iemniaki
były jednocześnie niedogotowane i przegotowane. Nie miał pojęcia,
jak to możliwe, ale tak było. Wołowina, ziemniaki, marchewka –
nadał sobie stały rytm przeżuwania. Wszystko było mdłe, bo
powstało bez jakiegokolwiek zaangażowania. Matka Marshalla jak
większość zamężnych kobiet w miasteczku nie pracowała, w zamian
zajmując się domem. Kury domowe z West zdały się znaleźć sens
życia w tym, co robiły. Wstawały o świcie i starały się, aby
kwiaty w ich ogrodach były najdorodniejsze, mężowie
najprzystojniejsi w wybranych przez nie koszulach, a dzieci
przynajmniej pozornie najszczęśliwsze. Nie zapominały też o sobie
i chociaż nie musiały się już starać, aby uwieść faceta i tak
to robiły. Weekendy spędzały u fryzjera, siadały na krzesłach,
zakładały nogę na nogę i czytały pisemka o wystroju wnętrz.
Starały się. Matka Marshalla, Bonnie Biel, była za to jałowa i
mdła jak obiady, które gotowała. W żaden aspekt swojego życia
nie wkładała nadmiernego wysiłku. Nie malowała się nawet na
specjalne okazje, fryzjera odwiedzała raz do roku, aby pofarbować
odrosty i przyciąć końcówki prostych, dość rzadkich włosów.
Zabierała wtedy ze sobą krzyżówkę i całkowicie odcinała się
od toczącej się w salonie dyskusji na temat prania ubrań
ze Spandexu. Rano myła podłogę i nastawiała pranie.
Później gotowała mdły obiad, nawet nie próbując go w trakcie
przyrządzania. Do południa wypalała paczkę papierosów i wypijała
jedno piwo. Po południu siadała przed telewizorem, wypalała
jeszcze pół paczki i piła drugie piwo. Jej mąż, urzędnik
skarbowy, wracał do domu o siedemnastej. Zjadał mdły obiad bez
słowa. Marshall podejrzewał, że nie czuł nawet jego smaku, bo
myślami był zupełnie gdzie indziej. Potem schodził do piwnicy, do
której tylko on miał klucz i spędzał tam resztę dnia.
Interesowało go jedynie to, żeby było odpowiednio.
Póki z zewnątrz wyglądali na przeciętną rodzinę, był
zadowolony. Większą uwagę przykuwał jedynie do butów, bo to one
świadczyły o człowieku. Pastował je raz na dwa tygodnie.
Marshalla już dawno przestało korcić, aby sprawdzić, co jest w
piwnicy. Był pewien, że na pewno nic, co chciałby zobaczyć. Wolał
pozostać w słodkiej niewiedzy. Nie lubił problemów. Po szkole
przychodził do domu, aby rzucić w kąt plecakiem i przemielić mdły
obiad, a potem wybywał na cały dzień. Nikt go zresztą nie
zatrzymywał.
Tym
razem było tak samo. Wypadł z domu po ostatnim kęsie ziemniaków i
udał się do swojej sąsiadki, aby, jak to miał w zwyczaju od
pewnego czasu, zjeść jej budyń. On i Lena urodzili się w tym
samym dniu i ponoć ich matki leżały na tej samej sali. Marshall
czasami żałował, że ich nie zamieniono przez przypadek, bo może
pani Hamilton była trochę neurotyczna, ale świetnie gotowała,
czego jej córka nie potrafiła docenić. Pchnął drzwi i po paru
krokach znalazł się w jasnym salonie z kwiecistymi tapetami.
Uśmiechnął się, gdy na stole zauważył obiecany budyń i
niedojedzone spaghetti z klopsami. Miał dzisiaj szczęście.
Lena
przeciągnęła podkoszulek przez głowę i spojrzała na siebie w
dużym, łazienkowym lustrze. Nieważne ile by się modliła, one
wciąż tam były. Zresztą, szybko doszła do wniosku, że modlitwa
na nic się tu nie zda. To przecież Bóg stworzył ją taką.
Nakazał jej ciału tak wyglądać. Mogła katować się ćwiczeniami,
mogła się głodzić, a one wciąż tam były i rosły coraz
większe. Dwie torebki tłuszczu, bo tym właśnie były. Jednak nie
takiego zwykłego jak u mężczyzn. Tamten mógł zniknąć, jeśli
tylko włożyli w to trochę wysiłku. Ten pozostanie z nią na
zawsze, szpecąc jej ciało, nieważne, co by robiła.
Ubrała
podkoszulek z powrotem i udała się do salonu, gdzie zastała
Marshalla pochłaniającego jej niedojedzony obiad. Gdy ją zauważył,
kiwnął jej tylko głową i wrócił do jedzenia. Usiadła obok i
oparła głowę o dłoń, przyglądając się jego sylwetce. Urodzili
się w tym samym dniu, w tym samym szpitalu. Pewnie jako noworodki
byli nie do odróżnienia. Mieli podobną długość i masę. Jednak
coś, co było w nim osadzone od narodzin, a zapewne już wcześniej,
od samego zapłodnienia, pozwoliło mu wyrosnąć znacznie bardziej
niż ona. A przecież mieszkali w tym samym miejscu, jedli to samo i
praktycznie to samo robili. Ich jedyną większą aktywnością była
jazda na rowerze i granie na instrumentach. Jednak to na jego
ramionach i nogach widziała wyraźnie zarysowane mięśnie, podczas
gdy ona stawała się obła i miękka, ilekroć na chwilę sobie
odpuszczała. To niemożliwe, żeby kobieta stała się Dawidem. Ewa
była tylko kopią Adama, a żadna kopia nigdy nie będzie tak
doskonała, jak oryginał.
– Wiem,
że jestem doskonały, ale nie musisz się tak na mnie lipić –
stwierdził Marshall, jakby czytając jej w myślach. Wygrzebał
łyżeczką ostanie resztki budyniu. – Chodźmy, bo twoja matka
znowu będzie jęczeć, gdy za późno wrócisz.
Udali
się do domu Szalonego Johna, z którego zrobili swoją sekretną
bazę. Sekretną dlatego, że matka Leny zabroniła jej tam chodzić.
Co było dla Marshalla zupełnie niezrozumiałe. Tak jak i to głupie
przezwisko. Nie mogli mu wymyślić czegoś bardziej elokwentnego?
Mieszkańcy osiedla oskarżali go o całe zło świata, a jedyne, do
czego się przyczynił, to plaga karaluchów. Szalony John znosił do
domu wszystko, co znalazł na ulicy i miało według niego jakąś
wartość użytkową – począwszy od zużytej elektroniki, a
kończąc na woskowych świecach w kształcie dwunastu apostołów.
Wcześnie rano, gdy wszyscy normalni według norm społecznych
jeszcze spali, robił rundę po mieście, potem upijał się do
nieprzytomności, aby zasnąć na niezagraconym fragmencie podłogi.
Budził się po południu i grzebał w Cadillacu, który stał przed
garażem. Żył z połowy odszkodowania, które otrzymał po wypadku
w fabryce nawozów. Drugą połowę zabrała jego żona, a potem
wyprowadziła się wraz z ich synem, bo nie mogła znieść takiego
życia.
Gdy
przyszli, Szalony John właśnie wkręcał klamkę do swojego
Cadillaca deVille z siedemdziesiątego trzeciego. Ubrany był w
dżinsy i katanę z obciętymi rękawami. Głowę obwiązał sobie
czerwoną bandaną, aby nie przeszkadzały mu włosy. Jego twarz
szpecił trochę zbyt mięsisty nos. Uwagę przyciągały za to jego
oczy w kolorze chłodne błękitu przywodzącego na myśl spokojne
morze.
– Co,
dzieciaki, będziecie dziś coverować? – spytał. – Tak
hałasujecie, że sąsiedzi przychodzą na skargę.
Pomimo
że to powiedział, nie wyglądał na zezłoszczonego. Wręcz
przeciwnie, roześmiał się i machnął dłonią w zbywającym
geście. Po wypadku zupełnie odciął się od ludzi z jakiegoś
psychicznego przymusu. Dobrze czuł się tylko wśród dzieci, co
jeszcze bardziej odsunęło od niego ludzi.
– Nie
wiem – odparł Marshall. – Może coś Motörhead?
– Chłopaków
zza oceanu? A może spróbujecie napisać coś własnego? –
zaproponował John.
– A
o czym powinniśmy pisać? – spytała Lena.
Odkąd
wkręciła się w muzykę, zaczęła dogłębniej analizować teksty.
Doszła do wniosku, że jeśli byłeś metalowcem, to musiałeś
pisać o tym, że życie jest do dupy. To był imperatyw. Oczywiście
nie można było napisać wprost, że życie jest do dupy. Raczej coś
o mroku wysysającym każdy dech. Trudny temat.
