To był najlepszy koncert w
wykonaniu Saszy. Przez to, że był taki wściekły. I najgorszy
koncert Santy Boy’a. Pomijając te, na których był po prostu zbyt
nawalony, żeby grać w tempie i w miarę wyraźnie wybełkotać
kolejne sylaby swoim zachrypniętym głosem. Nie grał źle, wszystko
było jak trzeba, jak gdyby stał przed nim pulpit z nutami. Grał po
prostu dobrze, bez żadnego zaangażowania, jak gdyby przed tłumem
stała maszyna, a nie człowiek. Myślami był zupełnie gdzie
indziej.
Sasza chciał go dorwać zaraz
po koncercie, ale mu się to nie udało. Zatrzymało go paru fanów,
a Santa zmył się ze sceny zaraz po ostatnim szarpnięciu struny.
Gdy wreszcie dostał się za kulisy, lidera grupy już dawno nie było
w klubie.
– Kurwa – syknął Sasza,
wciągając w pośpiechu na swoje szczupłe ciało normalne ubranie.
Prawie się przewrócił, gdy w pośpiechu naciągał dżinsy.
Telefon Santy Boy’a był
oczywiście wyłączony. Nie miał pojęcia, gdzie mógł się udać.
Ostatnim miejsce byłoby ich mieszkanie. Sasza zaś postanowił więc
wybrać się właśnie tam, zabrać Szczęściarza, a potem iść się
po prostu najebać. Nie potrafił sprecyzować, co właśnie czuje.
Nie był zły, bardziej sfrustrowany i rozgoryczony, a przede
wszystkim zmęczony. Miał ochotę wyrwać z ziemi parę miejskich
koszy na śmieci, ale był na to zbyt grzecznym chłopcem. Santa Boy
niekiedy tak go właśnie nazywał. „Grzeczny chłopiec”.
Wpuścili go do baru razem z
psem. Szczęściarz dostał nawet miskę wody i jakieś resztki z
kuchni. Sasza sączył smętnie whiskey, wsparty łokciem o bar i
gapił się na grupę przyjaciół wyglądających na studentów,
którzy grali w bilard. Potem zaczął padać deszcz, wiec gapił się
przez brudne okno na ten deszcz. Na kolejne krople rozbijające się
o dachy samochodów. I to tyle. Wrócił do mieszkania mniej pijany
niżby chciał i jeszcze bardziej rozgoryczony. Teraz nawet nie miał
ochoty kopać w kosze na śmieci.
Stanął przed zewnętrznymi
drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową i poczuł się jak w
„Matrixie” lub innej „Incepcji”. Scena, w której brał teraz
udział, miała już kiedyś miejsce w dokładnie tym samym miejscu,
tylko jego rola była inna. To on wtedy siedział, czy raczej
półleżał wpółprzytomny pod ścianą.
– Więc byłem aż tak
żałosny? – rzucił, patrząc na te nieruchome zwłoki. –
Szczęściarz, bierz to truchło. Nie żałuj sobie.
Szczęściarz obwąchał
mężczyznę, a potem przybliżył pysk do jego policzka i przeciągle
go po nim polizał.
– Spierdalaj, kundlu.
– To było do mnie, czy do
Szczęściarza? – spytał Sasza, sam tyrpiąc te zwłoki swoją
ozutą w glana stopą.
– Obu.
Sasza wziął jeszcze kilka
wdechów na uspokojenie i kucnął, aby chwycić Santę Boy’a za
fraki i nim potrzepać. Gdyby nie te kilka oddechów, chyba
trzasnąłby tą głupią łepetyną o ścianę.
– Jeśli ćpałeś, to cię
zabiję! – warknął mu w twarz. – Albo nie, to by było za mało.
Wyślę cię na terapię do mojej matki. Będziesz siedział z innymi
żałosnymi gównami takimi jak ty w kółeczku i będziesz słuchać
ich wypocin przez cztery godziny dziennie i patrzył na moją matkę
ubraną w pastelowy sweterek. Rozumiesz, kurwa?! A jeśli mnie
zdradziłeś, to cię zajebię?! Przyrzekam, że cię zajebię!
Santa Boy uśmiechnął się
krzywo, co prawie umknęło Saszy przez zmierzwione włosy opadające
na twarz muzyka.
