
nienarodzonego dziecka ganiał nas codziennie nad jezioro, abyśmy
się dokładnie umyły, dlatego byłyśmy najbielsze, najczystsze i
pachniałyśmy ziołami.
***
Marshall podszedł do biurka i przewrócił kubek z herbatą. Płyn
rozlał się po leżących wolno kartkach i zaczął skapywać na
podłogę. Ciało dyrektora drgnęło na ten widok. Spojrzał na
zaciśnięte usta wysokiego chłopaka przed sobą i przełknął
ślinę pod jego twardym wzrokiem pełnym pogardy.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał z wyrzutem w głosie.
– Ja? – zdziwił się Marshall i zbliżył się parę kroków. –
Mówisz, że ja to zrobiłem?
– Przecież widziałem.
Marshall zbliżył się jeszcze bardziej do mężczyzny i nagle
chwycił go za gardło. Za każdym razem pragnienie, aby przestać
udawać i zobaczyć w oczach tego zboczeńca prawdziwy strach,
stawało się coraz silniejsze. I coraz trudniejsze do opanowania.
– Oskarżasz swojego pana? – spytał ostro. – Przyznaj, że ty
to zrobiłeś.
– Nie...
Rozglądnął się po pomieszczeniu w poszukiwaniu gadżetu, który
tym razem przygotował mężczyzna. Po chwili na krześle pod ścianą
dojrzał metalową smycz wraz z obrożą. Miała nawet medalik z
imieniem. Jak twoja żona wyjdzie dzisiaj na spacer z waszym psem,
skoro podpieprzyłeś mu smycz, stary zboku? – prychnął w
myślach. Popatrzył na zaczerwienioną twarz mężczyzny. Był
obrzydliwy.
– Niedobry z ciebie pies. Zasługujesz na karę – powiedział
ostro i podszedł do krzesła.
***
Pałac, który zamieszkiwało hrabiostwo, otoczony był polami, na
których pracowaliśmy. Prócz skrawka ziemi i krowy nie mieliśmy
nic własnego. Za dwoma stawami przedzielonymi groblą park
krajobrazowy otaczający pałac przeistaczał się w las, w którym
dorastały półdzikie jelenie hodowane przez dziedzica. Gdy ktoś
wbrew zakazowi przeskoczył drewniane ogrodzenie, bestie obserwowały zza
drzew natręta, łypiąc wielkimi czarnymi oczami. Ja się nie bałam
jak inne dziewczyny, więc chodziłam zbierać tam maliny. Gdy
jelenie podeszły za blisko, ciskałam w nimi kamieniami. Zwykle
wtedy rozpierzchało się we wszystkie strony. Kiedyś trafiłam
młodego koziołka prosto w głowę, a on nie uciekł. Po chwili jego
poroże wbijało się w mój bok. Nadal mam tam bliznę. Po tym tata
zabronił mi chodzić do lasu i wysłał do miasta, abym się uczyła
na krawcową. Praca na polu zaczynała się o świcie, a kończyła o
zmierzchu. Pracowali wszyscy, młodzi i starzy. Kobiety zawijały
niemowlęta, dawały im do ssania tkaninę nasączoną mlekiem
makowym i kładły na miedzy. Była tam pszenica, ziemniaki i wysokie
jak dwóch ludzi konopie na włókna. Ludzie zataczali się, gdy
wracali z koszenia. A potem hrabiostwo wyjechało na Wschód, pałac
pozostawiając w rękach zarządcy. Wszyscy mówili, że idzie wojna.
***
Dyrektor klęknął na podłodze i na czworakach podszedł do
krzesła. Marshall ubrał mu psią obrożę i spojrzał na medalik.
– Więc nazywasz się Rex? – spytał, a gdy nie uzyskał
odpowiedzi, pociągnął za smycz, co spowodowało zaciśnięcie się
obroży na szyi dyrektora. – Odpowiadaj, psie, gdy cię o coś
pytam!
– Mam na imię James.