– Cóż
– zastanowił się Szalony John. – Coś o wojnie, narkotykach
albo o tym, że życie jest do dupy, tylko jakoś mroczniej. Wiecie,
o bólu istnienia.
– Aha!
Wiedziałam, że o bólu dupy! – Ucieszyła się Lena.
Marshall
popatrzył na nią jak na idiotkę i wszedł do domu. Z lodówki
wzięli sobie po Coli w szklanych butelkach, którą John
najwyraźniej kupował dla nich. Rozsiedli się na starej kanapie w
garażu, gdzie urządzali sobie próby.
– Na
wojnie i narkotykach się nie znamy, więc zostało nam, że życie
jest dupy, znaczy się „ból istnienia” – stwierdziła Lena.
– W
sumie – mruknął Marshall i rozłożył się wygodniej na kanapie.
Pociągnął kilka łyków przez słomkę.
Jeśli
chodziło o jego życie to oprócz łykowatych obiadów matki,
najbardziej uwierało go to, że wczoraj obwiązał chuja dyrektora
miejscowego domu opieki dla osób starszych i niedołężnych
sznurówką od swojego trampka, a jego sutki przyszczypnął klamrami
do spinania papieru. To było raz. Dwa, że babcia brała coraz
większe dawki leków nasercowych. No i trzy, że chyba raczej na
pewno był pedałem. Choć oczywiście ten stary zbok nie miał nic
do tego. On nawet nie był człowiekiem, a raczej jakimś
przedstawicielem zacofanej w rozwoju rasy, która umknęła ewolucji.
Problemy
kardiologiczne babci i jego fiut, który wybrał odrębną drogę niż
większość, to chyba nie były tematy na utwory rockowe. W każdym
razie Marshall nigdy nie słyszał, żeby ktoś pisał o takich
rzeczach, a przesłuchał już wszystkie kasety z pudeł Szalonego
Johna. Życie było trochę wkurwiające, ale on je brał bez
zastanowienia, bo niby jaki miał wybór. Było, jak było i jeśli
nie da się tego zmienić, to trzeba to po prostu łyknąć. Tak
właśnie myślał.
Do
garażu wszedł Szalony John. Zdjął z głowy bandanę i wytarł w
nią wiecznie zaczerwienioną od picia twarz, a potem spocone dłonie.
– Hej,
dzieciaki, chcecie się przejechać? – zapytał.
–
Skończyłeś?!
– zawołała podkekscytowana Lena i jak strzała wyleciała z
garażu.
Marshall,
który nie okazywał, aż takiego podniecenia, podniósł się z
kanapy i także wyszedł na podwórze. Czarny Cadillac deVille lśnił
w pełnym słońcu, podobnie jak piana na betonie po końcowym myciu.
Także wnętrze samochodu przeszło całkowitą renowację, więc gdy
wsiedli do Cadillaca, otoczył ich intensywny zapach skóry. Marshall
wystawił rękę przez okno z całkowicie obsuniętą szybą i
pogłaskał czarny, błyszczący lakier. Auto było piękne.
– To
co? Dostanę je w spadku? – spytał dla żartu siedzącego obok
Szalonego Johna, który właśnie wyjeżdżał na ulicę.
W
jasnych niczym spokojne morze w bezwietrzny dzień oczach mężczyzny
na chwilę błysnęła resztka życia, które w nim jeszcze istniało.
Szybko ukrył smutek za fałszywym uśmiechem.
– Jasne
– odparł. – Tylko nie lej do baku byle gówna.
Lena,
która siedziała z tyłu, miała ochotę uderzyć tego skończonego
debila klapkiem w twarz. Przecież nawet on pomimo tego, że
wszystkich miał równo w dupie, oprócz babci oczywiście, musiał
słyszeć, że Johna opuściła żona z synem. Marshall był czasami
taki ślepy i obojętny. Widział tylko siebie.
– I
jak tam? Wymyśliliście coś? – spytał Szalony John.
Musiał
unieść głos, ponieważ wszystkie okna w Cadillacu były otwarte.
Wdzierające się do środka powietrze szumiało ogłuszająco i
bawiło się długimi włosami Marshalla.
– Jeszcze
nie – odpowiedziała Lena – ale ja chyba to kumam. Ten cały ból
istnienia.
– Tak?
– No.
To coś takiego, że nie możesz nic zrobić. A to ciągle jest, cały
czas. Gdzieś tam, głęboko w tobie. Coś, co sprawia ci ból tak
głęboki, że nawet nie możesz myśleć. Że nawet nie możesz być
sobą. Bo to ci nie pozwala. I to już zawsze będzie ci towarzyszyć
i nigdy nie pozwoli ci być sobą. To tam jest. Cały czas.
Marshall
nie mógł powstrzymać śmiechu. Ona była taka poważna, gdy to
mówiła. Jakby w to wierzyła. Co za idiotyzm. Wytłumaczenie dobre
dla baranów idących na rzeź, które chcą uwznioślić swój los.
Przyjmijcie do wiadomości to, że ktoś zrobi z was kotlety.
– Co
za pieprzenie – stwierdził. – Życie jest do dupy, więc albo
walczysz, albo przyjmujesz, jakim jest. Nie ma w tym nic głębszego.
Nie ma w tym sensu. Rodzisz się i zdychasz. Żadnej filozofii. A
jeśli jesteś za słaby, aby dalej żyć, to po prostu ukróć swoje
męki, zamiast pierdolić górnolotne frazesy i się nad sobą
użalać. I tak nie jesteś nikomu potrzebny. I tak o tobie zapomną
i zrobią sobie nowe dziecko, znów się zakochają, czy znajdą
sobie nowego przyjaciela, bo tak jesteśmy stworzeni. Jesteśmy tylko
zwierzętami niczym więcej. Żadnym nadgatunkiem wybranym i
namaszczonym. Jeśli nie jesteś w stanie żyć według zasad
dżungli, to przynajmniej nie utrudniaj tego innym swoją
zdefektowaną osobą. Ból istnienia, kurde, Co to, Werter?
***
Następnego
dnia Szalony John już nie żył. Ludzie z całego osiedla białych
domków jednorodzinnych zebrali się przed jego zaniedbaną posesją.
Policjanci powstrzymywali napierającą masę gapiów, gdy do garażu
weszła ekipa straży pożarnej w maskach. Wszystko wskazywało na
to, że Szalony John po podrzuceniu ich do domów, wjechał swoim
świeżo odrestaurowanym Cadillaciem deVille do garażu, zamknął
go, a potem odpalił silnik.
Wśród
tłumu gapiów byli też oni. Lena ryczała, kurczliwie trzymając
się rękawa Marshalla. Gdyby nie to, pewnie by upadła, bo w ogóle
nie reagowała na to, co działo się wokoło. W tym na kolejne
przypadkowe popchnięcia, którymi raczył ją tłum. Marshall był
na tyle wysoki, że mógł ponad głowami obserwować, jak wynoszą
ciało Szalonego Johna i pakują do karetki. Strażacy wytoczyli z
zaczadzonego garażu samochód. Szary dym wydostał się przez
otwarte na oścież drzwi i rozmył się w letnim, drżącym
powietrzu.
Marshall
zacisnął pięści, a później wyrwał się Lenie i zaczął
przeciskać się przez tłum gapiów. Ludzie zakrywali usta dłońmi
i powtarzali, że ktoś powinien pomóc temu biednemu, choremu
człowiekowi. Ktoś powinien się nim zająć. Ktoś powinien do
niego zaglądać. Ktoś. Uwolnił się z tłumu i odepchnął
policjanta, który próbował go zatrzymać. Ktoś na niego krzyczał.
Nie mógł rozpoznać głosu. Nic nie mógł.
– Stój!
Stój, mówię ci! – krzyknęła Lena, która za nim uwolniła się
z tłumu. Ktoś chwycił ją za ramię. – Marshall! Nie idź tam!
Wreszcie
usłyszał. Ten piskliwy, niknący we łzach głos. Odwrócił się i
spojrzała na to słabe chuchro.
– Idę
po moją gitarę – odparł. – Jeśli jej teraz nie wezmę, to
pewnie wpadnie łapy jego żony, a to moja gitara. Dał mi ją.
Strażak,
Afroamerykanin po czterdziestce z sumiastym wąsem, kazał mu
spieprzać.
– Przynieś
mu tą jebaną gitarę, Walt – warknął na niego jego
przełożony. – Miejże trochę pierdolonych uczuć.
– Tu
nie chodzi o uczucia, tylko o gitarę – powiedział Marshall. –
Jest w garażu. Wzmacniacz też tam jest.
Walt
zaklął pod nosem i założył maskę. Po chwili wyszedł z garażu
z gitarą. Wcisnął ją w ręce chłopaka bez słowa.
– A
wzmacniacz? – spytał Marshall, patrząc mężczyźnie prosto w
oczy.