– Nie zajebałbyś mnie, bo
jesteś dobrym chłopcem. Tylko byś płakał gdzieś w kącie, żebym
nie widział, a potem byś mi wybaczył. I tego bym nie mógłbym
znieść, już wolę, żebyś mnie zabił… Więc tylko się
najebałem, ale mniej niżbym chciał i zgubiłem klucze. Zostaw mnie
tutaj. Po prostu nie chce mi się wstawać.
Sasza przez chwilę miał na to
ochotę, ale zaraz przyszła mu do głowy myśl, że ktoś może tego
idiotę okraść albo pobić. Albo przeziębi sobie tą starą dupę
przez to siedzenie na betonie. Próbował go podnieść, ale bez
kooperacji Santy to przekraczało jego możliwości, a ten nie
wyrażał takich chęci.
– Jak tobie się to wtedy
udało? – jęknął Sasza.
Santa strzepnął jego dłoń i
opadł z powrotem na beton.
– Nie ważyłeś wtedy nawet
pół tego, co ja. Wziąłem cię na ręce. Niosłem cię po
schodach jak jakąś pieprzoną księżniczkę albo pannę młodą. – Zaczął
się śmiać. – Nigdy tego nie zapomnę.
– Serio? Ja tego w ogóle nie
pamiętam – odparł Sasza, zszokowany taką nagłą wylewnością
muzyka. Nie bywał taki nawet po alkoholu. – Pamiętam tylko, że
masakrycznie się ciebie bałem, a potem bałem się, że ci się
odwidzi i mnie wywalisz. Że to był taki twój kaprys.
– Wiem, wlepiałeś we mnie te
wielkie, błagające ślepia, jak jakiś szczeniak, a ja cię
wytresowałem jak Pawłow. – Wreszcie uniósł głowę i spojrzał
na Saszę, a ten od razu zdał sobie sprawę, że jest znacznie mniej
pijany, niż sądził. – Jak ty będziesz beze mnie żył?
Sasza poczuł się nagle
nieswojo. Jego głos był taki poważny, jakby Santa naprawdę się
nad tym zastanawiał. Jakby naprawdę za chwilę miał umrzeć.
– Co ci odwala ostatnio? –
spytał, czując rosnąc w gardle gulę. – Myślałem, że ci się
znudziłem albo coś, ale to nie o to chodzi, prawda? Zachowujesz się
tak, bo chcesz, żebym to ja podjął decyzję. Żebym to ja rzucił
ciebie. Tylko dlaczego? Tego nie mogę pojąć.
– Mam guza. Za dwa tygodnie
mam termin operacji.
– I co jeszcze? Wodę w
kolanie? – Zaśmiał się Sasza, chociaż czuł coś zupełnie
innego. – Wymyśl coś lepszego. To brzmi, jak wycięte z jakiejś
telenoweli dla pań domu.
– Guz nerki. Szczałem krwią
od paru tygodni, więc poszedłem w końcu do lekarza.
– I co? Będziesz umierał? –
spytał, wciąż się śmiejąc, ale już tylko po to, aby przekonać
samego siebie, że to musi być żart.
– Chyba nie, to łagodna
zmiana.
Santa Boy wstał i otrzepał
swoje ubranie.
– Ale zacząłem myśleć –
rzucił, nie patrząc na Saszę. – Co będzie, kiedy już umrę?
Teraz czy później? Myślałeś, co ty wtedy zrobisz? Już mam przed
oczami jak leżysz tu znowu, pod tą kamienicą i przypominasz
zwłoki, czy bardziej kościotrupa. Tylko… czy tym razem znajdzie
cię ktoś, kto cię podniesie?
Sasza pokręcił z
niedowierzaniem głową i uśmiechnął się do siebie. Wcisnął
dłonie do kieszeni dżinsów i rzucił lekkim tonem, który zmusił
zaskoczonego Santę Boy’a do obejrzenia się na niego:
– Jeśli się ze mną
hajtniesz, to jak już się przekręcisz, to odziedziczę po tobie
cały twój majątek, a wiem, że mimo iż żyjesz w tej ciasnej
jaskini i jeździsz tym gratem, to masz przynajmniej parę milionów.
Pojadę wtedy w jakieś egzotyczne miejsce, gdzie będą mi podawać
kolorowe drinki z parasolkami. I tak będę chlał w luksusie przez
całe dni, a wieczorami będę chodził po pustej plaży i ryczał,
patrząc na zachód słońca. Tam spotkam jakiegoś lokalnego,
egzotycznego chłopaka i przez kolejny tydzień wieczory będę już
spędzać w swoim pokoju. A potem wrócę do domu i znajdę sobie
nowe zajęcie. Jest wielu takich, którzy mówią mi, że gram lepiej
i jestem bardziej kreatywny, niż ty próbujesz mi weprzeć…
Spojrzał w oczy Santy Boy’a i
uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– I wiesz, będę za tobą
tęsknił do końca życia, ale jednak świat się na tobie nie
kończy… Więc ty skończ już pieprzyć, bo to się robi męczące.
Wyminął muzyka i pierwszy
wszedł do klatki, przepuszczając jeszcze krążącego wokół ich
nóg Szczęściarza, który wyglądał na zaniepokojonego, chociaż
nie miał pojęcia, co się dzieje. Sasza otworzył drzwi do
mieszkania, zaraz za progiem zzuł buty, nie przejmując się ich
równym ułożeniem i udał się do pokoju – tego, który teraz
służył za składzik, a niegdyś należał do niego. Przez długi
czas po tym pierwszym razie wracał tu spędzać noce, a Santa szedł
do swojej sypialni. Teraz za to były tu tylko kartony i kurz, przez
które zaczęło go kręcić w nosie. Kichnął, a w jego oczach zaś
pojawiły się łzy. Wytarł je dłonią.
– A dopiero co mi
zaimponowałeś… – rzucił Santa, który pojawił się właśnie
w progu.
– To przez kurz – odparł
Sasza, ale odwrócił wzrok.
– Jasne – podchwycił muzyk,
wreszcie uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób.
Robił wtedy minę, jakby każdego miał za idiotę. – I co
ciekawego mi jeszcze wciśniesz?
Sasza poruszał przez chwilę
bezgłośnie ustami, przez co przypominał rybę, do której zresztą
Santa Boy czasami go przyrównywał przez wyłupiaste oczy, a potem
wypalił:
– A co… jak masz uczulenie
na narkozę? Albo przetną ci przypadkiem tętnicę? Albo coś…
Santa Boy zaczął się śmiać.
Rozłożył ramiona, przywołując go do siebie. Sasza od razu się
przy nim znalazł i przylgnął do Santy, obejmując go ramionami i
wciskając twarz w to miejsce, gdzie kończyła się szyja, a
zaczynały barki. Dawno nie byli tak blisko siebie, nawet gdy
uprawiali seks. Poczuł, jak spada z niego jakiś niewidzialny
ciężar, a ciało się rozluźnia, gdy Santa jedną dłoń położył
na jego głowie, dociskając ją do swojej klatki piersiowej, a drugą
na plecy. Pachniał głównie skórą swojej kurtki, trochę
alkoholem i trochę ciężkimi perfumami.
– Kurwa, obaj jesteśmy
żałośni. – Zaśmiał się muzyk. – Ale chyba już tak musi
zostać.
Chwycił go za irokeza i odsunął
jego głowę od siebie, aby móc wycisnąć na jego ustach głęboki
pocałunek. Saszy zawsze podobało się to, że musiał się bardzo
nachylić, aby to zrobić. Był od niego większy, znacznie cięższy
i niekiedy w tych jego ciemnych ślepiach pojawiała się ta
mieszanka pożądania z potrzebą dominacji. To Sasza lubił i na to
czekał. Zawsze podobali mu się tacy faceci, ale zawsze się cykał,
był w końcu „dobrym chłopcem”. Dziewczyny były
bezpieczniejsze, ale nigdy ich jakoś specjalnie nie szukał. Była,
czy nie była, żadna różnica.
Santa włożył mu dłoń pod
koszulkę, najpierw wyszukując ten charakterystyczny, lekko wypukły
pieprzyk koło pępka, a potem wbijając mu palce pod żebra i aż go
trochę podnosząc, jakby wbił mu hak. Sasza jęknął trochę z
bólu, a trochę z ulgi, że Sancie wreszcie się chciało.
– To co chcesz? – spytał
muzyk, ale nim chłopak zdążył cokolwiek opowiedzieć, rzucił: –
Z resztą, nieważne. I tak będziesz się cieszył, cokolwiek nie
zrobię. Prawda?
Sasza nawet nie próbował
zaprzeczać. Odchylił głowę do tyłu, czując nagle, jak ogarnia
go zadowolenie. Uderzył się przy tym lekko o ścianę. Zamknął
oczy, gdy Santa Boy dopadł do jego szyi z charakterystycznym
uwypukleniem od powiększonej tarczycy. Czuł jego twarde zęby i
szorstki język. Ślinę, która aż go parzyła. Dłoń muzyka
wcisnęła się pod materiał jego bardzo ciasnych spodni, a jego
środkowy palec w jego rowek między pośladkami. Jeden z tych
palców, które szarpały dziś struny gitary. Sasza uśmiechnął
się do siebie. Fajna była świadomość, że zaraz pieprzyć będzie
go gwiazda Rocka.
– Co za pedalskie spodnie –
rzucił Santa, niezadowolony, że miał tak ograniczone pole manewru.
– Jestem pedałem.
– I to cię obliguje do zakupu
tego szajsu?
– Nie, po prostu lubię, jak
szew wrzyna mi się w dupę – parsknął Sasza, sięgając jednak
do błyskawicznego zamka.
– Zaraz będzie ci się
wrzynało co innego.
– Mam nadzieję.
– I zaraz przestaniesz się
śmiać, a zaczniesz skuczeć.
– Mam nadzieję.
Santa Boy przestał zdzierać z
niego ubrania i odsunął się parę kroków. Sasza dokończył
ściągać przez głowę podkoszulek i spojrzał nie niego
zdezorientowany.
– Co jest? – rzucił.
Muzyk wyciągnął do niego rękę
i chwycił łańcuszek, który chłopak miał zapięty na szyi.
Zaczął powoli nawijać go na palec, aż pętla zrobiła się na
tyle ciasna, że Sasza miał problem zaczerpnięciem tchu.
– Mam ochotę zrobić ci coś
naprawdę paskudnego.
Puścił łańcuch, a Sasza
wykorzystał ten moment, żeby wziąć haust powietrza. Zaraz jednak
chwycił go ponownie i przyciągnął chłopaka do siebie.
– Tak, żebyś jutro się
zastanawiał, czy naprawdę „miałeś na to nadzieję” –
wychrypiał, uśmiechając się bezczelnie.
Zmusił go do wyjścia z pokoju.
Teraz byli w salonie, a Sasza cofał się na oślep, kilka razy
zahaczając łydką o nogę stolika albo kant fotela. Santa Boy zaś
szedł za nim, irytująco wolno i zachowując dużą odległość
między nimi.
– Chyba już ci to mówiłem,
ale jesteś brzydki. Może nawet nie brzydki, a po prostu strasznie
przeciętny, co jest nawet gorsze. O, nijaki, to jest dobre słowo. I
wciąż trochę wkurza mnie to, że ja, Santa Boy, nie mam oporów,
żeby paść przed tobą na kolana.
Santa Boy uwalił się na fotelu
i oparł stopy, na których wciąż miał ciężkie, ubłocone buty,
o stolik. Sasza zaś stał już przy przeciwnej ścianie pokoju,
oparty o nią plecami. Wciąż w tych pedalskich spodniach, które
teraz nieprzyjemnie gniotły mu penisa.
– To klękaj – rzucił.
Zaczynał się irytować. Tym,
że Santa postanowił nie tyle spowolnić tępo, co w ogóle wszystko
wyciszyć. I tym, że kolejny raz usłyszał z jego ust, że jest
brzydki. Tak, kurwa, jest brzydki i nic na to nie poradzi!
– Z nas dwóch, to nie ja
dzisiaj będę tym, który dzisiaj padnie na kolana – rzucił
pewnie Santa Boy.
– O nie! O kurwa, nie! Nie
dzisiaj. Wstań z tego jebanego fotela, bo za chwilę zwariuję! –
syknął Sasza i zaczął ściągać z siebie te idiotycznie ciasne
spodnie. Nawet miał szwy odbite na skórze po bokach łydek i ud.
Santa Boy rzeczywiście wstał z
fotela, a tylko po to, żeby podnieść dwa małe przedmioty, które
wypadły Saszy z kieszeni. Chłopak kucnął, aby podnieść
pierścionki, ale był wolniejszy. Santa przyglądnął się dwóm,
prostym, złotym obrączkom bez żadnych dodatkowych ozdób, czy
grawerunków. Patrzył na nie dłuższą chwilę bez słowa, a Sasza
w napięciu oczekiwał jakiegoś komentarza.
W końcu muzyk odłożył je na
półkę, upewniając się przy tym, czy leżą w bezpiecznym
miejscu.
– Teraz się nam nie
przydadzą. Za wąskie, nawet żeby wcisnąć je na twojego kutasa.
Sasza ukrył twarz w dłoniach,
dusząc śmiech.
– Ty naprawdę jesteś
nienormalny – skomentował.
Santa Boy mruknął chyba na
potwierdzenie słuszności postawionej przed momentem tezy i
przykucnął przy siedzącym zupełnie nago na podłodze Saszy.
Szarpnął go za irokeza, by ten na niego spojrzał.
– Wróćmy do tematu –
zasugerował. – Coś tam było o skuczeniu, prawda? To może
zrobimy tak. Najpierw będziesz skuczał prosząco, a jeśli mnie
przekonasz do podniesienia się z tego fotela, to wtedy ja sprawię,
że będziesz nie skuczał, a wręcz wył.
Sasza sapnął sfrustrowany.
– Ale ja tylko chcę, żebyś
włożył we mnie chuja – jęknął. – Tylko wreszcie tak od
serca.
– Ale ja to doskonale wiem –
odmruknął Santa, kończąc wyciągać sznurówkę ze swojego buta.
– Dlatego właśnie tak nie będzie.
Chwycił penisa Saszy w wolną
dłoń, przejechał wzdłuż niego palcami, by dotrzeć do jąder i
zacząć je pieścić. Złapał też usta chłopaka w pocałunku,
zaraz go pogłębiając. Saszę trochę to zdziwiło, ale zaraz dał
się porwać. Oplótł jego szyję ramionami, ochoczo oddając
pocałunek i splatając razem ich języki.
– Styknie – stwierdził
Santa, nagle wszystko przerywając.
Za nim Sasza mógł zdążyć
pojąć co się dzieje, u nasady jego penisa znalazła się pętla.
Spodziewał się raczej, że sznurówka znajdzie zastosowanie w
skrępowaniu jego rąk.
– I po to mi postawiłeś? –
spytał sceptycznym tonem. – Mogę to po prostu rozwiązać.
– Nie możesz.
– Bo?
– Bo tak mówię – odparł
bezczelnie Santa, robiąc przy tym drugą pętelkę, a tym samym
tworząc węzeł.
– Boli – syknął Sasza, bo
sznurówka była dość mocno zaciśnięta.
Santa wrócił na swoje wygodne
siedzisko.
– No to zaczynaj – rzucił.
– Jak ci za długo zajmie, to ci uschnie i będzie trzeba
amputować, choć tobie i tak nie za bardzo jest do czegoś
potrzebny.
Sasza zacisnął uda i wykręcił
ciało jak wąż. Było mu niewygodnie. To było dziwne uczucie.
Trochę, jakby chciało mu się bardzo sikać, ale nie mógł sobie
ulżyć. Albo jakby właśnie włożył nie rękę, a kutasa do
zamrażarki nastawionej na minus osiemdziesiąt stopni. Bardzo
nieprzyjemne. Santa, chyba po to, aby torturę uczynić jeszcze
gorszą, ściągnął górną część garderoby, a potem rozpiął
spodnie, by wyciągnąć swojego penisa z bielizny. A potem nie robił
już nic. Położył ręce na podłokietnikach i czekał.
– Zaczynaj – polecił.
Dłonią przejechał od swojej
szyi z wyraźnym jabłkiem Adama, przez rowek pomiędzy zarysowanymi
mięśniami brzucha, aż do swojego penisa, którego ominął, by
skupić się na jądrach. Wypuścił głośno powietrze przez nos,
trochę jak byk, i przymknął oczy. Sasza przyglądał mu się z
podłogi jak zahipnotyzowany, zastanawiając się, co powinien
zrobić. To był ten pokój i ta podłoga, na której Santa Boy wziął
go po raz pierwszy. I co miał teraz zrobić, aby mężczyzna
zechciał do niego podejść? Położyć się tutaj na plecach niczym
pies w poddańczym geście? Podpełznąć do niego na czworakach? Ten
dystans, ledwie kilku kroków między nimi, wydawał mu się teraz jakimś
ogromnym kanionem, z którego biło zimno. Chciał już znaleźć się
pod mężczyzną.
I nagle to wszystko prysło.
Santa Boy, który z perspektywy Saszy jeszcze przed chwilą wyglądał
jak król siedzący na tronie, teraz przypominał błazna. Zsunął
się z fotelu na kolana i zaczął się śmiać tak mocno, że aż
nie mógł złapać tchu. Patrzył na Saszę błyszczącymi przez rozbawienie
oczami sponad dłoni, którą zakrywał usta. Wszystko przez
Szczęściarza, którego nigdzie nie zamknęli, a teraz postanowił
wejść do salonu i podszedł do swojego właściciela, który klęczał nagi na podłodze z fiutem obwiązanym sznurówką.
Santa Boy po prostu zaczął się
śmiać, a Sasza cały spurpurowiał, od twarzy, przez szyję, aż do
klatki piersiowej. Zażenowany uciekł do sypialni i położył się
na łóżku, kryjąc twarz w pościeli. Sam zaczął się śmiać. Usłyszał trzask zamykanych
drzwi, a po chwili w pokoju pojawił się Santa Boy. Wsunął się na
łóżko i przykrył szczupłe ciało chłopaka swoim. Wciąż
jeszcze się śmiał. Miał bardzo niski i zachrypnięty głos, więc
przypominało to trochę skrzeczenie kruka. To było dziwne doświadczenie, bo
Santa Boy rzadko śmiał się z czystego rozbawienia, najczęściej
kryła się w tym jakaś dodatkowa, gorzka nuta. Sarkazm, za którym krył prawdziwego siebie.
– No już – mruknął i
pocałował Saszę w głowę.
– To idiotyczne.
– No – potwierdził. –
Boże, jak ja cię strasznie kocham – westchnął tuż przy jego
uchu.
Sasza poczuł coś chłodnego,
wsuwającego się na jego palec. To była obrączka. Zaskoczony
obrócił się pod mężczyzną na bok, żeby zobaczyć, że ten ma
już swoją na palcu. Uśmiechał się. Santa Boy się uśmiechał. Patrzył Saszy przez chwilę prosto w oczy, a potem skupił wzrok już na innym miejscu. Starczy mu tego romantycznego bełkotu do pierwszej rocznicy.
– Bo rzeczywiście ci uschnie.
Sięgnął do podbrzusza Saszy,
by rozwiązać supełek. Masował powoli jego penisa i złożył
pocałunek na jego szczupłym pośladku, a potem kolejne na plecach,
zlizując słony posmak jego skóry. Sasza znów położył się na
brzuchu i zanurzył dłoń we włosach, podświadomie masując głowę
w tym samym rytmie, w jakim Santa Boy pieścił jego przyrodzenie.
Zamknął oczy, już o niczym nie myśląc.
Uniósł się do
podpartego klęku, gdy miał nastąpić ten moment. Sięgnął do
swojego pośladka. Santa Boy docisnął jego plecy, zmuszając do
większego wygięcia kręgosłupa. Czuł napięcie we wszystkich
mięśniach i krople potu spadające mu z czoła na rzęsy. Sapnął,
zanurzając palce wolnej dłoni w białej pościeli. Wbił w materiał
paznokcie, gdy gorący, lepki od lubrykantu penis zaczął się w
niego wsuwać. Czuł, jakby mijały kolejne godziny, wszystko
zwolniło, a łóżko stało się niesamowicie miękkie, jakby w nim
tonął. Czuł zapach Santy Boy’a w pościeli, jego szorstkość,
gdy dłońmi ugniatał jego plecy. Chłód i ostrość na jednym z
jego placów, która rysowała mu skórę. Słyszał śmieszne,
nieartykułowane dźwięki wydobywające się z jego własnego gardła, niskie,
mrukliwe i miarowe posapywania Santy Boy’a, i skrzypienie
sprężyn. Gdy te iskry, które wędrowały wzdłuż jego kręgosłupa
niczym fale, za każdym razem dalej i dalej, wreszcie wybuchły
pod jego powiekami, wydawało mu się, że minęło nieskończenie wiele czasu.
Później spali, tym razem
zwróceni do siebie twarzami. Rano Santa Boy przypomniał sobie o
sznurówce leżącej pod łóżkiem. Później to on musiał wyjść
ze szczęściarzem na spacer. Kupił sobie przy okazji gazetę. Na śniadanie
zrobił im zapiekanki. Kawę zaparzył Sasza. Była kwaśna jak
zwykle. Sasza nie umiał parzyć kawy i chyba już nigdy nie uda mu się tego nauczyć. Uznali, że najlepiej będzie
polecieć do Las Vegas. Można tam było wziąć szybki ślub, przegrać kilka tysięcy w kasynie i wynająć na noc poślubną tematyczny pokój w hotelu.
Marshall Biel żył jeszcze
piętnaście lat, siedem miesięcy i szesnaście dni. Dostał jedenaście mandatów drogowych. Miał dwie rozprawy w
sądzie. Złamał nogę i dwa żebra w wyniku stłuczki samochodowej.
Zmarł po wylewie. Zgodnie z jego wolą jego ciało skremowano, a zprochów zrobiono płytę winylową. Na aukcji anonimowy nabywca kupił ją za sto cztery tysiące dolarów. Całość sumy została przekazana na rzecz organizacji charytatywnej wspierającej młodzież w walce z uzależnieniem od narkotyków.
Sasza Rockwell zmarł
dwadzieścia jeden lat, miesiąc i dwadzieścia cztery dni później po czterech latach od wykrycia raka płuc. Założył studio muzyczne i zajął się promowaniem młodych zespołów. Nagrał dwie płyty solowe. Nigdy nie wyszedł ponownie za mąż, ani się nie ożenił. Został pochowany w rodzinnym grobie.
Ach, te święta mnie jakoś wyrzuciły z rytmu.
OdpowiedzUsuńJaka szkoda, że zakończyłaś tę historię. Nie tylko dodatek, ale w sumie dwa ostatnie akapity sugerują, że już nic więcej o tej dwójce nie poczytamy. A szkoda :(
Sasza to w ogóle taki słodziak. Na początku niby taki twardy, ale ostatecznie przejął się tym guzem. Uwielbiam go <3 On jest taki emocjonalny! (jak ja xd)
Całkiem zabawny był ten rozdział, ale nie jakiś przesadzony. Do tych bohaterów w sumie pasują mi takie trochę abstrakcyjne działania, więc dobrze mi się to czytało. Absolutnie uwielbiam też dialog o ciasnych spodniach Saszy! XD
W każdym razie, uwielbiam ich.
Ach i mam jedno pytanko. Sasza zmarł dwadzieścia jeden lat później od wydarzeń opisanych w tekście czy od Santy?
Dużo weny, czasu i chęci na pisanie w Nowym Roku! I ogółem wszystkiego co najlepszego na Nowy Rok ♥
Zacznę od końca - Sasza zmarł 21 lat po Sancie Boy'u. Czyli żył jakieś 66 lat, a Santa około 58 lat. Pomyślałam, że to by nie było w ich stylu, jakby tak stetryczeli. Szczególnie SB nie chciałby zostać jakimś dziadkiem w domu opieki, któremu podawano by kaczkę i karmiono łyżką.
UsuńNa pewno nie będzie tak, że SB i Sasza w żadnym opowiadaniu, czy dodatku się nie pojawią. Ja po prostu bardzo ich lubię :D No i Sancie można włożyć w usta najbardziej absurdalne/chamskie wypowiedzi. A to jest super xD
No Sasza niby wygląda, jak karp, ale jednak z niego jest taki słodziak, nie? ;D
Również życzę wszystkiego NAJ w Nowym Roku. Pozdrawiam!