– Kłamiesz! Tutaj pisze Rex! – Marschall uderzył mężczyznę
skórzaną rączką smyczy w pośladek. – To jak jest?!
Dyrektor zaskomlał i wypiął się bardziej w stronę Marshalla.
Jedną ręką zaczął sobie rozpinać pasek od spodni.
– James – wyskamlał. – Mam na imię James.
– Sugerujesz, że twój pan nie umie czytać?! – spytał chłopak
karcącym tonem.
Kolejne razy padły już na odsłonięte pośladki dyrektora. Były
blade i owłosione. Uderzenia pozostawały różowe ślady na skórze.
Marshall uśmiechnął się do siebie, gdy jęki bólu zaczęły być
prawdziwe.
– To jak się nazywasz, psie?! – zapytał ponownie.
Dyrektor zaskuczał, obrócił się w miejscu niczym prawdziwy pies i
przytulił do nogi swojego pana. Przeciągnął językiem po
szczupłej łydce. Marshall popatrzył na niego z góry. W
przeciwieństwie do mężczyzny nie czuł podniecenia, ale sprawianie
mu bólu przynosiło poczucie satysfakcji. Odepchnął go butem i
uderzył rączką smyczy w łysą głowę.
– I co się tak podlizujesz? – prychnął z pogardą. – Pytam,
jak się nazywasz!
Dyrektor usiadł na podłodze i zrobił zamyśloną minę.
Garniturowe spodnie miał w kostkach, więc Marshall miał dobry
widok na jego pobudzonego penisa. Stary, niewyżyty zboczeniec.
– Rex? – odparł pytająco dyrektor i spojrzał błagalnie na
chłopaka.
– Mnie się pytasz, psie? Głupi jesteś, co? – parsknął
chłopak. Zrzucił z biurka papiery i otwartą dłonią uderzył parę
razy o blat. – To może przynajmniej sztuczki umiesz robić? No,
wskakuj.
Okręcił sobie koniec smyczy parę razy wokół dłoni. Metalowa
obroża zaczęła zaciskać się na szyi dyrektora, co zmusiło go do
uniesienia się do klęku. Jego biała koszula była już całkiem
przepocona i lepiła mu się do pleców. Oparł się dłońmi o
krawędź biurka i popatrzył na swojego pana. Marshall uderzył z
głośnym trzaskiem skórzanym końcem smyczy o biurko.
– Właź! – syknął.
Dyrektor zawahał się. Spojrzał w stronę drzwi do gabinetu. Czuł
wzrok nastolatka pełen wzgardy na sobie. Jego białe zęby lśniły
w prześmiewczym uśmiechu między pasmami czarnych włosów, które
spadły mu na twarz. To nie była żadna gra, dlatego to było takie
dobre. Marshall zauważył jego niepewne spojrzenie. Uśmiechnął
się wrednie.
– Zastanawiasz się, czy zamknąłem drzwi? – spytał. – Tak.
Też mam swoją dumę. Nie chciałbym, żeby ktoś mnie zobaczył z
tym starym knurem, który chciałby być psem. A teraz wskakuj na
biurko!
Dyrektor nie wyglądał na przekonanego, ale w końcu niezgrabnie
wszedł na mebel. Pomyślał o tym, jak by to było spuścić się na
raport miesięczny, a potem zlizać z niego spermę, przyciskany do
biurka za głowę przez nastoletniego chłopca. Marshall nie
pochwalił swojego psa. Oparł się nonszalancko o biurko i od
niechcenia zaczął grzebać w kubkach z artykułami biurowymi w
poszukiwaniu czegoś użytecznego.
– Zastanawiasz się – rzucił – jakby to było, gdyby teraz
przez te drzwi weszła twoja żona z foremką pełną lazanii? Co by
zrobiła, gdyby ujrzała cię stojącego na czworaka na biurku w
samej koszuli ze sterczącym fiutem? Uciekłaby z krzykiem prosto do
pastora? A on na nabożeństwie pokiwałby na ciebie swoim boskim
palcem. Setki par oczu zwróciłyby się w twoją stronę. Setki
palców wskazałyby na ciebie. Setki ust mówiłby „To on,
zboczeniec!”.