Strażak
parsknął i napluł mu pod nogi.
–
Spieprzaj.
Marshall
patrzył na niego przez chwilę, ale w końcu zarzucił futerał z
gitarą na plecy i ruszył wzdłuż ulicy. Rzucił jeszcze okiem na
zaniedbany dom otoczony żółtą taśmą. Wszystko się zjebało.
Nie miał teraz gdzie grać ani na czym. Był wyprany z kasy.
– To
twoja wina! To wszystko twoja wina! Gdybyś mu tego nie mówił... Ty
potworze!
Znów
załamał się jej głos i przeszedł w szloch. Baby, parsknął w
myślach Marshall. Nie wiedział, gdzie iść ani co robić. W głowie
miał tylko pustkę wymieszaną z gniewem. Ocknął się, gdy stanął
przed domem opieki. Sam nie wiedział, jak tam trafił. Coś go tam
doprowadziło. Nie tylko stwierdzić co.
W
korytarzu prowadzącym do drzwi – paszczy zatrzymała go przełożona
pielęgniarek, ponieważ było już po godzinach odwiedzin. Wytoczyła
się ze swojego biura i chwyciła go tłustą łapą za rękę. Miała
długie, różowe szpony. Marshall popatrzył na swoje unieruchomione
w uścisku przedramię, a później na twarz kobiety.
– Dokąd
to się wybieramy? – spytała. – Dziś nie sobota. Nie myśl, że
możesz tu robić, co chcesz, dzieciaku.
– A
gdzie się podziało „Słońce”? – prychnął Marshall.
– Tam,
gdzie twoja moralność.
Roześmiał
się. Wyrwał się z uścisku i popatrzył w stronę zamkniętych
drzwi dyrektora. Na jego twarzy wykwitł uśmiech. Mógł po prostu
stąd wyjść. I pewnie zrobiłby to w każdy inny dzień. W końcu
nienawidził problemów.
– Ach
tak? – powiedział głośno na tyle, by usłyszeli go wszyscy
siedzący w biurach. – A o co dokładnie chodzi? O to, że co dwa
tygodnie przychodzę tu, aby związać waszego dyrektora, przygnieść
mu głowę do podłogi butem i biczować po owłosionej dupie, z
której wystaje mu butelka po szamponie jego żony, czy o to, że
masturbuję się, myśląc o Robie Lowe? Proszę podpowiedzieć,
ponieważ nie wiem, co jest większym grzechem. Jestem bardzo
zagubiony.
Nawet
mucha do tej pory kołująca pod kloszem sufitowej lampy wyczuła
zmianę atmosfery i uderzyła w ścianę. Dłoń baby osłabła i
ześlizgnęła się z przedramienia Marshalla, by w końcu bezwładnie
opaść wzdłuż ciała. Kroki, klekoty, telefony, wszystkie odgłosy
zza drzwi nagle ucichły. Marshall uśmiechnął się krzywo.
Przecież wszyscy wiedzieli. Wymownie patrzyli na siebie, może nawet
szeptali po kątach. Jednak dopóki nie zostało to głośno
wypowiedziane, oficjalnie nie istniało. Dorośli byli dziwni.
Wszystko niepotrzebnie komplikowali.
Marshall
ze zdziwieniem stwierdził, że wcale nie czuje, jakby chciał
odwiedzić babcię. Prawdopodobnie nawet nie po to tu przyszedł. Po
prostu chciał komuś spieprzyć życie i się tym pocieszyć.
Działało. Wyminął skamieniałą babę i udał się ku wyjściu.
Gdy był już przy bramie, spojrzał w lewą i prawą stronę.
Wzruszył ramionami i po prostu ruszył tam, gdzie chciały nogi. Po
kilkunastu minutach samotnej wędrówki poboczem z gitarą na
ramieniu, która zresztą była aż nazbyt oklepana, wymyślił kilka
wersów do swojej pierwszej piosenki. I rzeczywiście było o bólu
dupy. Odwrócił się, gdy usłyszał nadjeżdżający samochód.
Rozpoznał, że był to jeden ze stojących na parkingu przed domem
opieki. Nawet nie musiał zgadywać, kto w nim był.
– Wsiadaj
– powiedział dyrektor, gdy zatrzymał się koło chłopaka. Był
bardzo blady i spocony nawet bardziej niż zwykle.
– No
jasne. Naprawdę myślisz, że wsiądę do twojego samochodu, gdy nie
ma nikogo wokół? – spytał Marshall i wytrzeszczył na niego
oczy. – Jesteś, aż tak głupi? A może się napaliłeś? Co,
stary zwyrolu?
Reakcja
dyrektora nie była żadną z tych, których się spodziewał.
Mężczyzna zaśmiał się cicho i uśmiechnął. Sięgnął ręką
do wewnętrznej kieszeni garnituru i wyciągnął z niej mały,
podarty z jednej strony kartonik. Podał go Marshallowi, który
zupełnie zbity z tropu, wziął go do ręki i odwrócił. Patrzył
na niego w milczeniu przez dłuższą chwilę. Ocknął się, dopiero
gdy dyrektor zaczął kręcić korbką, by zamknąć szybę w
samochodzie. Marshall szybkim ruchem chwycił go za kołnierz i
brutalnie przyciągnął do okna. Druciane okulary mężczyzny
przekrzywiły się, gdy jego twarz uderzyła w zasuniętą do połowy
szybę.
– Ty!
– wysyczał Marshall i przełknął ślinę. Sam nie wiedział, co
chciał powiedzieć. – Co to jest?
– To
zdjęcie to nasz znak. W zależności od preferencji dostaje się
górną lub dolną połówkę. Rob to wymyślił.
Marshalla
opuściły siły. Jego ręka zwiotczała zupełnie jak łapsko babska
z domu opieki. Spojrzał znów na kartonik, a potem na twarz
dyrektora, który poprawiał okulary. Obraz nie był zbyt wyraźny, a
miejsce, w którym zrobiono zdjęcie, spowite w półmroku, ale nie
pomyliłby tej osoby z nikim innym. Przecież to była jego matka.
Słowa dyrektora zadźwięczały mu w uszach. Dopiero teraz ich sens
do niego dotarł.
– Och,
widzę, że już zrozumiałeś – powiedział dyrektor. – Rob ma
dwie dolne połowy. Drugą trzyma dla ciebie. Uważa, że jesteś
jeszcze za młody. Nie w pełni jeszcze to pojąłeś, ale ja od razu
wiedziałem, że będziesz doskonały, gdy tylko zobaczyłem cię po
raz pierwszy. Jesteś jednym z nas.
– Co?
– spytał Marshall i ponownie spojrzał na zdjęcie, po czym
powiedział bez przekonania w głosie: – Ja nie jestem taki.
–
Oczywiście,
że jesteś.
Dyrektor
rozpiął górne guziki koszuli i odsłonił swoje zmaltretowane
sutki. Marshall cofnął się parę kroków.
– To
nie moja wina! Szantażowałeś mnie! – bronił się.
– To
prawda – zgodził się dyrektor, zapinając guziki – bo
potrzebowałeś wymówki. Chyba jednak jesteś jeszcze za młody. Rob
miał rację co do ciebie. W końcu to twój ojciec.
– On
nic o mnie nie wie. W ogóle mnie nie zna!
– Krew
to krew. I ta wasza obojętność na granicy ze wzgardą, którą
obdarowujecie cały świat. – Uśmiechnął się dyrektor i
odetchnął niemal ekstatycznie. – Tak, tacy sami. Wiesz, to
zdjęcie zostało zrobione dziesięć lat temu w piwnicy twojego
domu. Dziesięć lat, a ty nic nie widziałeś i nic nie słyszałeś?
Nic nie podejrzewałeś? Przyznaj, że nawet cię to nie
zainteresowało. Bo taki już jesteś. Nie interesuje cię nic poza
tobą.
Marshall
zmiął zdjęcie w dłoni. Przecież matka była taka jałowa od
zawsze. Dlaczego w ogóle miałby nad tym rozmyślać? To nie była
jego wina. Zawsze mogła wyciągnąć walizkę spod łóżka,
spakować manatki i złapać stopa. Nikt jej tu nie trzymał.
Marshall wcisnął zdjęcie do kieszeni i ruszył w kierunku,
który obrał sobie wcześniej. Niech się wszyscy pierdolą,
pomyślał. Niech wszyscy i wszystko się pierdoli i zostawi go
wreszcie w spokoju. Nie odwrócił się, gdy usłyszał śmiech
dyrektora i zawracający samochód. Przystanął po paru minutach
marszu.
– Kurwa!
– warknął i pobiegł w kierunku swojego domu.
