Pierwszy raz użyłam opcji zdalnego dodawania postu w wybranym terminie. Byłam mega ciekawa, czy zadziała. Wiem, że paru osobom na blogspocie sprawiała problemy.
P.S. Ktoś się spodziewał akacji na końcu rozdziału? :D
Nikomu nie przeszkadzało, że
tu siedzi. Ojciec Apacza był także leśnikiem. Wstawał codziennie
koło piątej rano, a o szóstej wsiadał już na rower. Wracał
dopiero na późny obiad. Był dość prosto myślącym facetem, dla
którego najważniejsza była rodzina. Jego żona okazała się inna,
niż spodziewał się tego Sebastian. Pochodziła z dużego miasta i
wciąż pracowała w swoim zawodzie. Była grafikiem komputerowym i
zlecenia wykonywała zdalnie. Czwórka ich synów większość dnia
spędzała na wypasie owiec, które dopiero wieczorem zapędzali do
koszary, czyli zagrody, którą przenosili, gdy dana łąka została
już ładnie przez zwierzęta wygolona. Sebastian na początku im
towarzyszył, było to dla niego zupełnie nowe doświadczenie, ale
szybko się znudził. Każdy dzień wyglądał niemal tak samo. Dużo
było w tym biegania na świeżym powietrzu i typowo „chłopięcych”
zabaw, ale on nie mógł się w tym odnaleźć.
Chciał, czy nie chciał, tamte
wydarzenia wciąż do niego wracały. Siedział w trawie, patrząc na
owce wolno przeżuwające zioła i chciało mu się ryczeć. Wszystko
byłoby dobrze, gdyby nie był taką puszczalską szmatą. Wszystko
zostałoby szare, jak bloki, w których się wychował, ale
przynajmniej stałe i niezmienne. Grześ i jego paskudna broda, którą
czesał szczotką z włosiem dzika, wkuwanie materiałoznawstwa
i praca w pizzerii wujka. Monter byłby tym samym narcystycznym
chujem, ale z dala od niego. Rozmontowałby w te wakacje życie
innemu idiocie, któremu zamarzyłoby się coś więcej, niż mu
przeznaczone. Wszystko byłoby po staremu. Chujowo, ale stabilnie.
Stabilnie.
Żyłby Bohun.
Żyłby Mona.
Może mijaliby się na którymś
z osiedlowych chodników. Może Sebastian obejrzałby się za nim
przez tę jego minę zbitego szczeniaka, a może przez te długie
włosy, ale minutę później jego obraz zatarłby się w jego
głowie. I to wszystko.
Teraz siedział więc teraz
tutaj, w salonie Apacza i ślęczał nad kserówkami z
materiałoznawstwa. Na szczęście pomyślał o tym, by zabrać
je ze sobą.
– Ciekawe? – spytała Olga,
matka rudej zgrai, kładąc na stole szklankę soku dla Sebastiana.
– Niezbyt – przyznał.
– Ale dobrze mieć dyplom, a
potem w życiu można obrać zupełnie inny kierunek.
Sebastian spojrzał na nią
zdziwiony.
– Dlaczego miałbym to robić?
– Mnie by było smutno, gdyby
całe moje życie miało być „niezbyt”.
– Dlatego się pani tu
przeprowadziła? – spytał.
Nie spodobało mu się to, co
przed chwilą usłyszał. Jakby ktoś całe jego życie uznał za
warte jedynie wyrzucenia do kosza na śmieci.
– Mów mi Olga – poprosiła
kobieta. – Sama nie wiedziałam, że jest takie, póki Ryszard mnie
nie porwał. Był zupełnie jak Bestia z bajki, nie pasował do
miasta. – Zachichotała. – Ganialiśmy się po łąkach jak dwie
sarenki. Znaczy się, jak sarenka i jeleń.
Spojrzała na jego notatki i
uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Coś wpadło jej w oko.
– Dobre proporcje.
Sebastian zdziwiony przyglądnął
się swoim bazgrołom. Jakie proporcje? Przepisywał głównie wzory,
bo tak mu się łatwiej zapamiętywało. Po chwili dopiero go
oświeciło. Pani Agacie chyba chodziło o jego bazgroły na
marginesach. Rysował głównie suberbohaterów i zwierzęta. Psy.
Właściwie, to jednego psa.
– A może sobie przerwę
zrobisz, mózg przewietrzysz? – zaproponowała. – Coś ci pokażę.
Matka Apacza zaprowadziła
Sebastiana do swojego malutkiego biura. Trzy synchronizowane monitory
podpięte do jednostki centralnej nijak nie pasowały do drewnianych
ścian i tradycyjnych mebli.
– Znasz może trylogię o
krasnoludzkim pucharze? – spytała.
– Ach, czytałem dwa pierwsze
tomy.
– Właśnie robię okładkę
do trzeciego, ale mi cały czas nie pasuje. – Olga otworzyła plik
z projektem. – Nikt tu nie ma zmysłu artystycznego. Może mi coś
doradzisz?
– Ja też nie mam – odparł
Sebastian, przyglądając się ukochanej głównego bohatera
powieści, którą na rysunku pochłaniał mrok. – Ma pani talent.
– Sądzę, że ty też masz. –
Uśmiechnęła się kobieta. – Wygrywało się te konkursy
plastyczne w miejskim domu kultury, co?
Sebastian aż się zarumienił,
gdy Olga trąciła go łokciem, śmiejąc się zaczepnie. Zachowywała
się bardzo luźno.
– No, trochę dyplomów gdzieś
tam mam w szafie schowanych – przyznał Sebastian – ale później
zająłem się bardziej realnymi rzeczami.
– Nie myślałeś, żeby coś
robić w tym kierunku?
Sebastian bardzo chciał, ale
nie mógł powstrzymać się przed parsknięciem. Wzruszył
ramionami.
– Kolega poszedł na ASP,
odpadł i teraz pracuje w Macu z Ukraińcami. Przynajmniej ma na
czynsz.
Agata pokręcił głową.
– Jezu, jesteście wyprani z
marzeń?
– To ułuda. Później się
tylko żałuje, że zmarnowało się czas. Trzeba być realistą.
Popatrzył jeszcze raz na
rysunek. On zmieniłby trochę kontrast i może dodał jakąś łapę
wyłaniającą się z tego mroku za bohaterką. Zrobiło się nie
zręcznie, ale na szczęście do pokoju wpadł Apacz.
– Szukałem cię, Doktorowy! –
wypalił. – Chodź szybko na zewnątrz.
Przed domem czekało na nich
kilka owiec z żółtymi kolczykami w każdym z uszu. Stały jak
pionki na planszy i powoli przeżuwały.
– No i? – spytał
zdezorientowany Sebastian.
– Pójdziemy kosić miejski
park! Turyści to uwielbiają.
– Koszenie? Co w tym takiego
niesamowitego? Robicie to bez koszulek, czy co?
Apacz popatrzył na niego z
chytrym uśmiechem. Później może Sebastianowi zrobić prywatny
pokaz.
– To owce koszą. Taka
ekologiczna metoda, bardzo popularna teraz.
Owce szły jak to przysłowiowe
stado baranów. Zeszli ze stoku do miasteczka. Widok owiec
przechodzących przez ulicę nikogo tutaj nie dziwił. Kierowcy
zatrzymywali się i bez oznak jakiegokolwiek zdenerwowania grzecznie
czekali, aż Apacz przegoni stadko na drugą stronę. Sebastian
trzymał się z tyłu, trochę jednak zaintrygowany tym, co ma się
wydarzyć. Po kilkudziesięciu minutach dotarli do małego parku, w
którego centrum znajdował się duży trawnik otoczony alejką z
ławkami. Siedziało na niej kilka osób i wydawało się, że na coś
czekają. Apacz pomachał im, jakby był jakimś sportowcem albo
aktorem wchodzącym na scenę. Owce rozeszły się po zarośniętym
trawniku, zaczęły skubać trawę i to właściwie wszystko.
Ludzie byli zachwyceni. Robili
sobie zdjęcia. Oprócz owiec wszyscy chcieli uwiecznić się też z
ognistowłosym juhasem. Sebastian także znalazł się na paru
fotkach. Apacz bawił się świetnie. Prężył się do obiektywów,
kilku mniejszym dzieciom dał się nawet przejechać na grzbiecie
owcy, której było to zupełnie obojętne.
– I co będziemy robić? –
spytał Sebastian, gdy już zostawiono ich w spokoju. – Nawet
telefonu nie zabrałem, czy czegoś do poczytania.
– Doktorowy! – skarcił go
Apacz. – Przyjechałeś tutaj ze mną, a robisz to samo, co w tej
swojej klitce. Siedzisz w czterech ścianach i bledniesz, zamiast
nabrać koloru. Gdyby nie wino i seks, pewnie byś w ogóle z
chałupy nie wychodził.
– No bo…
– No bo! – przedrzeźniał
go, a potem chwycił za dłoń, prowadząc w stronę alejek i
rosnących dalej ozdobnych krzewów.
Stąd dalej mógł obserwować
owce. Żadna jednak nie powinna być na tyle głupia i ruchliwa, żeby
dotrzeć do ulicy. Wyminięcie ozdobnego płotka też mogło być
ponad ich możliwości.
– No co? – rzucił
Sebastian.
Apacz patrzył na niego chwilę
spod brwi, wyraźnie poirytowany, a potem trzasnął go w policzki.
– No obudź się wreszcie!
Życie się jeszcze nie skończyło!
– Jezus! – Sebastian odszedł
od niego i pomasował się po jednym z policzków, który wyraźnie
zaróżowiał.
Wściekł się, ale nim zdołał
ułożyć w głowie jakąś inwektywę, to wszystko, co się w nim od
jakiegoś czasu kumulowało, wreszcie puściło.
– No bo… – jęknął,
zaczynając po raz któryś tego dnia zdanie w ten sam sposób. –
No bo spieprzyłem.
Popatrzył na Apacza z czymś na
kształt nadziei. Nie chciał już wina i seksu. Babcia nie miała
racji, chandra wcale nie mijała.
– Spieprzyłeś – nie
zaprzeczył Apacz, a potem wzruszył ramionami. – Ale kto
kiedykolwiek nie spieprzył? Nie ma takiego.
– Nie rozumiesz. Przecież
wszystko było dobrze. Jezu, kurwa, gdyby to przynajmniej miało
jakiś ważny cel. Gdybym chociaż próbował osiągnąć coś
znaczącego. Ale nie. Ja po prostu zobaczyłem fajnego gościa i się
z nim puściłem. Puściłem się jak jakaś szmata. A kiedy
potraktował mnie właśnie tak, jak na to zasługiwałem, uniosłem
się dumą. Gdybym nie otwierał mordy w tym głupim busie, wszystko
byłoby jak należy.
– Czyli jak?
– Miałbym swój pokój,
swojego Bohuna i swojego…
– Nie kończ! Nawet nie waż
się kończyć! – syknął Apacz.
Podszedł do Sebastiana i zmusił
go, aby spojrzał mu w oczy. Trzymał go za włosy nad uchem. Z
wyczuciem, ale jednak stanowczo.
– Że ja niby też jestem
pierdolonym błędem? – spytał wyraźnie zły, ale jego zacięta
mina wyrażała też rozgoryczenie i coś na kształt niepokoju.
– Nie… Tylko że nie tak
miało być.
– A niby jak?
Na ustach Sebastiana pojawił
się lekki, cierpki uśmiech.
– Miało być chujowo, ale
stabilnie – parsknął, wreszcie w pełni zdając sobie sprawę z
tego, jakie jego życie jest nędzne.
– A jak jest?
– Tylko chujowo.
– Chyba jestem za głupi, żeby
coś na to poradzić. – Apacz puścił Sebastiana i odszedł parę
kroków. – Rozumiem, że cierpisz po stracie Bohuna, ale cała
reszta… Przecież świat jest ogromny. Teraz jesteś tutaj, więc
wyciągnij z tego, ile się da. Śmiej się, płacz i ganiaj ze mną
po łące. Nie musi być ani stabilnie, ani chujowo. I tak wszyscy
umrzemy, nie ma za bardzo się czym przejmować.
Sebastian zaśmiał się pod
nosem. Może rzeczywiście tak było. Może bez ścisłego trzymania
się planu też da się żyć. Pocałował Apacza w usta.
– Chyba jednak nie żałuję,
że się odezwałem w tym busie – rzucił, po czym złożył drugi
pocałunek na ustach Apacza, który był mądrzejszy, niż mu się
samemu wydawało.
Ich idyllę przerwało nagłe
podenerwowanie owiec. Zaczęły głośniej beczeć i truchtać,
wyraźnie czymś poirytowane. Wrócili na trawnik, by zobaczyć, jak
mała, czarna kulka uskakuje spod nóg owiec, by zaraz wpaść pod
kolejne. Sebastian pierwszy rozpoznał, co to takiego i ruszył psu
na ratunek. Złapał szczeniaka, który jednak nie chciał się
uspokoić w jego ramionach. Próbował się wyrwać.
– No już. – Sebastian
głaskał go po boku.
Mógł mieć kilka miesięcy.
Nie wyglądał na zgubę, bo był chudy, a jego futro w kilku
miejscach pokrywało coś lepkiego. I śmierdział. Na oko Sebastiana
był to mieszaniec, może owczarka niemieckiego. Grube łapy
zapowiadały, że wyrośnie na całkiem dużego.
– Patrz – rzucił do Apacza.
– Chcesz pogłaskać?
– Ee… – Chłopak wyraźnie
starał się ukryć swoją niechęć. – Nie.
Sebastian, który bardziej dotąd
skupiał się na szczeniaku. Uradowany, jakby właśnie dostał tory
na szóste urodziny, pstrykał szczeniaka w ucho, spojrzał na niego
zdziwiony.
– Dlaczego? – rzucił bez
zrozumienia. – Jest taki słodki.
I tak oto pierwszy raz miał
okazję zobaczyć Apacza wyraźnie zagubionego i zawstydzonego.
– No… ja nie lubię psów –
wyznał i spojrzał na Sebastiana, wyczekując jego reakcji.
– Jak to? Bohun za tobą nie
przepadał, ale przecież bawiłeś się z nim na łące, jak go
znaleźliśmy.
– Bo to był twój pies, no!
Nie chciałem wyjść na jeszcze większego świra, niż jestem. Nie
chciałem, żebyś mnie nie lubił.
Sebastian uniósł szczeniaka na
dwóch rękach, niczym ta małpa z „Króla Lwa” małego Simbę i
przybliżył go do twarzy Apacza.
– Boisz się go? – spytał,
unosząc brew.
Spanikowana mina chłopaka go
rozbrajała. Nie wiedział tylko, czy rzeczywiście chodzi o psa, czy
o to, że wyszedł na mięczaka.
– Nie boję się, tylko nie
lubię, a one nie lubią mnie. To dwie różne rzeczy! Wcale się nie
boję!
– Jasne – z łaski zgodził
się Sebastian, uśmiechając się pod nosem. – No to poznałem
twoją tajemnicę.
– Mam gorsze tajemnice –
mruknął Apacz, jednak przełamując się, by pogłaskać szczeniaka
po pysku. – A ty wiesz, ale świadomie to ignorujesz. To miło z
twojej strony.
Sebastian nie potrzebował
czasu, aby pojąć, co chłopak miał na myśli. Tak, nie wracał
myślami do tego, co się stało na terenie starej fabryki i do tej
myszy na wycieraczce. Robił to specjalnie. Chyba ludzie już tak
mają, że widzą tylko to, co chcą widzieć.
– Monter mówił, że masz na
to papiery.
– Bo mu tak wcisnąłem.
Zapytał, więc coś musiałem powiedzieć. Nie mogłem mu powiedzieć
prawdy.
– A mnie możesz?
Apacz się zasępił.
– Nie wiem. Jeszcze nie wiem.
Zależy od ciebie. Jeśli zostanę tylko winem i seksem, to nie mogę.
Jeśli ci powiem, to będziesz musiał ze mną zostać na zawsze.
Sebastian popatrzył na niego
skonfundowany. To ostatnie zdanie brzmiało inaczej. Trochę wręcz
jak groźba.
– No to może mi jednak nie
mów – rzucił na odczepnego. – Powinienem zanieść go na
policję, czy coś? – spytał, bo atmosfera zgęstniała.
– Mogę po powrocie zadzwonić
do weterynarza, który przychodzi do owiec. Na pewno wie, gdzie jest
najbliższe schronisko.
– Schronisko? No tak.
Sebastian przytulił mocniej
szczeniaka, mimo że ten naprawdę śmierdział i był to zapach,
który trudno będzie sprać. Apacz patrzył na niego przez chwilę,
a potem westchnął. Nie lubił tej jego smutnej miny.
– No dobra. Weźmiemy go, ale
ostrzegam, że u nas nikt prócz mamy nie lubi psów. Śpi w salonie
i trzymaj go daleko ode mnie.
Zdzierży to, jeśli przez tą
małą bestię Doktorowy będzie częściej szczerzył się tak jak
teraz. W końcu, miłość to poświęcenie czy coś takiego.
– Wino, seks i śmierdzący
szczeniak. Coraz lepiej. – Zaśmiał się Sebastian. – Cieszę
się, że mnie tu zabrałeś.
Weterynarz stwierdził, że
szczeniak jest niedożywiony i zapchlony. Na pierwsze miał pomóc
zastrzyk z jakąś witaminową mieszanką i odpowiednia karma, na
drugie kąpiel oraz specjalna obroża.
Był już wieczór. Rodzice
Apacza wyszli gdzieś razem, a czwórka braci obserwowała go
podejrzliwie z drugiego skraju salonu, gdzie skupili się wokół
PlayStation. A on tylko siedział z wykąpanym i nakarmionym
szczeniakiem na kanapie i przeczesywał mu futerko nowo zakupioną
szczotką.
– Jak mu dasz na imię? –
spytał Apacz.
– Bohuna tak nazwałem, bo
kreacja Domogarowa była niesamowita. Nawet moja mama mówiła, że
ona by wolała z Bohunem, a nie ze Skrzetuskim. Po cichu się z nią
zgadzałem.
Kotek parsknął śmiechem i
spojrzał na brata.
– Czyli od zawsze lubiłeś
dzikusów jak ten tutaj. To jak nazwiesz tego? – spytał
przekornie.
– Hm… – Sebastian zrobił
minę, jakby się zastanawiał. Zerkał jednak z uśmiechem na
niepocieszonego Apacza. Mały zazdrośnik. – Ma czarne futerko,
więc parę fajnych blondynów odpada. Wiem, nazwę go Logan!
Teraz nawet młodszi bliźniaczy,
dotąd pochłonięci meczem w FIFA, odwrócili się zainteresowani
rozmową.
– No, Wolverine jest super!
Chociaż wilk! Nieźle, Doktorowy!
Już wszyscy oprócz rodziców
braci tak na niego wołali. Wszyscy też wykazywali dziwne
zobojętnienie na to, że Apacz wróciło do domu z jakimś
blondynem, a ich relacja była jasna od samego początku. Kotek
dzielił z nimi jeden pokój. Docinał Apaczowi, ale wszystko było
tylko dla żartu, jak to między braćmi.
Sebastian poprawił Loganowi
pachnącą obróżkę i położył go sobie na kolanach. Apacz
podszedł do nich i zmierzył się wzrokiem ze szczeniakiem. Blondyn
miał wrażenie, jakby właśnie brał bierny udział w jakimś
rytuale albo obserwował dwóch kowbojów przed pojedynkiem.
– No to rozejm. – Apacz
usiadł na kanapie i objął chłopaka ramieniem. – Ale spać
będzie tutaj. W moim pokoju nie ma miejsca na dwóch drapieżników.
– Dwóch? A Kotek?
– To tylko domowy pchlarz.
Brat pokazał mu jedynie
środkowy palec i wrócił do obserwowania tego, co dzieje się na
ekranie telewizora.
To był dobry dzień. Jeden z
najlepszych w ciągu tych wakacji. Wieczór spędzili na leżeniu na
kanapie. Zrobił Apaczowi, który torturom poddawał się bardzo
cierpliwie, kilka warkoczyków. Został wyśmiany przez braci za to,
że nie lubi piłki nożnej. Logan po raz pierwszy zaszczekał, gdy
Apacz próbował go pocałować. Chyba jednak nie ma rozejmu między
jego dwoma drapieżnikami. Naprawdę fajny dzień.
Teraz był tutaj, przed domem, i
próbował nakłonić Logana do ostatniego opróżnienia pęcherza
tego dnia.
– Ja wiem, jak to jest. Już
to przerabiałem – powiedział do szczeniaka, który położył się
w trawie zaraz po wyjściu z domu i odtąd nie podjął żadnych
innych czynności. – Nie wrócimy, póki się nie wysikasz.
Udajesz, że ci się nie chce, a potem wstanę w nocy do kibla i
wdepnę w kałużę. Albo gorzej, któryś z rudzielców albo pani
Olga. Wiesz, że jesteśmy tutaj gośćmi. Chyba nie chcesz, żeby
cię wyrzucili? Bo ja nie chcę. Bardzo nie chcę.
Nic. Oczywiście.
– No szczajże!
Śmiech. Usłyszał cichy
śmiech. Obrócił się, przekonany, że to Apacz wyszedł z domu
sprawdzić, jak im idzie. Nie było go jednak. Wtedy koło winka domu
dojrzał kogoś innego. Jakiegoś chłopaka.
– Kim jesteś?
W rozpoznaniu go nie
przeszkodził mu panujący już półmrok, ale brak tej cholernej
brody. Grześ. Był ostatnią osobą, jakiej się tu spodziewał. Już
mniej zdziwiłyby go widok Montera z siekierą w dłoni.
– Grześ? – spytał, wciąż
nie mogąc uwierzyć w to, co widział. – Co ty tu robisz? I skąd
wiedziałeś, gdzie jestem?
– Od twojej mamy. Przyjechałem
po ciebie.
Sebastian był tak zaskoczony
tym, co właśnie widział i słyszał, że aż zabrakło mu słów.
Grześ nie był taki. Grześ, którego znał, nie podejmował sam
działań. Nie był skłonny do poświęceń. Nie chciał chodzić do
tego pieprzonego lasu z Bohunem, a teraz przyjechał tutaj. Przecież
musiał wejść pod tę górę, iść przez las, prawieże po ciemku.
– Wejdziemy do środka? –
Grześ jako pierwszy przerwał ciszę. Stali teraz koło siebie. –
Trochę chce mi się pić.
Sebastian znów obejrzał się
za siebie, na dom. Szybko przemyślał kilka możliwych scenariuszy.
Nie miał pojęcia, jakby miał wytłumaczyć nagłe pojawienie się
tu jego byłego. I nie potrafił jeszcze do końca przewidzieć, jak
zachowa się Apacz. Chyba wolał nie sprawdzać.
– Nie. W ogóle, Jezu –
zaplątał się. – Zaskoczyłeś mnie. Nie przenocuję cię.
Znaczy, nie ja, ale wiesz...
– Spokojnie. Wynająłem sobie
pokój w miasteczku. Przyjechałem, bo musimy pogadać. Seba, wiele
się wydarzyło. Chcę ci pomóc.
– Pomóc? Co ty do mnie
mówisz? Jak pomóc? Z czym?
– Muszę cię też przeprosić.
Sebastian poczuł na stopie
ozutej jedynie w gumowy klapek coś ciepłego, więc szybko schylił
się i przełożył szczeniaka kilkanaście centymetrów dalej, żeby
dokończył sikanie na trawę. W głowie miał zupełną sieczkę. Za
co Grześ chciał przepraszać? No przecież on go rzucił, bo nie
mógł oprzeć się potrzebie zostania suką najnędzniejszego faceta
świata. To on z niego szydził, chociaż nawet nie miał odwagi,
żeby powiedzieć tego na głos. To on tu powinien przepraszać.
– Przepraszam – powiedział
na głos. – Przepraszam, Grzesiu.
– Okej. – odparł miękko
chłopak. – To może, skoro nie mogę wejść, pójdziemy do mojego
pokoju? Sam i tak raczej nie trafię z powrotem. Nie wiem, jak udało
mi się tu trafić. Nawet zasięgu nie mogłem złapać.
Sebastian wziął Logana na
ręce.
– Tak, chodźmy – zgodził
się.
Czyżby Sebastian miał jakieś zwidy? Może obok domu rośnie coś halucynogennego? Co tak nagle ten Grześ? To jakaś podpucha musi być... Cieszę się że Sebastian przygarnął szczeniaka :) I super imię mu wymyślił :) Lubię Logana - ta ostatnia część bardzo mi się podobała, chociaż była też bardzo smutna... No nic, czekam z niecierpliwością na wyjaśnienie zagadki Grzesia, a może i Apacza?;) Bardzo dziękuję i pozdrawiam serdecznie 😘
OdpowiedzUsuńmoże rosną tam niedojrzałe maki na przykład? :D Ciekawe przemyślenie.
UsuńNie przepadam za filmami z superbohaterami, ale Jackman zawsze na tak :)
Dzięki za komentarz i pozdrawiam!
No i wow...!
OdpowiedzUsuńTak to jest, trafiasz gdzieś przypadkiem i chcesz zostać na dłużej. Chcę, bardzo chcę zostać z twoim bohaterami.
Mam jakieś takie przypuszczenia... Czy Apacz nie jest przypadkiem jakimś rysiem? Czymś jak trochę człowiekiem, trochę kotem? Bardzo lubię jego prostotę myślenia. I nie mówię tu o tym że jest głupi. Może my wszyscy tylko niepotrzebnie komplikujemy życie?
A Grzesiek niech spada z tej góry, miał swój czas i nie wykorzystał to nue se teraz cuerpi. A co?!
Jeszcze raz, to powiem (znacz napiszę ;p) bardzo mi się podoba!
Hm, myślę, że ten ryś to znacznie bardziej "logiczniejsze" rozwiązanie niż ten żubr, który padł pod którymś rozdziałem :D Może, może... Apacz to taki typ, któremu ja w realnym życiu trochę zazdroszczę. Są tacy ludzie, co myślą "będzie, jak ma być", idą do przodu i jakoś im wszystko wychodzi. Jak tak nie umiem.
UsuńŁoł, jakie emocje w tym ostatnim zdaniu :D
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!