Z twarzy dyrektora w jednym momencie odpłynęły wszystkie kolory.
Przestraszonym wzrokiem spojrzał w stronę drzwi, a później na
twarz chłopaka, który była teraz znacznie bliżej. Chciał
zeskoczyć z biurka, ale Marshall był na to przygotowany. Obroża
zacisnęła się wokół szyi, podduszając mężczyznę, który
wydał z siebie rzężenie. Załzawionymi oczami spojrzał na twarz
swojego pana, którą wykrzywiał wredny uśmiech.
– I co teraz? – spytał chłopak.
***
Kazali zostać tam, gdzie się było, ale ja nie mogłam zostawić
rodziny. Całą drogę od krawcowej przebiegłam co sił w nogach.
Pierwszy, zwiadowczy samolot nadleciał, gdy przebiegałam przez
pole. Może Niemiec myślał, że idę kogoś zawiadomić, a może
zrobił to dla zabawy, ale ostrzelał mnie z karabinu. Padłam na
ziemię i zakryłam głowę rękami. Na szczęście mnie nie trafił.
W opuszczonym pałacu zrobili sobie bazę. Jeden człowiek z miasta
przyniósł papiery, które mówiły, że jego dziadek był Niemcem,
więc ustalono go nowym zarządcą, chociaż nie miał pojęcia o
uprawianiu ziemi. Dorośli nazywali go folksdojcze. Kazali wszystkim
z czworaków zabrać żarna, abyśmy sami nie mogli robić mąki.
Ojciec ukrył nasze w sianie, a zarządcy oddał dwa obrobione
kamienie. Głupiec nawet nie wiedział, jak wyglądają żarna! Potem
nastały lata głodu. Niemcy zabierali wszystko i kazali pracować
ponad siły. Ale ja się ich nie bałam! Sama zgłosiłam się do
powożenia końmi, gdy były wykopki ziemniaków. Było już ciemno,
a Niemiec z karabinem jechał obok mnie na koniu. Gdy nie patrzył,
sięgałam do tyłu i zrzucałam ziemniaki z wozu do rowu. Tam
zbierały je ukryte w trawie dzieci. Mógł mnie nawet za to
zastrzelić, ale nie chciałam, żeby moje młodsze siostry chodziły
głodne! A później przyszła ruska armia. Młodzi chłopcy,
obszarpani i bez butów. Wygłodzeni jak psy. Rozbiegli się po
czworakach i wyżarli wszystkie zapasy. Jeden młody upił się u
nas, a potem zaczął dobierać się do mojej siostry. Ojciec poszedł
do oficera na skargę. Ten kazał wywlec chłopaka za dom, wyciągnął
mu dokumenty z munduru, a potem strzelił w głowę. Pewnie jego
matce powiedzieli, że zginął, walcząc. Ojciec nie mógł sobie
wybaczyć, że ten młody chłopak został zastrzelony przez niego.
Płakał, kopiąc dla niego grób. To był pierwszy raz, gdy
widziałam, jak ojciec płacze. A potem ja sprawiłam, że płakała
matka. Błaga, żebym nie wyjeżdżała, ale ja nie mogłam zostać. Co niby
miałabym tam robić? Tam nie było niczego. Pociągi były tak
obładowane, że ludzie siedzieli nawet na dachach. Pojechałam na
Ziemie Odzyskane w poszukiwaniu pracy, a znalazłam męża. Był
dobry i ładny, o złotych włosach. W czasie wojny wywieźli go do
pracy w niemieckiej fabryce. Podawali mu tam zastrzyki, aby nie
doszło do mieszania się ras. One go zabiły. Gdy ja rodziłam
dziecko, on w tym samym szpitalu umierał na białaczkę. Był taki
młody. Potem z Ameryki przypłynął jego brat, żeby się nami
zająć. Ożenił się ze mną i zabrał nas do siebie. Dobry to był
człowiek.