***
>>TU ZACZYNA SIĘ DOPISANA CZĘŚĆ<<
>>TU ZACZYNA SIĘ DOPISANA CZĘŚĆ<<
Gitara
ciążyła mu tak, że parę razy był już bardzo blisko ciśnięcia
nią do rowu. Gdy dobiegł do domu, zaparł się dłońmi o kolana,
dysząc ciężko. Nie od razu zauważył więc, że matka Leny stała
przed swoim domem z papierosem w ręce i mu się przyglądała.
Zignorował ją i wszedł do siebie. Futerał z gitarą oprał o
ścianę. Salon i kuchnia były puste, chociaż wszystkie buty leżały
przed drzwiami. Nie łudził się. Dobrze wiedział, gdzie oni są. Za
kuchnią znajdowało się małe pomieszczenie z bojlerem i drzwiami
zamykanymi na kłódkę. Teraz jej nie było. Zawahał się, gdy
chwycił za klamkę. Już wcześniej myślał o tym, coś w kościach
mówiło mu, że tam jest coś złego. Po prostu o tym wiedział i
dlatego nigdy nie próbował wejść do piwnicy. Za wiedzą zawsze
podąża odpowiedzialność.
Korytarz
był bardzo wąski i skryty w półmroku. Z trudem pokonał wysokie
schody i znalazł się w pomieszczeniu ze zdjęcia. Oświetlała je
goła żarówka zwisająca na kablu z sufitu i kilka świec
poustawianych na półkach pod ścianą. Na środku wyłożonej cegłą
piwnicy znajdowało się łóżko ze skórzanymi uprzężami na ręce
i nogi, obok kilka metalowych stelaży z nawiniętymi linami.
Migotliwe płomienie świec oświetlały głowy manekinów z różnymi
maskami, niektóre zakrywały całą twarz. Nie miały nawet otworów
na oczy. Marshall omiótł całe pomieszczenie szybkim spojrzeniem,
bo całą uwagę skupił na ojcu, który stał do niego tyłem i
opierając się o łóżko, czyścił coś szmatką. Z krwi.
– Więc
w końcu tu zszedłeś – rzucił niespodziewanie, choć się nie
obrócił. – Wiedziałem, że ten czas nadejdzie wkrótce. Rozgość
się.
Marshall
parsknął i zaklął krótko. Znów ogarnęło go uczucie
wściekłości. Człowiek, który nie zamienił z nim przez całe
życie więcej niż kilku zdań, wiedział, że tu przyjdzie.
Nie miał do tego żadnego prawa. I do czego miał przyjść? Do tego
chorego czegoś, czymkolwiek to było? To śmieszne, jakaś słaba
farsa. Ona taki nie był. Nie był chory.
– Zawiodę
cię... Jak mam się w ogóle do ciebie zwracać, bo chyba nie ojcze?
Nie przyszedłem dołączyć do twojego małego klubiku
zwyrodnialców.
Rob
Biel odłożył długi, metalowy szpikulec, który czyścił szmatką,
na łóżko. Odwrócił się, prezentując Marshallowi swoją chudą
twarz w części ukrytą za przyciemnianymi szkłami okularów. Długi
nos, jedyny odznaczający się element jego ciała, nadawał wyrazu
całej jego anemicznej, wysokiej sylwetce. Podobnie jak to było u
Marshalla.
– Naprawdę?
– spytał kpiąco, unosząc przy tym jedną brew. – Myślę, że
James ma odmienne zdanie.
Więc
naprawdę wiedział, pomyślał Marshall. To nie była jakaś czcza
gadanina dyrektora, aby się odpłacić Marshallowi. To wszystko
było prawdą.
– Gówno
mnie ono obchodzi – odparł. Rozejrzał się po piwnicy. – To nie
ja.
– Nie
ty? – powtórzył jego ojciec, a potem się roześmiał. –
Oczywiście, że to ty. Moja krew.
– Zmusiłeś
mnie! – bronił się Marshall. – Gdybym nie musiał, to za nic
bym tego nie zrobił!
– Ach,
tak? Więc nie czułeś przyjemności?
– Nie!
Mimo
że mówił prawdę, bo przecież ta włochata, prosząca świnia go
nie podniecała, czuł, że się oszukuje. Nawet przed samym sobą
kreował się na ofiarę. A najgorsze było to, że jako
wytłumaczenia używał własnej babci i jej dobra. Prawda natomiast
była taka, że odczuwał spełnienie, ilekroć opuszczał gabinet
dyrektora. Może nie stricte seksualne, ale upodlanie tego człowieka
dawało mu satysfakcję. I to chyba było nawet gorsze.
– Nie
każ mi mówić oczywistości, Marshall – skarcił go ojciec.
– Takich rzeczy nie można robić ot tak. Nie przez tak długo.
Trzeba mieć pewne predyspozycje. Pora, żebyś to przyjął.
– Zamknij
się! – warknął chłopak i chwycił się za twarz.
Jego
podniesiony głos przebudził postać, która do tej pory spała w
kącie opatulona prześcieradłem, niezauważona przez niego. Wzrok
Marshalla przykuł nagły ruch. Kobieta ściągnęła materiał z
twarzy. Wystarczył jeden rzut oka i już wiedział, że nie jest
taka sama jak dyrektor zakładu opiekuńczego. Nie chciała tego, co
ją tu dzisiaj spotkało, zapewne niepierwszy i niedziesiąty raz.
Jego matka.
– Marshall?
Marshall? – głos kobiety drżał. – Nie, nie, nie! Nie możesz
tu! Nie możesz!
Owinęła
się jeszcze ciaśniej prześcieradłem i wcisnęła w kąt.
– Nie
możesz.
– Zamknij
się! – syknął Rob, a kobieta skuliła się jak pies wytrenowany
za pomocą kija.
Marshall
zrobił parę kroków w tył, aż wpadł na ceglaną ścianę, do
której przylgnął plecami. Nie obawiał się ojca, a matki, jej
błagającego wzroku. Póki nic nie wiedział lub przynajmniej
udawał, był wolny od odpowiedzialności. Teraz w jego głowie
kotłowały się różne scenariusze. Nie mógł tu zostać.
Przesiąknąć smrodem piwnicy i potu dyrektora. Jednak teraz nie
mógł odejść sam, musiał zabrać ze sobą matkę i co gorsza, być
dla niej oparciem. Dać jej miejsce do spania, jedzenie i miłość.
Nie był nawet pewien, czy ma w sobie coś takiego. Nie chciał tego.
– Nie
dam rady!
Zacisnął
oczy, bijąc się jeszcze z myślami, po czym wbiegł po schodach do
góry. Odprowadził go śmiech jego ojca.
Dwadzieścia
siedem dni, po takim czasie wrócił do domu upokorzony, z gitarą na
ramieniu. Spał w opuszczonych budynkach, a czasami na gołej ziemi,
bo było bardzo ciepło. Złapał nawet stopa do Dallas. Gdy musiał
być odpowiedzialny tylko sam za siebie, czego przecież od zawsze pragnął,
zdał sobie sprawę, że tak naprawdę jest tylko dzieckiem
niezdolnym do samodzielnego życia. Wrócił więc upokorzony i
jeszcze pełniejszy gniewu. Gdy stanął w drzwiach, matka rzuciła
mu się na szyję, choć zwykle stroniła od kontaktu cielesnego. A
potem... wszystko wrócił do normy, jakby ostatnie wydarzenia w
ogóle nie miały miejsca. Matka każdego dnia gotowała mdłe
obiady, a Rob Biel zjadał je w milczeniu. Marshall spędzał poza
domem jeszcze więcej czasu niż zwykle. Wychodził rano i wracał po
zmroku. Rok szkolny zaczął się już dawno, ale on nawet nie poznał
swojej nowej klasy.
Pewnego
wieczoru, już po zmroku, gdy znów nie miał ochoty wracać do domu,
siedział na schodku małej, publicznej biblioteki na obrzeżu
miasta. Wokół była tylko parę domów i puste przestrzenie
porośnięte żółtą, zeschniętą trawą. Okolica była słabo
oświetlona. Marshall już niemal przysypiał z głową wspartą na
dłoni. Łokciem zaparł się o kolano. Nagły dotyk zaskoczył go na
tyle, że odruchowo uderzył stojącego mężczyznę w dłoń.
– Ile
za noc? – spytał nieznajomy, ignorując uderzenie.
Marshall
szybko wstał i odsunął się parę kroków. Wyglądało na to, że
jeszcze mało wiedział o świecie. Zaszokował go fakt, że lokalne
pedały za punkt schadzek wybrały sobie lokalną bibliotekę.
Przyjrzał się mężczyźnie. Wyglądał normalnie. Szczerze, to
znacznie lepiej niż dyrektor albo jego ojciec. Twarz była
poznaczona śladami czasu, ale mężczyzna był całkiem przystojny.
Marshall zastanawiał się, jakby to było, już od dłuższego
czasu. Z jednej strony korciło go, aby się zgodzić, ale wiedział
też, że nikomu nie można ufać. Dyrektor przecież odwoził swoje
dzieci przed pracą do szkoły, a w weekendy z całą rodziną
wybierał się do kina, co nie przeszkadzało mu być chorym świrem.
– Pomyliłeś
się – odparł w końcu.
Nieznajomy
przyglądał mu się chwilę, po czym nagle chwycił Marshalla za
ramię i wykręcił mu je na plecy. Chłopaka zaskoczyła siła, z
jaką to zrobił. Już wiedział, że nie będzie miał tu wiele do
gadania. Lub wręcz przeciwne, mówienie to jedyne, co będzie mógł
zrobić, a i to nie było pewne.
– Nie
wydaje mi się – powiedział mężczyzna, nim zaczął ciągnąć
Marshalla w kierunku zaparkowanego nieopodal samochodu. – Chodź i
nawet nie próbuj krzyczeć, bo złamię ci rękę. Nie zrobię ci
niż złego.
Marshallowi
jakoś trudno było uwierzyć w te zapewnienia. Był przestraszony i
wściekły jednocześnie. Nie mógł znieść, gdy ktoś próbował
nad nim panować. Gdy byli już przy samochodzie, a mężczyzna
puścił go na chwilę, by wyciągnąć kluczyki i otworzyć drzwi,
odwrócił się gwałtownie i spróbował go uderzyć. Trafił, ale
nie przyniosło to oczekiwanego skutku. Wręcz przeciwnie, dotąd
zaciśnięte usta faceta wykrzywiły się w wyrazie zdenerwowania.
Marshall miał przed oczami swoje chude, wyruchane ciało w
przydrożnym rowie, gdy nieznajomy uniósł rękę, by go uderzyć.
Nic takiego się jednak nie stało. Mężczyzna za to zachwiał się,
odsunął parę kroków i chwycił za głowę. Przeklął i rozejrzał
się wokół. Na jego dłoni była krew. Po chwili kolejne uderzenie spadło na maskę samochodu.
– Kurwa,
nie trafiłem.
Z
ciemności wyłonił się kolejny mężczyzna, był krępej budowy.
Niższy nawet od Marshalla. Podrzucał coś w dłoni,
najprawdopodobniej kamień.
–
Słyszałem, że
West to porządne miasto. Ostoja amerykańskiej tradycji –
powiedział. – Najwyraźniej ktoś wprowadził mnie w błąd.
– Czego
chcesz? – warknął napastnik Marshalla. – To nie twoja sprawa.
– Racja
– zgodził się niższy mężczyzna – ale twoja już tak. Masz
córkę?
– Co?
– spytał tamten, wyraźnie zbity z tropu. – Co cię to... I
choćby nawet, to co?!
To
była doskonała okazja, aby uciec, ale Marshall nadal stał tam jak
kołek. Odsunął się tylko na bezpieczną odległość. Był
zainteresowany nieznajomym, który wciąż podrzucał w dłoni
kamień.
– Więc
gdyby to była twoja córka? Gdyby jakiś typek podszedł do niej i
zaciągnął do samochodu, mówiąc, że nie zrobi jej nic złego? To
co?
– To
zupełnie coś innego!
– Serio?
Bo przecież chciałeś jego dziury, a nie fiuta, więc ja myślę,
że jednak to samo. I wiesz co? – spytał przybyły. – Nie podoba
mi się to. I nie mógłbym przez to spać w nocy. Dziwię się, że
ty możesz.
Odrzucił
kamień, a w jego dłoni błysnęło coś metalicznego. Nóż.
Marshall był pod wrażeniem, jak szybko go wyciągnął. Rzeczy
nagle stały się znacznie bardziej poważne. Zrozumiał to też
drugi z mężczyzn, bo uniósł asekuracyjnie ręce i zrobił parę
kroków w tył.
–
Spokojnie, okej? Po
prostu odjadę, dobra?
– No
ja myślę – odparł tamten.
Po
chwili zostali we dwoje. Z Marshalla jakby uszło powietrze.
Rozmasował obolałe ramię.
– A
ty...
Popatrzył
na nieznajomego, który wciąż trzymał w ręce nóż. Może za
szybko odetchnął z ulgą. Tamten gościu przy tym to była płotka.
Przełknął ślinę.
– Tak?
– spytał niepewnie.
Facet
schował nóż do pochwy przy pasku od spodni i zbliżył się do
niego. Marshall początkowo myślał, że może jest Azjatą, ale
teraz, gdy mógł mu się przyjrzeć z mniejszej odległości,
wszystko stało się jasne. Rzeczywiście jego oczy były lekko
skośne, ale płaska, ciemna twarz nie pozostawiała wątpliwości.
Stał przed nim Indianin.
– Następnym
razem kop w jaja – odparł mężczyzna i się zaśmiał.
Marshall
nie mógł się powstrzymać i też od niego dołączył. Cała ta
sytuacja uświadomiła mu jedno – że był słaby. Dyrektora mógł
zmusić do czegokolwiek i naszła go kolejna gorzka konkluzja –
zapewne dlatego, że mężczyzna mu na to pozwalał.
– Jestem
Ezra – przedstawił się nieznajomy i wyciągnął do Marshalla
rękę. – Chociaż wszyscy mówią na mnie Nino.
– Ezra
nie brzmi indiańsko – stwierdził Marshall, gdy odpowiadał na
uścisk.
– Ach,
to. Jestem tylko w połowie Indianinem. Mój ojciec za to należał
do Kościoła Chrystusowego – wyjaśnił Nino tonem, który jasno
dawał znać, co o tym sądzi. – Ezra to imię biblijne, facet był
jakimś skrybą, czy coś.
– Acha.
Nie
spodziewał się takiej dawki informacji. Biografia Nino nie
interesowała go w najmniejszym stopniu, więc postanowił się jakoś
gładko wycofać i wrócić do domu. Miał dość wrażeń na
dzisiaj.
– No
to dzięki. Już późno, czas na mnie – wytłumaczył.
Chciał
odejść, ale zatrzymała go ręka Nino na ramieniu.
– No, ej. Matka kultury nie nauczyła? Ja zrobiłem coś dla ciebie, więc
wypadałoby się odwdzięczyć.
– Niby
jak? – spytał.
Przełknął
ślinę. „Odwdzięczyć” brzmiało aż zbyt jednoznacznie. Wolał
jednak mieć nóż Nino blisko twarzy, ale w pochwie, niż wbity w
bebechy.
– Pękła
mi opona. Potrzebuję pomocy.
***
Zatrzymali
się przed sklepem spożywczym. Marshall rozejrzał się
zdezorientowany. W pobliżu nie było zaparkowanego żadnego
samochodu. Nino związał sięgające łopatek włosy w kucyk i
przyglądnął się zamkowi w drzwiach sklepu.
– Jak
to się ma do dziury w oponie? – spytał z powątpiewaniem
Marshall. Gdy Nino wyciągnął jakieś druty z portfela, wszystko
stało się jasne. – Zamierzasz zakleić dziurę mordoklejką?
– Ha,
śmieszne – stwierdził mężczyzna i uklęknął przed drzwiami. –
Tak się ma, że mechanik zażądał sześćdziesięciu dolców.
Stwierdził, że opony nie da się już naprawić. Baran.
– Okej
– burknął Marshall i rozejrzał się wokół. – A jaki jest mój
udział w tym?
– Właśnie
taki. Stój na czatach – odparł Nino, grzebiąc drutem w prostym
zamku. – Ha, bingo.
Wstał
i chwycił za gałkę. Drzwi ustąpiły, potrącając przy tym
dzwonek. Marshall znów rozejrzał się, ale ulica nadal była pusta.
Nino wszedł do środka i zaczął przetrząsać szuflady pod ladą.
Przyświecał sobie małą latarką. W sklepie nie było kasy, za to
na ladzie leżał zeszyt zapełniony kolumnami cyfr. Szczęście mu
dopisało, bo znalazł banknoty spięte gumką recepturką. Nim
wyszedł, porwał jeszcze pęto kiełbasy, którą chwycił zębami i
garść cukierków z dużego słoja. Wcisnął je zdezorientowanemu
Marshallowi, gdy był już na zewnątrz.
–
Mordoklejki –
powiedział, przeżuwając kiełbasę. Była bardzo dobra. Tłusta.
Marshall
popatrzył na swoją dłoń pełną cukierków w białych papierkach.
Facet chyba nie był do końca normalny. W zasadzie, to co mu
szkodzi? – pomyślał. Wsadził mordoklejki do kieszeni spodni, a
jedną rozpakował i zjadł. Nino uśmiechnął się do niego z
policzkami wypchanymi kiełbasą. Jego mina nagle zrzedła. Chwycił
Marshalla za ramię i zmusił do biegu.
– Co
się dzieje? – spytał chłopak.
– Chujowo
pilnujesz! Ktoś tam był.
Rzeczywiście,
usłyszeli za sobą czyjeś wołanie. Ktoś próbował ich nawet
gonić, ale dał sobie spokój po paru przecznicach. Zatrzymali się,
gdy Nino uznał, że są bezpieczni. Marshall gwałtowanie łapał
powietrze. Zgięty przyglądał się Nino, który także dyszał
ciężko. Stanęli blisko latarni, więc wreszcie miał szansę na
lepsze mu się przyjrzenie. Mężczyzna był niski i mocno zbudowany.
Jego płaska twarz z dość szerokim nosem nie była ani ładna, ani
brzydka. W lewym uchu miał długi kolczyk z kolorowych paciorków, a
na dłoniach wytatuowane jastrzębie lub inne ptaki z rozpostartymi
skrzydłami. Ezra, per Nino, na pewno był interesujący.
Marshall
rozglądnął się, by zorientować się, gdzie są. To był już
prawie koniec miasta. W okolicy stało tylko kilka domów ludzi,
którzy wybitnie nie lubią towarzystwa. Dalej nie było już nic,
tylko droga i niekończące się połacie żółtego, uschniętego
trawska.
– Czyli
biegłem w dobrą stronę – ucieszył się Nino. – Nocuję
niedaleko. Chcesz wpaść?
– Nocujesz?
– zdziwił się Marshall.
– No,
przyczepę tu zostawiłem. Samochód jest u mechanika, póki nie
zapłacę. Baran.
***
Nino
rzucił paczką banknotów na stół i zaczął rozwiązywać buty.
Marshallowi polecił zrobić to samo. Na podłodze przyczepy
rozłożony był ręcznie pleciony chodnik w kolorowe pasy. Z lodówki
wyciągnął sześciopak piwa w zielonych butelkach i podał jedno
chłopakowi. Potem usiadł na podłodze, krzyżując nogi.
Marshallowi wskazał miejsce naprzecwiko.
– To
co? Znałeś tego gościa? – spytał.
–
Oczywiście, że
nie! – żachnął się Marshall. – Pomylił się.
Nino
napił się z butelki. Długi kolczyk, który miał w uchu bujał się
hipnotycznie, gdy mężczyzna ruszał głową. Sznury takich samych
paciorków oplatały jego szyję.
– Ach
tak. Myślałem, że po prostu ci nie spasował.
Marshall
popatrzył na niego spod brwi.
– Nie,
nie jestem dziwką – fuknął rozzłoszczony.
– Od razu dziwką? – zdziwił się Nino. – Trzeba sobie w życiu
radzić, nie?
– Nie.
Nino
przewrócił oczami i oparł się plecami o łóżko. Sięgnął po
drugie piwo.
– Ale
na noc zostaniesz?
Nie
było żadnych podchodów, ukradkowych spojrzeń, wyłamywanych ze
zdenerwowania palców ani drżących szeptów. Tego całego gówna, o
którym można było przeczytać w książkach dla nastolatków.
Marshall właśnie przechodził przyśpieszony kurs z dorosłości.
Kosmyki czarnych włosów Nino gilgotały jego skórę, gdy leżał
na łóżku, a mężczyzna pochylał się nad nim. Złożył
przeciągły pocałunek na jego wargach, a potem jeszcze jeden. Jego
oddech śmierdział piwem, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Marshall jęknął i mocniej zacisnął palce na rękawach kraciastej
koszuli, gdy mężczyzna językiem wyprosił sobie drogę do wnętrza
jego ust. Nie za bardzo wiedział, co robić, więc starał się po
prostu nie pozostać całkowicie biernym. Miał nadzieję, że to
wystarczy.
– Zdejmij
koszulę – poprosił, gdy jego pierwszy prawdziwy pocałunek już
się zakończył.
Nino
uśmiechnął się zadziornie i podniósł do klęczek. Nie rozpinał
guzików w jakiś seksowny sposób, ale to wystarczyło, by Marshall
poczuł się jeszcze bardziej rozpalony. Zacisnął zęby, aby dolna
warka nie drżała mu z podniecenia. Czuł, że cały był już
spocony. Nino ściągnął koszulę i rzucił ją w kąt. Na klatce
piersiowej miał taki sam tatuaż jak na dłoniach – ornament
jastrzębia z rozpostartymi skrzydłami. Jego ciało było mocno
umięśnione, ale słabo owłosione. Chwycił Marshalla za dłoń i
położył ją na swoim brzuchu.
– Czy
to jest to? – spytał.
Chłopak
pogładził jego silne, twarde ciało.
– Tak.
Wspólnymi
siłami ściągnęli z Marshalla podkoszulek. Nino przejechał dłońmi
wzdłuż jego szczupłych, bladych boków, zbierając pot, a
zostawiając przyjemne dreszcze. Więcej nie zajmował się jego
ciałem. Wrócił do ust i na nich się skupił. Całował Marshalla
przez dłuższy czas, a ten błądził dłońmi po jego ciele.
– Nie
jesteś przypadkiem Żydem?
Marshall całkowicie wybity z rytmu, bez zrozumienia spojrzał na twarz Nino.
– Nie?
– odparł niepewnie.
– Serio?
Bo ten nos...
Marshall
chwycił się za niego. Nino wciąż przyglądał mu się nieprzekonany.
– Nie
jestem – chłopak zapewnił jeszcze raz. – A gdybym był, to co? Chodzi o
twoje imię? Ezra był żydowskim skrybą, prawda?
Nino
podrapał się po policzku.
– No
w sumie... Chyba tak, oni tam wszyscy byli Żydami – stwierdził. –
Ale to nie to. Po prostu przez Żydów mój ojciec zbankrutował, a
przez to zaczął być jeszcze bardziej religijny. Kazał mi uczyć
się „Biblii” na pamięć. Gdy się pomyliłem, stawiał mnie w
kącie, kładł mi jajko na głowie i kazał się nie ruszać przez
godzinę. Jeśli jajko się rozbiło, to lał mnie pasem po gołej
dupie. Wiesz, przez to mam uraz. Do Żydów i do jajek.
Marshall
nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Zaskakująca była nie
tylko treść, ale i wyczucie czasu Nino. Żydzi i jajka spuścili z
niego całe napięcie. Marshall ze zdziwieniem stwierdził, że było
mu teraz łatwiej, skoro Nino okazał się takim samym debilem jak
wszyscy.
– Nie
jestem Żydem – zapewnił jeszcze raz – ale jak nie wierzysz, to
sam sprawdź.
Uśmiechnął
się zadziornie i rozsunął szerzej nogi. Chciał tego. Nino
potrzebował chwili czasu, aby załapać. Gdy oświecenie wreszcie
zagościło na jego twarzy, sięgnął dłonią do krocza chłopaka.
Rozpiął mu rozporek, a potem całkiem ściągnął spodnie wraz z
bielizną. Odrzucił jej na podłogę jak resztę ubrań.
–
Rzeczywiście nie
Żyd – stwierdził.
Chwycił
Marshalla za penisa i jądra, na co ten westchnął aprobująco. Niby
ręka to ręka, ale to był zupełnie inny poziom doznań. Nino
masował go wolno, patrząc mu prosto w oczy. Uśmiechał się
delikatnie, a jego kolczyk z kolorowych paciorków chybotał się
lekko.
– Chcę
zobaczyć twojego.
Nino
kiwnął głową i zaczął rozbierać się z dżinsów. Marshall
obserwował jego wytatuowane dłonie. Gdy zobaczył jego penisa, nie
poczuł się zwiedziony, mimo że ten był mniejszy. Nawet dyrektor
miał większego. Przeszło mu przez myśl, że to może kwestia rasy
albo fiuty są naprawdę proporcjonalne do wzrostu. Może i był
mały, ale podobał mu się. Podniecał go znacznie bardziej od fiuta
dyrektora. Może dlatego, że był dołączony do znacznie
atrakcyjniejszej osoby.
– Możesz
dotknąć. Nie musisz się wstydzić – rzucił Nino z pokpiwającym
uśmieszkiem na ustach.
– Nie
wstydzę się – fuknął Marshall.
Nino
zbliżył się, a potem objął jego brzuch umięśnionymi udami.
Marshall przejechał wzdłuż jego penisa dłonią. Drugą badał
jądra. Uczucie było znajome, a jednak tak inne. Podniecające.
– Czego
chcesz? – spytał Nino, który sam masował się po klatce
piersiowej.
Marshall
zamknął oczy. To było trudne pytanie. Nie chciał na nie
odpowiadać nawet samemu sobie. Wyobraził sobie, jak wbija paznokcie
w umięśnione ramiona Nino, przejeżdża wzdłuż nich,
pozostawiając krwawe szramy. Jak chwyta go za włosy i robi z niego
swoją sukę. Otworzył oczy.
– Zrób
to – powiedział za to.
– W
takim razie odwróć się na brzuch.
Zszedł
z chłopaka, a gdy ten zmieniał pozycję, poszedł do ciasnej
łazienki. Gdy wrócił, usiadł na łóżku i pomasował go po szczupłych
półdupkach.
– Będzie
bolało? – spytał Marshall.
– Tak.
– No
mógłbyś coś nakłamać. – Zaśmiał się chłopak.
Nie
denerwował się w negatywnym sensie. Nie był idiotą. Wiedział,
czego mniej więcej się spodziewać. Żadnych fajerwerków jak w
romansach, które porozrzucane były po domu Rosse. Sama myśl go
jednak podniecała. Chciał poczuć coś więcej z tym mężczyzną.
I chciał usłyszeć jego jęki.
– Nie
martw się. Na pewno nie będzie gorzej niż za moim pierwszym razem
– zapewnił Nino. – Tam było bez wazeliny, ale za to z krwią.
– Aż
tak? – skrzywił się Marshall. – Kto to był?
– Mój
kuzyn – odparł Nino. Masował jego pośladki pełnymi ruchami,
jakby ugniatał ciasto. Jego palec co chwilę zagłębiał się w rowek.
– Przyjechali całą zgrają, aby zabrać moją matkę z powrotem
do rezerwatu. Zaciągnął mnie na tył ogrodu i powiedział, że
zostałem skażony krwią białych, ale on mnie uleczy. Nie miałem
za dużo do gadania w tej kwestii. Ale to nie tak, że on wszyscy
tacy byli. Niedługo po tym wyrzucili go ze społeczności, bo
„uleczył” jeszcze kogoś i to się wydało.
– Ile
miałeś lat? – spytał Marshall. Uniósł się lekko i wypiął
bardziej, dając tym sygnał, że chce już dalej.
– Z
dwanaście.
Nino
odkręcił mały pojemniczek i nabrał białej mazi na palce. Sięgnął
nimi do wejścia chłopaka i zrobił parę kolistych ruchów. Drugą
ręką chwycił go za twarz i wycisnął przeciągły pocałunek na ustach. Chyba lubił się całować.
– Pieść
swojego fiuta – polecił.
***
Dziękował
wszystkim bogom, jakich znał, że Nino miał małego penisa. Z
drugiej strony miał im za złe, że facet mógł tak długo
wytrzymać. W pewnym momencie był nawet bardzo blisko poproszenia,
żeby wyciągnął i skończył sam. Nie zrobił tego jednak, bo miał
swoją dumę. No i wtedy musiałby mieć kolejny pierwszy raz, a
wolał tego nie powtarzać. Nie chodziło o ból, tylko o to nieznane
jego ciału dotąd uczucie. Każde pchnięcie drażniło wszystkie
jego nerwy w sposób, który trudno było jednocześnie
zakwalifikować jako zły lub dobry. Prawdopodobnie musiał się
tylko do tego przyzwyczaić. Nino skończył na jego plecach, a
Marshall potrzebował jeszcze dłuższej chwili, bo jego fiut
naprawdę nie mógł się zdecydować, czy mu się podobało. Jednak
w końcu doszedł, choć nie mógł z czystym sumieniem przyznać, że
sensacje byłe lepsze niż przy masturbacji.
Nino
odniósł do łazienki wazelinę, a wrócił z papierem toaletowym.
Za jego pomocą doprowadzili się do porządku, a potem ułożyli do
snu, nadal nadzy. Nino przed udaniem się w objęcia Morfeusza rzucił
jeszcze, że jutro jedzie dalej na zachód, zostawiając Marshalla
bijącego się z myślami.
Nie
zmrużył oka aż do świtu. Wrócił do domu, gdy jeszcze wszyscy
spali. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy do małej torby. Kilka razy
brał ją do ręki, gitarę na ramię i szedł do drzwi. Wmawiał
sobie, że czegoś zapomniał, wracał do pokoju, a potem niczego nie
brał. Po którymś razie podniósł się z łóżka i udał się do
kuchni. Stanął przed małymi drzwiczkami ukrytymi przed
postronnymi. Teraz były zamknięte na kłódkę. Patrzył na nie przez chwilę.
Matka spała w sypialni, skulona na krawędzi łóżka. Nie
przepracowała w życiu ani jednego dnia. Marshall nie był pewien,
czy umiałaby zrobić przelew w banku. Rozumiał teraz, jak daleko
ojciec się posunął, aby całkowicie ją ubezwłasnowolnić. I co
on mógł zrobić z kobietą, która nie potrafiła niczego i niczego
nie chciała? Miał piętnaście lat. A może był po prostu
samolubnym chujem, który nie potrafił kochać i niepotrzebne mu
były tłumaczenia? – rozmyślał. Pogrążony w rozważaniach, nie
zauważył, że ojciec nie spał i go obserwował.
– Uciekasz?
– spytał.
– Tak.
– Jestem
zawiedziony – oznajmił jego ojciec. – Losem babki też się nie
przejmujesz?
– Nie,
bo ty się nią zaopiekujesz – odparł Marshall i wyszedł z
pokoju.
Musiał
walić w drzwi przez dłuższą chwilę, nim otwarła mu matka Leny,
owinięta w różowy szlafrok.
– Marshall?
Coś się stało? – zaniepokoiła się.
– Proszę
za dwa tygodnie iść do domu opieki i sprawdzić, czy z moją babcią
wszystko w porządku. Jeśli dyrektor nie chciałby cię wpuścić,
powiedz mu, że wiesz o zdjęciu i możesz wyjawić wszystko jego
żonie. Gdyby okazało się, że ojciec nie opłaca jej pobytu,
przekaż dyrektorowi, że wiesz też o piwnicy.
Oniemiałej
kobiecie wcisnął do dłoni zmiętą połówkę zdjęcia jego matki
przywiązanej do ściany i sznurem między zębami.
Wolał nawet sobie nie wyobrażać, co było na dolnej części.
Odwrócił się, gdy usłyszał głos Leny. Prawie zupełnie o niej
zapomniał. Próbowała do niego podbiec, ale matka jej nie pozwoliła.
– Nie
odchodź! Słyszysz, Marshall, głupku?! Ja ciebie...
– Wiem,
nie jestem aż tak ślepy. Jednak ja wolę fiuty – oznajmił i
teatralnie złapał się za krocze. – Do nigdy!
***
Podróżowali
z miasta do miasta. Wieczory i noce spędzali w barach i melinach.
Nino zdobywał pieniądze na życie, grając w karty i oczywiście
oszukując w nich na potęgę. Gdy on zdobywał kolejne pule dzięki
znaczonym kartom, Marshall przetrząsał kieszenie kowbojów
zaoferowanych grą. Czasami się udawało, a czasami wyrzucano ich na
zbity pysk lub co gorsza, mierzono do nich z coltów. Gdy Marshall
zrobił swoje, zwykle resztę wieczoru spędzał w towarzystwie
zespołu Country, który akurat grał w barze lub innych muzyków.
Słuchał ich historii i uczył się nowych chwytów. Po paru
miesiącach miał już tyle napisanych piosenek, że mógłby nagrać
własną płytę.
Do
przyczepy wracali zazwyczaj, gdy już świtało. Często się kochali.
Marshall po paru pierwszych razach odnalazł w tym przyjemność.
Czasami, gdy był zmęczony lub nie w humorze, po prostu pozwalał
Nino w siebie wejść. Było mu dobrze, nawet gdy nie pojawiało się
spełnienie. Czekał, aż mężczyzna skończy, a potem szli spać.
Najbardziej
lubił te momenty, gdy Nino znikał gdzieś za dnia i zostawiał go
samego na odludziu, na którym się zatrzymali. Świat wokół niego
wydawał się doskonale pusty i bezkresny. Siadał w trawie, płosząc
przy tym chmary owadów i grał. Gdy uderzał w struny palcami, nie
myślał o niczym innym. Zamykał oczy i stapiał się z każdą
nutą. Niestety, gdy je otwierał, coraz częściej zamiast
bezkresnych połaci widział swoją babcię, matkę lub Lenę.
Ta ostatnia nawiedzała go też w snach, odkąd poznał
tajemnicę zespołu Crazy Mustang parę tygodni temu. Do Jednego z barów zaglądali dłużej
niż zwykle. Tamtejszym kowbojom zajęło więcej czasu połapanie
się w sztuczkach Nino, a ten skrzętnie to wykorzystywał. W barze
występował objazdowy zespół Country. Ich lider, starszawy gościu
z siwą brodą zaplecioną w dwa zadziwiająco grube warkoczyki,
szczególnie upodobał sobie Marshalla. Powtarzał, że widzi w nim
dawnego siebie, klepał po plecach z przerażającą siłą, a
później fundował mu talerz pieczonych skrzydełek. Marshall nie
zamierzał odmawiać. Pozostali członkowie też go polubili, chętnie
opowiadali mu swoje historie i zasypywali radami. Zdystansowany
pozostał tylko młody chłopak przy tuszy, który grał na
harmonijce. Zawsze siadał z boku i leniwie sączył swoje piwo.
Marshall nie zwrócił na niego większej uwagi. Raz przypadkowo
skręcił w złą stronę i zamiast do toalety trafił do magazynu.
Zawróciłby po prostu, gdyby nie światło dochodzące z głębi.
Skradł się po cichu i ujrzał tego chłopaka zmieniającego
koszulę. Chłopak chyba nie był tu najlepszym określeniem, bo
Marshall z cała pewnością ujrzał piersi. Damskie piersi, owinięte
ciasno bandażem.
Rewelacje
przekazał liderowi zespołu. Ten nie był zaskoczony, ale kazał nie
powtarzać tego pozostałym członkom zespołu. Wyjawił, że sam był zszokowany i długo nie mógł się z tym pogodzić, ale po roku wspólnego
grania, pojął pewne rzeczy. Po prostu Mike dostał od Boga złe ciało,
stwierdził. Wybrał bycie mężczyzną i należy to uszanować.
Marshall już widział, jak pijani kowboje „szanują” kogoś
takiego. On był tylko pedałem, ale i tak miałby przerypane, gdyby się wydało. Mike,
który był niegdyś Betty, czy kimś tam, naświetlił mu jedną
rzecz. Może Marshall miał klapki na oczach, ale nie był ślepy. Po
prostu nie przejmował się tym, co widział. Powiedział Lenie na
odchodne, że woli penisy. Nie było wątpliwości, że ten mały
pędrak chętnie zobaczyłby fiuta należącego do Marshalla, ale
może też chciałaby mieć własnego. Życie było dziwne.
Im
dalej posuwali się na południe, tym speluny stawały się bardziej
obskurne i niebezpieczne. Nino znikał coraz częściej i na coraz
dłużej, zostawiając Marshalla samego. Niekiedy wracał pijany i
ogarnięty euforią, znacznie częściej jednak wtaczał się do
przyczepy zły. Wyzywał wtedy chłopaka bez powodu, a ten po prostu
go olewał, co jeszcze bardziej rozjuszało mężczyznę. Marshall
miał mu ochotę zrobić bardzo paskudne rzeczy, ale się
powstrzymywał. Często się powstrzymywał. Bo nie był taki.
Gdy
trzej Meksykanie stanęli przed ich przyczepą, też był sam.
Obierał ziemniaki przed wejściem. Jeden z mężczyzn miał nawet
sombrero na głowie. Mówili coś po hiszpańsku, ale Marshall
niczego nie rozumiał. Mężczyźni najwyraźniej nie znali
angielskiego ani trochę, bo jego próby komunikacji, tylko ich
rozjuszyły. Gdy jeden z nich chwycił go mocno za krocze i
uśmiechnął się wymownie, błyskając trzema złotymi zębami,
słowa przestały być potrzebne.
– Nino
– rzucił jeszcze, a pozostała dwójka się roześmiała.
Marshall
odetchnął ciężko i wzniósł oczy ku niebu.
– Zabiję
go, kurwa.
***
Czekał
na niego na leżaku w pewnej odległości od przyczepy. Czas umilał
sobie frytkami, które zrobił, gdy trzej Meksykanie już odeszli.
Nino pojawił się późnym popołudniem. Był trzeźwy, a w ręce
niósł sześciopak piwa. Czyżby chciał wynagrodzić mu tym
krzywdy?
– I
jak tam? – spytał, jakby nigdy nic. – Cały dzień sam
siedziałeś?
– Nie,
miałem gości – odparł Marshall i włożył sobie do ust kolejną
frytkę.
Nino
zmieszał się, ale nie chciał dać tego po sobie poznać.
Uśmiechnął się lekko.
– I
co? Miło spędziliście czas?
– Och,
tak. Byli tak zadowoleni z mojego towarzystwa, że nawet zostawili mi
przezent.
– Naprawdę?
– podłapał Nino. Widocznie mu ulżyło.
– Chcesz
zobaczyć? – spytał Marshall.
– Jasne.
Marshall
wyciągnął z kieszeni spodni zawiniątko. Przedmiot na pierwszy
rzut oka można nawet było pomylić z frytką. Taką grubą i
zakończoną paznokciem. No i ze złotym sygnetem.
– Odciąłeś
mu palec?!
– No
tak. – Ton Marshalla wskazywał, że jest zdziwiony zaszokowaniem
Nino. – Bo on chciał mi go wsadzić w dupę. Dobrze, że po palcu
zrezygnował. Nóż do ziemniaków jest strasznie tępy.
Nino
chwycił się za głowę.
– Oni
mnie zabiją!
– No
tak – odparł Marshall ponownie bez cienia emocji.
Mężczyzna
rzucił się w jego stronę.
– To
twoja wina! – warknął, ale zachował między nimi bezpieczną
odległość. – Dlaczego?! Przecież lubisz brać w dupę.
Marshall
wciągnął głęboko powietrze, po czym wypuścił je przez nos.
Zrobił jeszcze kilka powtórzeń. Odrzucił palec na trawę, po czym
wstał i podniósł swoją gitarę, która leżała obok w futerale.
Zarzucił ją sobie na plecy.
– Powiedz
mi jeszcze dlaczego. Długi?
– Tak.
Walki kogutów.
– Walki
kogutów – prychnął Marshall. Z kieszeni spodni wyciągnął
pudełko zapałek.
– Co?
Skośne
oczy Nino rozszerzyły się gwałtownie. Dlaczego wcześniej nie
zwrócił na to uwagi? Benzyna. Rzucił się na Marshalla, zdołała
go nawet powalić, ale i ten tak zdążył zapalić zapałkę i rzucić
ją w trawę. Sznur ognia natychmiastowo pokonał drogę do przyczepy
i pochłonął ją w całości. Nino w momencie zapomniał o
Marshallu. Podbiegł do przyczepy i chwycił się za włosy. Truchtał
wokół niej w tę i tamtą.
Marshall
zebrał się z trawy, otrzepał swoje spodnie i sprawdził, czy z
gitarą wszystko w porządku. Od dawna nie czuł się tak dobrze.
–
Najśmieszniejsze
jest to, że będziesz cierpiał bardziej ode mnie. Kochałeś tę
kurewską przyczepę do tego stopnia, że kazałeś mi ściągać
buty przed wejściem.
Skrzywił
się, bo miał stłuczone żebra, a gitara była ciężka. Ruszył
przed siebie, zostawiając Nino wgapionego w płomienie trawiące
jego przyczepę. Czuł się tak zajebiście wolny. Postanowił, że
jego pierwszym przystankiem będzie West i osiedle białych domków.
To co, szalony John tak naprawdę był gościem, który spokojnie sobie żył w swoim syfie nikomu nic złego nie robił a ‘dobrzy ludzie’ się go uczepili i ich opinia była gwoździem do trumny.Co do ojca Marshalla, dyrektora, piwnicy to chodzi o ‘ten’ sposób bycia.Gdzie trzeba się na kimś wyładować, tak?
OdpowiedzUsuńJak mi się gęba cieszy jak znajdę jakiś kultowy zespół w opowiadaniu(pierwszy raz)Aż sobie włączyłam Motörhead do dalszego czytania.Ale od razu cholernie smutno się przez to zrobiło.Młody Santa w tym rozdziale był zajebisty i jego przemyślenia również, bo to jego część XD
Naprawdę podobał mi się ten dodatek i przeczytałabym więcej.
Szalonego Johna opuściła rodzina - to raz. No i alienacja, jak wspomniałaś - to dwa. Ponoć mężczyźni mają słabszą psychikę od kobiet i częściej popełniają samobójstwa, chociażby dlatego, że czują się niepotrzebni. No tak, Marshall tak miał, że potrzebował się wyładować na kimś. No ale dyrektor jest masochistą, a ojciec Marshalla, jak można się domyślić, sadystą. Więc to o to chodziło.
UsuńZmierzam skończyć ten dodatek zanim wrócę do regularnych rozdziałów, więc miejmy niedługo (miejmy nadzieję) będziesz miała okazję poczytać więcej :)
Pozdrowienia!
Uwielbiam tego małego skurwysyna :D Jest tak idealnie egoistyczny i wyzuty z tej ludzkiej kłamliwej poprawności. Według mnie ten całkowity brak większych emocji i przejmowania się jest po prostu mechanizmem obronnym, który później ukształtuje na stałe jego charakter. Z takim dzieciństwem nie dało się nie stać Santa Boy'em ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tego małego skurwysyna :D >> Roześmiałam się przez to xD Świetne [...] jest po prostu mechanizmem obronnym. który później ukształtuje na stale jego charakter. Bingo :))
UsuńPozdrawiam!
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, o matko całkiem pezesrane, tu dyrektor po drugiej stronie ojciec i w zasadzie jak to nie miał się stać taki jaki się stał...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia