Uprzedzam, że klimat inny od reszty moich opowiadań. To tylko taki wstęp, teraz skupię się nad jakimś ładnym, nieprzesadnie dramatycznym zakończeniu "Trzech światów".
Pozdrawiam!
Dżungla
tętniła życiem. Bez ustanku wydawała nowe pokolenia na świat i
skazywała na rozpad i zgnicie stare. Dżungla niemal nigdy nie
cichła. Ci, którzy przybyli do niej po raz pierwszy, nieustanny
szmer lasu nazywali najdoskonalszą melodią, której człowiekowi
nie uda się nigdy skopiować. Uszy tubylców ignorowały tą
harmonijną kakofonię, pozostając czujne na najdrobniejsze sygnały
przerwania monotonii dżungli. Od tego zależało ich życie.
Chłopiec skulony pod wielkim
liściem, z którego skapywała woda, zamknął oczy. Nie były mu
teraz potrzebne. Cisza. W dżungli nagle zapadła cisza. Tylko „plum
plam” kropli uderzających o korzeń. Niemożliwe. To już. Tak,
czuł to. Jego mięśnie pozostawały napięte, a włosy na
przedramionach nastroszył się.
W szaleńczym biegu przedzierał
się przez dżunglę, by dokonać dni na swój własny sposób.
Widział, co starszyzna zrobiła z pozostałymi chłopcami. On miał
być następny, więc uciekł. Teraz był tutaj, schowany pod wielkim
liściem i czekał. Pod jego zamkniętymi powiekami nadal tkwił
obraz rytualnego, kamiennego noża, magicznego kręgu z czaszek i
powoli przeżuwających żółtych zębów starszyzny.
W końcu przybył. Ten, przez
którego dżungla ucichła. „Może usłyszał mój zew?” –
pomyślał chłopiec bez imienia. Był już blisko, paręnaście
kroków. Coś było nie tak. Lampart stąpał nierozważnie, głośno.
Łamał uschłe gałązki i zahaczał łapami o korzenie. Powinien
usłyszeć go znacznie później. Chłopiec otworzył oczy. Czarna
pantera podeszła tak blisko, że mógł zobaczyć słabe zarysy
cętek na jej łapach. Musiała go czuć, a jednak ignorowała jego
obecność pochłonięta czymś zupełnie innym. Samica była
widocznie pobudzona. Na przemian przytykała nos do ziemi i unosiła
łeb do góry, by głośno wciągnąć powietrze. Zataczała wąskie
kręgi i porykiwała cicho. Po chwili chłopiec usłyszał następne
kroki, równie głośne i nieostrożne. Przybysz chciał
zamanifestować swoje pojawienie. Koło czarnych łap pojawiły się
żółte, obsypane cętkami i znacznie większe. Dwa lamparty
pomrukiwały, ocierały się głowami i okrążały wzajemnie.
Chłopiec przełknął ślinę. Nie rozumiał. Pysk żółtej pantery
był pokryty bliznami po walkach w obronie terytorium. Teraz samiec z
widocznym zadowoleniem przyjmował ciosy łapą od mniejszej samicy.
Samica zaryczała głośniej,
gdy partner uniknął kolejnego uderzenia. Przestraszone ptaki i
małpy uciekły. Zostali we troje, ale lamparty widziały teraz tylko
siebie. Samiec wspiął się na samicę, która znów ryknęła, ale
przyjęła partnera i ich ciała połączyły się na tę krótką
chwilę. Później rozejdą się bez oglądania za siebie, by już
nigdy się nie spotkać.
Czyli jednak nie usłyszał jego
zewu. Chłopiec skulił się pod liściem zbyt wykończony, by dalej
uciekać. Jednak nie przyjdzie mu umrzeć na własnych zasadach.
Wojownicy dopadli go następnego dnia. Wrzeszczał i się zapierał,
gdy wlekli go z powrotem do wioski. Spędził tam trzy dni, a potem
wycieńczonego, na skraju śmierci, wyrzucili go z dżungli, jakby
nie był godny bycia jej mieszkańcem. Leżał teraz na spalonej,
popękanej ziemi przerażony mrokiem pośród dnia. Ostatkiem sił
pochwycił kamień i zaczął tłuc nim w maskę, która jednak nie
pękła.
***
Gorąco i duchota były nie do
zniesienia. Ilu z nich zabił już jad wszystkich tych łuskowatych
bestii kryjących się wśród zarośli? Ilu wciąż trawiła
gorączka, przez którą maszerowali wolniej? Przestał już liczyć.
Czy to było tego warte? Nad tym się nie zastanawiał, on tylko
wykonywał rozkazy.
Gdy wyszli na polanę, z ich
serc opadł wielki ciężar. Przed nimi rozpościerała się dolina,
a za nią majaczyły góry. Byli już blisko.
– Rozbijcie obóz –
rozkazał.
Sięgnął do bukłaka
przytroczonego do pasa. Przynajmniej wody było tu pod dostatkiem.
Upił kilka łyków, a resztę wylał sobie na głowę. Popatrzył w
dal. Powinni dotrzeć tam kolejnego dnia. Teraz musieli się
zatrzymać. Noc w dżungli była zbyt niebezpieczna. Tego już się
nauczyli. I chociaż żaden z jego ludzi by tego nie przyznał, cześć
z nich była zbyt wykończona, by iść dalej. Młody druid stanął
obok niego. Jedyny zachwycony tą podróżą. Podał mu garść jakichś
świeżo zerwanych liści.
– Weź. Zagnieć i rozsmaruj
na skórze – polecił. – Odgania owady.
– Wiele tego zielska nosisz ze
sobą – zauważył Ahran. – I wciąż się uśmiechasz. Druid,
który się uśmiecha. Kto to widział?
– Och, nie jesteśmy aż tacy
smętni, ale masz rację, nigdy nie bawiłem się lepiej. Odkryłem
już jakieś dwieście roślin o niesamowitych właściwościach. Na
zakażone rany, na ból, na gorączkę, na wykwity. Nawet na
potencję. Na wszystko!
Przywódca popatrzył się na
niego z ukosa. Papka z liści okropnie śmierdziała, ale przyjemnie
chłodziła skórę.
– Na śmierć też? –
spytał, chociaż znał odpowiedź.
– Och, na to nie ma lekarstwa.
Dokładnie. Wiedział o tym
doskonale.
Spał, gdy postawieni na nocnej
warcie wojownicy podnieśli larum. Zanim powróciła mu pełnia
świadomości i chwycił za nóż, już nie żyli, a potem następni
i następni. Coś rozszarpywało im gardła pazurami. Kryło się w
ciemności, poruszało szybko, ale zupełnie chaotycznie. Nie chciało
ich pożreć, nie broniło terytorium. Chciało ich zabić.
Druid stanął stworzeniu na
drodze i rozłożył dłonie, z których posypały się iskry, ale
zaraz i on dławił się własną krwią. Nawet magia nie mogła tego
powstrzymać. Dotarło do niego. Ciął nożem, rozdzierając skórę.
Jego zaś dosięgły ludzkie dłonie z pokracznie wygiętymi palcami
zakończonymi zwierzęcymi szponami. Stworzenie odskoczyło.
Przycisnęło dłonie do rany na klatce piersiowej jakby zdziwione,
że mogło zostać zranione. Zaraz jednak uniosło głowę i wydało
z siebie przeraźliwy krzyk, który odbił się od otaczającej ich
dżungli echem.
Ahran czuł wręcz wypalające
tkanki gorąco w ranach zadanych przez tę szkaradę. Znów
zaatakowała. Tak szybko, że nie mógł wyłapać jej ruchów.
Zamachnął się nożem, ale jego ostrze odbiło się od hełmu, który zakrywał twarz demona, bo niczym innym to monstrum nie mogło być.
Krew falą wydostała się z jego ust. Spojrzał w dół, by
zobaczyć, że szponiasta dłoń jest zanurzona w jego brzuchu aż po
nadgarstek. Ściskała go za wnętrzności, by za moment wyrwać je z
jego ciała.
– Nie, du… sza – wyjęczał.
Poczwara znów wydała z siebie
przeraźliwy krzyk. Upadła na kolana i skuliła się, przyciskając
do ubrudzonej krwią klatki piersiowej kikut. Ahran zamglonymi oczami
dojrzał jeszcze zbliżającego się druida, a potem zapanowała
ciemność. Ach, i jeszcze odciętą dłoń zwisającą z jego
rozszarpanego brzucha.
***
Pierwszym, co ujrzał po
przebudzeniu, była ta przeklęta dżungla. Odwrócił twarz, by
napotkać wzrok druida. Mężczyzna nachylał się nad nim,
deklamując jakieś zaklęcia. Na jego długiej szyi widniała
poprzeczna rana zszyta czarną nicią.
– Jak…
Druid pomógł mu unieść głowę
i wziąć kilka łyków wody. Czuł, że jego ciało trawiła
gorączka. Z trudem sięgnął do opatrzonej rany na brzuchu. Nie
dotknął jej, ból był już wystarczająco potworny.
– Niedobrze, że się
obudziłeś – osądził druid.
Mówił z wielkim trudem. Widać
było, że cierpi przy każdym słowie.
– Zaraz przygotuję kadzidło,
które pomorze ci zasnąć. Musisz zregenerować siły. Sen ci w tym
pomorze i ukoi ból.
– Jak to możliwe, że żyję?
Jeszcze wody.
Druid znów go napoił.
– Zszyłem nasze rany nicią,
którą zrobiłem z tutejszego bluszczu. Obkurcza naczynia krwionośne
i pobudza tkanki do regeneracji. U nas bylibyśmy już obaj martwi.
Dżungla nas uratowała.
Wojownik zmusił się do
krzywego uśmiechu. Uratowała.
– A ilu pożarła? – spytał.
– Dwóch – odparł druid,
okadzając go teraz słodko pachnącym dymem. – Może trzech, jeśli
Hara nie przetrwa nocy.
Ahran poczuł, jak jego powieki
stają się ciężkie, a jego umysł na powrót ogarnia sen.
– A co to było? – spytał
jeszcze. – Demon z dżungli?
– Coś tak ohydnego może być
tylko ludzkim tworem.
***
Druid podszedł do szkarady
spętanej powrozem z przytroczonymi co długość dłoni drewnianymi
płytkami. Na każdej widniał wymalowany krwią z pępowiny magiczny
symbol. Po trzech dniach przestało krzyczeć i wreszcie opadło z
sił. Dobrze, bo nie miał mocy dłużej utrzymywać tak silnych
więzów. Nie jadło i nie piło, a jednak nie umierało. Twarz
szkarady zakrywała biała maska przypominająca skorupę. Była
zupełnie gładka, nie miała też żadnych otworów.
Cztery dni drogi stąd minęli
wioskę tubylców, w której wybito wszystkich mieszkańców, a z ich
ciał spuszczono krew. Zastanawiał się, jakie to czarne obrzędy
chciano wykonać, aby posunąć się do czegoś takiego. Teraz już
wiedział. Chciano stworzyć to, na co teraz patrzył.
Wojownicy nalegali, żeby odciąć
szkaradzie głowę, a ciało spalić, ale on kazał czekać.
Przywódca podejmie decyzję, gdy się obudzi.
– Co to, kurwa, jest? Ściągnij
mu tę maskę.
Druid posłał Ahranowi
zblazowane spojrzenie. Nie potrzebował rozkazów. On potrafił
myśleć samodzielnie. W przeciwieństwie do wojowników używał
także mózgu do podejmowania decyzji, większość z nich polegała
na innych organach – mięśniach i fiucie.
– To pierwsze, co próbowałem
zrobić, gdy już przestałem się obawiać, ze stracę życie, gdy
tylko się do tego zbliżę. Stworzyła to magia. Czarna magia. Po
to, aby nas zabić.
Ahran, którego całe ciało
pokrywał pot, przyglądał się wciąż jeszcze otępiałym wzrokiem
chłopcowi przywiązanemu do drzewa. Ledwo stał. Nieznośny ból
szarpał jego bok. Wolał jednak to niż otępiające leki druida.
– Kto taki?
– Ci, którzy zamieszkują tę
dżunglę – odparł druid. – Weszliśmy na ich teren. Obserwowali
nas już od dawna. Zapewne uznali, że nie dadzą nam rady w walce,
więc stworzyli to. Pamiętasz tamtą wyciętą w pień wioskę?
Użyli krwi tamtych ludzi, aby stworzyć to.
– Nie obchodzą mnie jakieś
małpy z dżungli.
– One tego nie wiedziały.
– Czemu nie umiera? Przecież
nie może pić ani jeść.
Druid wskazał na pokryte
zaschniętą krwią dłonie zamaskowanego chłopca. Ta przez niego
odcięta zdążyła już się zregenerować. Była jednak wątła,
jakby pozbawiona większości mięśni.
– Też się zastanawiałem –
odparł. – Natura to równowaga. To też ma serce, które wciąż
pompuje krew. Żyje, a więc potrzebuje energii, aby to życie
utrzymać, nawet jeśli jest magicznym bytem. I wtedy spostrzegłem,
że to zabija wszystko, co pojawi się w jego otoczeniu. Seidzi
nieruchomo, więc oblazły go owady, potem węże i gryzonie. Morduje
to wszystko, miażdży i skręca karki. Żywi się śmiercią. Tak
zostało stworzone.
Ahran spojrzał na szkaradę z
odrazą. Gdy się do niej zbliżył na krok, szarpnęła się w
więzach i wydała z siebie zwierzęcy skrzek zniekształcony przez
maskę. Trochę przypominało to ludzki płacz. Wyciągnął nóż,
by poderżnąć temu gardło.
– Czemu ci to zrobili? –
spytał, przyglądając się z bliska zaskakująco wątłemu ciału
chłopca.
Mógł mieć jakieś piętnaście
lat. Jego brązowa skóra pokryta była licznymi, zabliźnionymi
nacięciami układającymi się w pewien wzór. Chłopiec znów
zaskomlał i potrząsnął głową, jakby próbował zrzucić maskę.
– Nie możesz mu tego
ściągnąć? – Ahran spytał ponownie druida.
– To zbyt silna magia.
– A Starszy?
Druid spojrzał na niego
dwukolorowymi oczami z zaskoczeniem.
– Chyba nie chcesz tego
zabrać? Powrót zajmie nam pewnie dwa razy więcej czasu i będę to
musiał cały czas więzić magią, bo inaczej dobierze się nam
wszystkim do gardeł przy pierwszej okazji. Czy to ma jakiś związek
z tym, że straciłeś niedawno syna?
– Nie przekraczaj granicy,
druidzie – ostrzegł Ahran, mrużąc groźnie piwne oczy. Tylko
druid mógł być na tyle bezczelny, aby zapytać go o coś takiego.
– Z drugiej strony, jeśli
wróciłbym z wyprawy z czymś takim, od razu przyjęliby mnie do
rady. Ciekawe, czy da się to jakoś okiełznać?
– Dobrze wybrnąłeś –
parsknął wojownik. – Możemy zostawić go tutaj, aż nie wrócimy
z gór. Jeśli przeżyje, zabierzemy go ze sobą.
– Jeśli to zostawimy,
szamani, którzy to stworzyli, mogą go uwolnić, a wtedy pójdzie
naszym śladem.
Ahran zastanowił się przez
chwilę. Taka potężna magia. Ich plemię, ani żadne inne, nie
władało czymś takim. Wielu wojowników chwaliło się, że nie zna
strachu przed śmiercią, ale to nie była prawda. Tej nocy chłopiec
w masce atakował bezmyślnie, chciał jedynie zabić. Chyba zabrano
mu wszystkie uczucia, w tym strach, ale też miłość.
– I tak tylko opóźniałbym
marsz przez dolinę. Zostanę tutaj. Przywództwo przejmie Teol.
Polanę otaczał teraz sznur z
przytroczonymi drewnianymi płytkami, które klekotały przy każdym
silniejszym podmuchu wiatru. Ahran siedział na jej środku, które
stanowiło też centrum magicznego kręgu przygotowanego przez
druida.
– Spłoniesz żywcem –
rzucił do chłopca, który leżał kilka kroków od niego wciąż
spętany magicznymi więzami. W miejscu utrzymywał go wbity w ziemię
kołek. Teraz jedynie cicho skamlał. – Jeśli mnie zaatakujesz,
spłoniesz żywcem.
Skrzywił się, gdy zdejmował
opatrunek. Druid kazał mu smarować ranę śmierdzącą papką co
kilka godzin. Chyba taka była zasada druidzkiego fachu – żeby
działało, musi śmierdzieć. Gdy zbyt gwałtownie się poruszał,
spomiędzy szwów wypływała krew, ale nie wydawała się skażona.
Teraz też miał ją na palcach.
Zaraz przyszło mu coś do
głowy. Spojrzał na chłopca, na jego maskę. Była biała i
zupełnie gładka. Szpeciła ją jedynie rysa, którą zrobił
ostrzem swojego noża. Wstał, dławiąc przy tym jęk i zbliżył
się do niego. Chłopiec momentalnie wyczuł jego obecność i zaczął
się mocniej szarpać. Syczał przy tym jak kot.
– Zamilcz! – rozkazał Ahran
i nadepnął na jego opleciony tors stopą, by go unieruchomić.
Palcem umorusanym krwią
namalował na masce oczy. Nie wyszły mu zbyt równo. Jedno było
wyżej od drugiego.
– Szkaradne – ocenił swoje
dzieło. – Bardziej szkaradne niż wcześniej.
Czyścił swoją broń i mówił
do tego. Nie miał pojęcia, na ile umysł chłopca pozostał ludzki.
I tak posługiwali się odmiennymi językami. Nie zrozumiałby go,
nawet gdyby zostało z niego coś z chłopca, którymś kiedyś był.
Powiedział mu więc wszystko, co go dręczyło. O tym, że Arina nie
może urodzić kolejnego dziecka, więc będzie musiał odesłać ją
do wioski. Skończy w najnędzniejszej chacie z innymi kobietami
uwolnionym od przysięgi przez swoich mężów. Będzie musiała
trudnić się prostytucją, aby przetrwać. Powiedział mu też o
swoim starszym bracie. I o swoim synu.
– Jak wołała na ciebie twoja
matka? – spytał. – Nie powiesz mi, co?
To raczej nie była reakcja na
jego głos, ale chłopiec skierował twarz w jego stronę. Teraz w
Ahrana wycelowana była dwójka krzywych, namalowanych krwią oczu.
– Zez. Będziesz się nazywał
Zez – zadecydował.
Zbliżył się do chłopca i za
pomocą noża zaczął metodycznie rozcinać więzy. Kolejne
fragmenty liny opadały na mokrą trawę. Szponiaste dłonie
wystrzeliły ku niemu, ale był na to przygotowany.
– Zez, tak nie wolno –
skarcił chłopca. Trzymał oba jego wątłe nadgarstki w jednej
dłoni. – Jesteś niesamowicie szybki, ale słaby. Może przez to,
że tak dawno… nie jadłeś. Wiesz, zabiłeś dwóch moich ludzi.
Wojowników. Pewnie nie wiesz. Jeśli zaatakujesz któregoś z nas
jeszcze raz, to osobiście pozbawię cię głowy. Rozumiesz? Nie
rozumiesz? Ja też nie rozumiem, dlaczego jeszcze cię nie zabiłem.
Gdy puścił jego ręce, zagięte
szpony zaraz wbiły się w jego ramiona. Nie było to jednak celowe.
Chłopiec zaskomlał, a potem niepewnie zbliżył się do Ahrana i
oparł głowę o jego pierś.
– Z…ez.
Bardzo niewyraźne i stłumione
przez maskę, ale jednak dające się zrozumieć słowo wydostało
się z ust chłopca. Siedzieli tak długo, w zupełnym bezruchu.
Ahran obawiał się, że jeśli wykona jakiś ruch przestraszy go
niczym oswajanego, zdziczałego psa i chłopiec zaatakuje. Gdy uznał,
że chyba zasnął, sięgnął do kieszeni spodni, w której miał
resztkę tej śmierdzącej papki od druida i posmarował nimi
zadraśnięcia na ramionach. Jednocześnie obserwował krzewiaste
zarośla otaczające polanę, za którymi rozpościerała się
dżungla. Od jakiegoś czasu żerował tam samiec czegoś, co
przypominało znacznie mniejszą, bo sięgającą kolana, wersję
jelenia królującemu lasom, z których tu przybyli.
Czekał, aż zwierze przejdzie
pod sznurem z przytroczonymi płytkami i znajdzie się wewnątrz
kręgu na polanie. Gdy to się stało, szarpnął chłopca za włosy,
by go zbudzić.
– Idź, Zez – rozkazał. –
No idź.
Chłopiec przykucnął na
trawie, niepewnie robiąc kilka kroków do przodu. Uniósł głowę,
przez co przypominał węszącego w powietrzu psa. Nagle zastygł w
zupełnym bezruchu na kilka sekund, a potem ruszył. Jelonek nie miał
najmniejszych szans. Zez dopadł do niego błyskawicznie. Ahran
przyglądał się pilnie, co z nim uczyni. Na szczęście jedynie
skręcił mu kark. Przyłożył do ciała dłonie, jakby ogrzewał je
ciepłem zwierzęcia, a potem wrócił do wojownika. Przykucnął
obok niego i pochylił głowę.
Ahran odetchnął ulgą. Mogło
to wyglądać okrutnie, ale skręcenie karku było jedną z
najszybszych i najbardziej bezbolesnych metod uśmiercania. Na
polowaniach zwierzyna rzadko ginęła od pierwszego strzału z łuku.
Najczęściej uciekła niekiedy nawet przez kilka godzin, z wbitym w
mięśnie grotem, powoli się wykrwawiając, aż niedopały jej psy
myśliwskie. Te uczone były, by jedynie osaczyć ofiarę, ale często
kończyło się to zupełnie inaczej. Myśliwi też nierzadko
wymyślali sobie różne, mało finezyjne zabawy.
– No to już mam co zjeść na
kolację – rzucił, podnosząc się, by podnieść upolowanego
przez Zeza jelonka.
Obserwował pilnie chłopca, czy
ten pobudzony nie spróbuje go zaatakować. Nic takiego się jednak
nie stało. Siedział nieruchomo, podążając jednak głową za
wojownikiem, zupełnie jakby go obserwował, mimo że nie było to
możliwe.
Trójka wojowników wraz z
druidem wrócili tydzień później. Zez wyczuł ich pierwszy, gdy
Ahran mógł ledwo dojrzeć ich sylwetki. Zrobił się niespokojny.
Gdy przeszli przez sznury, rzucił się w ich stronę, ale Ahran
powstrzymał go pociągnięciem sznura, który chłopiec miał
obwiązany wokół szyi niczym smycz.
– Zostaw! – rozkazał.
Chłopiec fuknął
niezadowolony, ale jednak na powrót przysiadł obok niego. Ahran
poczochrał go po zmierzwionej, kręconej czuprynie.
– Ahran, co to tu robi?! Nie
zabiłeś go jeszcze?! – spytał Teol.
Łypał swoim jedynym, lewym
okiem na szkaradę z prawdziwą nienawiścią. Podobnie jak znacznie
niższy od niego Hara, którego ciało przez Zeza zostało oszpecone
kolejną blizną. Tak jak u druida przecinała szyję.
– Wódz i starszyzna
zadecydują – odparł. – Tego rodzaju magii nie znają nasi
druidzi. Na pewno chcieliby go przebadać, ale nieważne. Macie?
– Tak.
Teol przesunął się, a stojący
za nim wojownik popchnął ich zdobycz, która upadła przed Ahranem
i Zezem na kolana z głuchym jękiem. Na pierwszy rzut oka mogła
przypominać wątłą, kilkunastoletnią dziewczynkę o białej
skórze i siwych włosach, jednak z jej czoła wyrastały cztery
rogi. Górna para była większa i lekko zagięta ku górze, a dolna
przypominała guzki. Pokryte były skórą. Oczy nimfy były wąskie
i skośne, dodatkowo obwiedzione fioletowym paskami, które ciągnęły
się potem wzdłuż nosa, do połowy jego długości.
Wyglądała znacznie wątlej,
niż się tego spodziewał. Inaczej opisywano je w przekazywanych
ustnie z pokolenia na pokolenie opowieściach. Czy jej krew naprawdę
miała tak potężną moc? Na razie widział tylko zaczerwienienia na
jej białych policzkach po wyschniętych już łzach i krew barwiącą
sznur, którym miała spętane nadgarstki.
– Ktoś cały czas ma jej
pilnować – rozkazał. – Spędzimy tu noc, odpocznijcie, a o
świcie wyruszymy w drogę powrotną.
Zez spał przy nim. Na noc Ahran
pętał mu ręce sznurem otrzymanym od druida. Drugi miał cały czas
na szyi, zawiązany w luźną pętlę. Nie mógłby ściągnąć go
przez głowę, ale też jej ściśle nie oplatał. Zez często budził
się w nocy, gdy jakieś zwierzę weszło na polanę i chciał je
dopaść, więc Ahran przez całą noc trzymał koniec sznura w
zaciśniętej pięści. Obwiązywał go sobie wokół nadgarstka, na
wypadek gdyby zapadł w naprawdę głęboki sen, chociaż jako
wojownik i przywódca wyprawy nigdy sobie na to nie pozwalał.
Szarpnięcia zwykle nie były
zbyt silne, a Zez szybko się uspokajał po jednym lub dwóch
ostrzegawczych warknięciach Ahrana, tym razem było jednak inaczej.
Nastał już świt, gdy przez krzyk Zeza wszyscy podnieśli się z
posłań z nożami w dłoniach.
– Wartownik?! – krzyknął
Ahran, próbując pojąć, z czym mają do czynienia.
Zez, którego opanował szał
zupełnie jak tamtej nocy, wyrwał mu się, nim wojownik zdążył
wstać. Popatrzył za nim, ale nie miał już szans, aby go
powstrzymać.
– Zetharze! Uważaj!
Nowoprzybyły mężczyzna dał
się zaskoczyć. Zez dopadł do jego gardła, jednak słabszą z
dłoni, której po regeneracji nie wyrosły jeszcze szpony. Kolejny
atak wojownik zdołał już zablokować. Chwycił go za nadgarstek i
wygiął, łamiąc przy tym kości z głośnym chrupnięciem. Zez
zawył i chciał zaatakować po raz drugi, ale skończył
przyciśnięty do ziemi butem mężczyzny, który miał zamiar złamać
mu żebra.
– Bracie!
Ahran dobiegł do nich.
– I to jest ta cała nimfa? –
spytał jego starszy brat, przyglądając się wijącemu się niczym
robak pod jego butem stworzeniu. – Paskudna. I dlaczego ma fiuta?
Był wyższy do Ahrana,
ustępował mu jednak muskulaturą i urodą. Jego twarz była
bardziej podłużna, nos lekko haczykowaty, a kości policzkowe
wyraźnie zaznaczone. W ich plemieniu różnego rodzaju modyfikacje
ciała, kolczyki i tatuaże, były powszechne, jednak Zethar
szczególnie się w tym lubował. Nos miał przebity na wylot kilkoma
prętami na całej długości. Gdy się uśmiechał, jak chociażby
teraz, dostrzec można było jego srebrne kły. Mieli tylko te same
oczy, piwne, co było powszechne wśród ich ludu i włosy – czarne
i proste, sięgające niemal pasa.
Ahran miał nadzieję zobaczyć
go dopiero za kilka dni, gdy pokonają dżunglę i wrócą nad ujście
rzeki, gdzie czekała łódź.
– Puść go – poprosił,
chwytając rozsierdzonego Zeza. – Zostaw! – nakazał chłopcu.
Ten trochę się uspokoił, ale
nie na tyle, by mógł zostać niespętany. Zraz dołączył do nich
druid.
– Co tu robisz, tak właściwie?
– spytał Ahran. – Czemu nie pilnujesz naszej łodzi?
– Wystarczą te półgłówki,
których tam zostawiłem. Wasza wyprawa się przedłużyła, więc
myślałem, że coś was pożarło. Jednak wy chyba dobrze się
bawiliście. Widziałem tą wyrżniętą wioskę.
– Przestań – syknął
Ahran, widząc ten wężowaty uśmiech brata, którego tak
nienawidził. – Wyglądała tak, gdy ją mijaliśmy. I mamy już
nimfę z gór. Możemy wracać.
Teol przyprowadził spętaną
dziewczynę. Dała się ciągnąć niczym krowa na postronku. Według
druida ciężko jej było oddychać innym, bardziej wilgotnym
powietrzem niż to górskie. Zethar nie poświęcił jej zbyt wiele
uwagi.
– A to, co chciało mi się
dobrać do gardła? – spytał, wskazując na syczącego niczym kot
chłopca, którego twarz zasłaniała maska z namalowanymi krwią
oczami. – Co to jest?
– Wytwór czarnej magii
tubylców z dżungli – odparł druid. – Chcę to pokazać
Starszemu.
– To Zez.
Zethar popatrzył ze wzgardą na
młodszego brata.
– Nadałeś temu imię? –
spytał, nie powstrzymując parsknięcia. – Oczywiście. Aed też
miał takie kręcone włosy.
Uskoczył przed pięścią
brata.
– Nie skacz tak jak koziołek,
bo ci pękną szwy – poradził bratu, kierując spojrzenie wąskich
oczu na zabandażowany brzuch Ahrana. – Ty jesteś przywódcą, więc
nie mam prawa się przeciwstawiać, ale zabiję to ohydztwo, jeśli
jeszcze raz mnie zaatakuje.
No nieźle się to zapowiada. Trochę strasznie, trochę wzbudza współczucie. Rzeczywiście totalnie inny klimat, ale jestem ciekawa co wymyśliłaś. Czy uda się zdjąć te czary z chłopca? Zdaje się że przywódca ma w sobie trochę pozytywnych uczuć, więc kto wie, może pomoże jakoś Zezowi. Swoją drogą, to naprawdę straszne, jak ludzie potrafią być dzicy. Niby ewolucja i te sprawy, ale gdyby wystawić nas na odpowiednie warunki to te instynkty powracają... No dobra, dziękuję za rozpoczęcie nowego opowiadania 😘 Wszystkiego dobrego w nowym roku 🥂 pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńTo prawda z tymi instynktami, rządzi nami chęć przetrwania. W skrajnych warunkach t.j. głodu ludzie wciąż są wstanie posunąć się nawet do kanibalizmu. Ale spokojnie, tu nikt nie będzie nikogo zjadał :D Myślę, że nie będzie aż tak mrocznie.
UsuńJak zwykle dziękuję za komentarz i pozdrawiam :)