***
Dyrektor szarpnął się na tyle mocno, że stoczył się z biurka.
Upadł boleśnie na kolana i rzucił się w stronę drzwi. Marshall,
który wypuścił na chwilę smycz, szybko odzyskał rezon i nie
pozwolił mu na to. Chwycił za łańcuch, owinął go sobie wokół
ręki i przygniótł mężczyznę do ziemi kolanem.
– Gdzie to się wybieramy? – wysyczał mu do ucha.
Kołnierzyk koszuli nie będzie w stanie zakryć czerwonych śladów,
który powstały na ściskanej przez obrożę szyi dyrektora. W
żałosnej próbie mężczyzna przejechał palcami po wyłożonej
zielonym linoleum podłodze. Łzy spływały mu po policzkach.
– Spokój, psie! – warknął Marshall i usiadł na nim okrakiem,
wciąż mocno ciągnąc za smycz. – I patrz, jaki bałagan
zrobiłeś. Powinniśmy zwołać sprzątaczkę, aby wytarła podłogę.
Która dzisiaj pracuje? Ann czy Betty? Nie wiesz? To spróbujmy
zawołać.
Dyrektor zaskomlał i przekręcił głowę, by spojrzeć z
przerażeniem w oczach na chłopaka. Ich błagalny wyraz tylko
podjudzał jego pana.
– Ann! Ann! No, dlaczego nie wołasz?! – warknął i uderzył go
smyczą po nagich, zaczerwienionych pośladkach. – Ann!
– Nie, nie! – wycharczał błagalnie dyrektor. – Zrobię
wszystko!
– Wszystko? Oczywiście, że zrobisz wszystko, bo jesteś moim
psem! – warknął Marshall.
Zszedł jednak z mężczyzny i obserwował, jak ten człapie na
czworaka do drzwi, aby przekonać się, że te są zamknięte. Jego
drogę na zielonym linoleum znaczyła smuga spermy. Marshall
roześmiał się i oparł o biurko, chwytając jego brzegi dłońmi.
– Dobrze, to teraz pokaż mi, jak robisz wszystko.
***
Dyrektor przyglądał się pręgą na szyi w podręcznym lusterku
wyciągniętym z szuflady, gdy Marshall doprowadzał się do
porządku. Na razie owinie się apaszką, ale nie miał pojęcia, jak
wytłumaczyć to żonie. Przecież nie będzie spał w golfie przy
tych upałach. Będzie musiał rozpętać jakąś porządną kłótnię,
aby Elizabeth wraz z dziećmi wyprowadziła się na parę dni do
matki. Może o olej w samochodzie. Przypomniał sobie o chłopaku,
gdy ten był już przy drzwiach.
– W zakładzie mamy nowy regulamin opłat – powiedział formalnym
tonem, jakby przed paroma minutami nie skuczał u stóp chłopaka. –
Teraz trzeba płacić co dwa tygodnie.
Znów zza otwartych drzwi biur obserwowały go kolejne pary oczu. W
niektórych oprócz pogardy widział też wdzięczność. Przez parę
najbliższych dni dyrektor powinien być znacznie mniej opryskliwy.
Uśmiechnął się, gdy zobaczył minę Leny, która jak zaczarowana
przysłuchiwała się słowom babci. Twarz starszej kobiety przyjęła
zatroskany wyraz.
– Co się stało, kochanie? – spytała, mimo że nie nic nie
powiedział. – Czemu jesteś smutny? Taki dobry chłopak jak ty nie
powinien chodzić smutny. Chcesz cytrynowego cukierka? Zupełnie o
nich zapomniałam. Lenie bardzo smakowały.
– Nie, dziękuję – odparł. Nic by teraz nie przełknął. –
Musimy już iść, bo obiecałem ojcu pomóc z samochodem.
– Ach, tak – zasmuciła się kobieta. – No trudno. Skoro tata
prosił, to nie marnuj tu czasu ze staruszką.
– Nie marnuję. – Podszedł, aby ją uścisnąć. – Przyjdę za
tydzień.
Wracali pieszo poboczem drogi. Marshall prowadził rower. Lena szła
obok niego znów dziwnie zgarbiona i zamyślona. Jemu opowieść
babci o wojnie zawsze pomagała. Nie ważne, co by się działo,
wliczając w to dyrektora, nie mógł się nad sobą użalać, bo to
było nic. Pryszcz na słoniu, w porównaniu do tego, co przeżyła
babcia.
– To o co chodziło z tym budyniem? – spytał. – Bo chyba nie o
budyń. Jeśli przez to zrobiłaś taką awanturę, to jesteś
idiotką.
Lena uniosła na niego zdziwione spojrzenie.
– Nie – przyznała. – Po prostu mama się złości, bo jestem
za chuda. A ja nie mogę przytyć! I nie dlatego, że nie chcę być
gruba, tylko nie chcę być bardziej...
– Bardziej?
– Bardziej... – zaczęła i zgarbiona objęła się ramionami. –
Po prostu bardziej.
– Chodzi o te całe... hormony? – spytał niepewnie Marshall. –
O stanie się ko...
– Nie jestem nią! – przerwała mu gwałtownie Lena, zaraz jednak
ponownie zwiesiła głowę. – Nie jestem.
Marshall podrapał się po przepoconych włosach. Nie miał pojęcia,
jak na to zareagować. Obserwował dziewczynę, patrząc na nią z
góry. Skulona i chyba bliska płaczu wyglądała tak niepozornie i
krucho. Jakby otaczały ją niewidoczne pręty klatki.
– Hej – zawołał i szturchnął ją pięścią w ramię –
chcesz zobaczyć coś fajnego?
Dziewczyna popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Kiwnęła głową.
– To chodź. – Chwycił ją za dłoń i pociągnął w kierunku
zaniedbanego domu. Biały lakier z desek, którym pokryte były
ściany, odpadł w większej części. Trawnik był zarośnięty, a
jedno okno zasłonięte kartonem. Na podjeździe stał stary Cadillac
z otwartą maską.
– Przecież tam mieszka Szalony John! – zawołała Lena.
Mama nie pozwalała jej zbliżać się do tego mężczyzny. Kiedyś
podobno pracował w fabryce nawozów, ale coś spadło mu na głowę.
Od tej pory oszalał, zamknął się w swoim domu i prawie go nie
opuszczał. Płacił sąsiadce, aby robiła mu zakupy w sklepie.
– No. To super gościu – oznajmił Marshall z entuzjazmem. –
Zobaczysz.
Klucz znalazł na werandzie pod glinianą doniczką, w której rósł
uschnięty krzak. Przez korytarz musieli przejść pojedynczo,
uważając, aby nie strącić któregoś ze stosu rupieci. Masa
kartonów, opakowań oraz innych niepotrzebnych rzeczy walała się
po całym domu.
– Jak coś ruszysz, to wybiegną karaluchy! – ostrzegł Marshall
i sam kopnął jedną ze stert z wrednym rechotem.
– Nie boję się karaluchów! – odparła Lena, jednak z obawą
zerkając pod nogi. Na szczęście nic się nie pojawiło.
Gospodarza domu znaleźli w salonie. Spał na zagraconej podłodze z
opróżnioną butelką wina w dłoni. Długie, jasne włosy
zasłaniały mu czerwoną od wypitego alkoholu twarz. Brodę, a nawet
włosy na nagiej klatce piersiowej miał zlepione czerwonym trunkiem.
Marshall przekroczył jego ciało, jakby robił to już tysiące razy
i kucnął przy stojących na podłodze pudłach i magnetofonie.
– No chodź! – zawołał na dziewczynę.
Lena spojrzała na twarz mężczyzny, upewniając się, że ten na
pewno śpi. Ze znacznie mniejszą dawką pewności, ale większą
gracją przeskoczyła ponad nim i znalazła się przy Marshallu. Ten
podał jej kasetę wyciągniętą z jednego z pudeł. Na jej okładce
widniały rzędy białych krzyży na czerwonym tle*.
– To odmieni twoje życie – stwierdził bez cienia wątpliwości
w głosie.
* „Master of Puppets”, trzeci album Metalliki, który
ukazał się w 1986 roku. Znalazł się na liście National
Recording Registry – wykazie
dzieł szczególnie istotnych dla historii i kultury Ameryki.
Wow, wcale nie nudne! Super pomysł aby sceny z dyrektorem przepleść opowieściami babci ;) lubię lene, a babcia prawie jak moja z tymi opowiesciami i narzekaniem na chudość, wyszła Ci bardzo realistycznie. Fajnie też że wplotłaś polski wontek, to też nadaje realizmu bo nie zmyslasz, bo czuć że piszesz o czymś o czym coś wiesz. No a zaplata za dom starców... cóż wiedzieliśmy że santa nie miał łatwego życia :p. Ja chyba bym wolała kontynuację dodatku, ale pewnie temu że jestem świeżo po nim ;) rozdziałem też nie pogardzę. Parafrazując Santa Boya: z łatwością łyknę wszystko co z siebie wyrzucisz :D czy jakos tak ;)
OdpowiedzUsuńDobrze, że pomysł z opowieścią babci się spodobał. Chciałam jakoś nadać temu realizmu, ale bałam się, że przesadzę, robiąc ze zwykłego romansidła, jakiś dramat obyczajowy o_O Chyba wszystkie babcie są takie same :) Moja też taka była - pierwsze pytanie standardowo to "A nie jesteś głodna? Bo ty taka chuda (z tym bym się kłóciła akurat)" i nic nie było w stanie jej przekonać, że nie. Kochajcie swoje babcie, póki je macie. Ja już nie mam :( Co do akcji w domu starców - z jakiegoś powodu SB stał się taki powalony, ale jednocześnie nie nadaje się on z charakteru na taką życiową ofiarę jak Josh na przykład. Musiałam więc wymyślić coś, co jednocześnie zrobi z niego ofiarę i oprawcę.
UsuńParafrazując Santa Boya[...] -> Co za pamięć, jestem pod wrażeniem! Sama nie pamiętam, co on tam dokładnie powiedział. Coś głupiego w każdym razie xD
Jeśli nie pojawią się inne głosy, to będzie kontynuacja dodatku.
Chociaż to blog oznaczony +18, to myślę, że część czytelników jeszcze nie osiągnęła tego magicznego wieku, a poza tym teraz dzieckiem jest się (przynajmniej mentalnie) do 30-stki - dlatego też życzę Wam wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka :*
Pozdrawiam!
Marshall miał branie a wtedy gwiazdą rocka jeszcze nie był.Chyba, że na dzielni Lena miała do oglądania tylko jego.Oczy Santy-noworodka były oczami SaszyXD
OdpowiedzUsuń‘To ja idę, a ty, babciu, opowiedz Lenie o wojnie’- same opowieści z czasów młodości dziadków czy rodziców są naprawdę fajne i wspomnienia Babci Marshalla też.Ale trochę chyba chciał dopiec koleżance zostawiając ją z babcią co o jej wagę i rodzinę się martwiłaXD Ale młoda i była tak zadowolona z opowiadań.
Nie będzie tylko seksu-Spox
*czytam* a tutaj proszę w gabinecie takie harce.W jakiś sposób jest to powiązane. Pomijając dodatek to wolę jak Santa Boy i Sasza się przytulają :’)
Nie zawszę musi być dużo seksu;-;Jest miłe widziany, ale żeby tak o niego prosić.
Do końca życia się nie dowiem jak jest z tą odmianą nazwy zespołu.Ja tam byłam za ‘Metalliki’ i nie wiem czy nadal mam wierzyć deathmagnetic ;-;
Jestem za druga częścią dodatku, bo lepiej będzie się czytało obie części bez przerwy.
XD
Masz rację z tą Metalliką - jeśli odmieniamy obcojęzyczny wyraz według polskich zasad, to już z polskimi końcówkami. Za tym obstawiam. Mój błąd.
UsuńOczy Santy-noworodka były oczami Saszy -> Rozwaliło mnie to xD To musiało być przeznaczenie w takim razie :D Lol, nawet mi to skojarzenie nie przyszło do głowy, gdy to pisałam.
Babcie są the best :)
Pozdrawiam!
Ok... Trafiłam na tego bloga trzy dni temu. Przeczytałam wszystko i mimo, że bardzo rzadko trafiam na blogi, na których pozostawiam po sobie ślad, teraz muszę to zrobić.
OdpowiedzUsuńPiszesz naprawdę genialnie. Zarówno pod względem technicznym, klimatycznym i fabularnym. Serio, łyknęłam to w trzy dni, a sama wiesz, że nie jest to bardzo łatwy tekst. Czyta się to wręcz bajecznie. Akcja jest przemyślana, rozwija się w odpowiednim tempie i w ogóle nie przypomina krówek - nie jest za słodka i się nie ciągnie.
W ogóle, najbardziej mi się w tym podoba to, że nie piszesz o postaciach idealnych, tylko takich prawdziwych, żywych, chciałoby się powiedzieć. Z całego tego Twojego panteonu, najbardziej mi odpowiada Santa Boy. Skradł moje serce,nie wiem czy dlatego, że to metalowiec, czy dlatego, że przedstawiłaś go tak realnie. 40-sto latek jest 40-latkiem, a nie mega przystojnym Cassanovą. Nie mówię, że się takie przypadki nie zdarzają, ale to jest takie bardziej prawdziwie. Szczególnie, że jest po dragach. Nie rozumiem natomiast fenomenu Jacka, który niczym mnie nie porwał. Oczywiście nie mówię, że postać jest źle zbudowana, absolutnie! Podoba mi się to, że na pierwszy rzut oka, gość jest idealny, ale przy bliższym zapoznaniu czytelnika z jego osobą, wszystkie jego wady stają się bardzo widoczne. Zwyczajnie go nie lubię i bynajmniej nie przez to, że jest skurwielem.
Ach, no i Felix... Ogólnie, nie widzę w nim nic niesamowitego, ale zdobyło mnie porównanie go do Deepa w "Co gryzie Gilberta Greypa". Jak nie kochać postaci, która tak wygląda? No nijak się nie da.
Cały klimat jak potrafisz stworzyć w tym opowiadaniu jest po prostu nieziemski. No normalnie aż czuję teksański pył na twarzy i to prażące słońce. I hotrody... laska, tym to mnie kupiłaś. Kocham amerykańskie hotrody ponad wszystko. Popraw mnie, jeśli się myślę, ale oglądasz Gas monkey garag? XD No kuźwa, texas, cadillac devill, komis, tylko amerykańskie wozy? no jak dla mnie aż nadto zbieżności Xd
Ach, no o wybacz mi błędy, piszę z telefonu
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńSzczerze, to nigdy nie oglądałam "Gas monkey garag", ale Teksas to Teksas, chyba najbardziej wyeksploatowany filmowo i książkowo stan w USA. Jednak cieszę się, że "poczułaś pył na twarzy" :). Cadillaci to teraz takie symbole USA i stylu. Jak ktoś tylko się dorobi dobrej kasy, to musi sobie sprawić taką brykę. No a deVille, nie mogłam wybrać innego modelu choćby przez samą nazwę, ale nie tylko.
UsuńSB mi się udał, muszę przyznać. Nie było to do końca zamierzone. Pokochałam go najbardziej ze wszystkich bohaterów, dlatego historia, która miała być o 3 braciach, przerodziła się właśnie w to, czym jest. Spoko, że nie polubiłaś Jacka. Mnie też często jacyś bohaterowie po prostu nie spasują, gdy czytam opowiadania lub książki.
Dziękuję za obszerny komentarz i pozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, poprzeplatane między opowieściami babci, a dyrektorem, Santa nie miał to łatwego życia...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, poprzeplatane miedzy opowieściami babci a dyrektorem, Santa nie mial to latwego życia...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka