środa, 11 grudnia 2019

Trzy światy - ROZDZIAŁ 15 - Spotkanie na dachu


Apacz bez czekania na pozwolenie, czy chociażby aprobujące spojrzenie, wcisnął się koło Sebastiana na niebieskiej wersalce. Podłożył swoje przedramię pod kark chłopaka, a łydką oplótł jego nogi. Jego włosy drażniły nos Sebastiana i zahaczały o rzęsy. Nie odsunął się jednak, bo Apacz ładnie pachniał. Sosną, ale nie taką jak zawieszki do samochodów albo świąteczne świeczki z Ikei, ale taką z lasu – z igłami, szyszkami i żywicą wypływającą ze zranionych miejsc.


– Więc… – zaczął Apacz, a jego głos tuż przy uchu wydał się Sebastianowi bardzo głęboki. – Mój ojciec jest hodowcą owiec.
– Jezu, co? – odwrócił twarz w jego stronę, zdmuchując z niej pojedyncze, rude włosy, które przypominały mu pajęczynę. Prawie nic nie ważyły, a nie pozwalały skupić się na czymkolwiek innym. – Owce? Takie kudłate, milusie? I co robią „bee bee”?
Spodziewał się wszystkiego, z Tarzanem z polskich lasów na czele, nie hodowcy owiec.
– Póki cię nie ugryzie, to może jest milusia. Na ekologiczne mleko i sery. Bardzo popularne teraz, chociaż ja nie przepadam. Śmierdzi.
Apacz przymrużył oczy w uśmiechu. Niemal stykali się nosami, a przez to na drobna przestrzeń między nimi wydawała się niezmiernie trudna do pokonania. Sebastian dopiero teraz spostrzegł, że jego zielone tęczówki były nakrapiane.
– Macie psy? – zainteresował się. – Owczarki?
– Nie, ale mam czterech braci. Wystarczy do pilnowania owiec i odstraszania wilków.
– Aż czterech?
– No, ale żaden nie jest taki super jak ja.
Sebastian zrobił minę, jakby nie był do tego przekonany.
– I co tam robicie? – spytał. – Bo to gdzieś w górach, pewnie?
– W Beskidach. Tam jest inaczej niż tutaj. Jest inne powietrze, lżejsze, lepiej wypełniające płuca i inny czas.
– Czas?
– Zawsze wstaję ze światem słońca, nieważne o której wschodzi. Schodzę z gór do wsi. Kupuję mleko, bo nie lubię tego owczego, gazetę ojcu i to, o co poprosi mnie mama. Oddaję butelki, które zebrałem po drodze, do skupu. Płacę rachunki na poczcie. Wracam do domu, by zjeść śniadanie z rodzicami i braćmi. Później wyprowadzamy owce na łąki. Jeśli zauważą wilka w zaroślach, beczą tak głośno, że nie można zebrać myśli. Niekiedy jagnięta nie nadążają za stadem i trzeba je nieść na ramionach. Żują mi wtedy włosy, jakby były trawą. Wracamy przed zmrokiem, każdy głodny i przesiąknięty smrodem owiec. Idziemy z braćmi w las, zapalić ognisko i wykapać się w strumieniu. Woda jest nim lodowata nawet w środku lata i przeźroczysta jak kryształ. Baranina, nawet marynowana przez cały dzień też śmierdzi, ale już ci nie zależy, gdy nie jadłeś od rana nic oprócz tego, co ze sobą zabrałeś. A potem ci, którzy złapali wianek, idą do miasta, żeby wspiąć się po rynnie, jak ja teraz.
Inny świat, pomyślał Sebastian, trochę nie dowierzając w to, że ktoś mógłby tak żyć w dwudziestym pierwszym wieku. Tak powoli. Bez tego gonienia za niewiadomo czym. Kolejnymi dyplomami i pieczątkami, żeby tylko poczuć się bardziej wartościowym w oczach innych.
– Jakimi wiankami?
– Tymi, które wyłowili.
Apacz przesunął dłonią po obnażonym ramieniu Sebastiana, przez co jego skóra pokryła się gęsią skórką, aby chwycił go za włosy nad uchem.
– Raz w roku, w lecie, gdy noc jest najkrótsza, przychodzą do nas dziewczyny ze wsi. To taka tradycja. Przychodzą, a ich wzrok wręcz płonie – wymruczał. – Każda jest teraz jak wilk, aż moi bracia się lękają. Każda chce w tym roku złapać któregoś z nas. Rozpalamy ognisko, większe niż zwykle, wrzucamy do niego zioła, a dziewczyny plotą wianki, jak im pokaże babcia. Idą w górę strumienia i puszczają je z nurtem. My czekamy w dole, by je wyłowić, a potem odnaleźć właścicielkę, aby dowiedzieć się po której rynnie trzeba się w nocy wspinać.
– Ładnie ujęte to „wspinać się po rynnie”. – Uśmiechnął się Sebastian. – Złowiłeś kiedyś jakiś wianek? – spytał, sięgając do dłoni, którą Apacz mierzwił jego włosy.
– Nigdy nie miałem do tego szczęścia. Chyba nie to mi było przeznaczone – odparł chłopak, uśmiechając się szerzej i pokazując zęby. – Wiesz, myślę, żeby ci się tam spodobało.
– Może.
Przekręcił się, aby sięgnąć ręką do parapetu. Urwał malutki liść Fikusa Benjamina i wcisnął go Apaczowi do dłoni.
– Masz, mój wianek.
Miał zostać pocieszony, a po opowieści Apacza zrobiło mu się jeszcze smutniej i duszniej, w tym mieszkaniu ze ścianami obklejonymi boazerią.
– Pociesz mnie – nakazał.
Pocieszyć? Jak miał go pocieszyć? Wiedział tylko, że to należy robić wolniej. Nie myśleć o swoich potrzebach. Sprawić, by płuca oddychały głębiej, powiek opadły, a spięte mięśnie na twarzy wreszcie puściły, by zniknął ten grymas pełen bólu. Przypomniał sobie film, który oglądali jakiś czas temu u Montera. Usiadł na łóżku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął malutką, szklaną buteleczkę.
– Co to? – zdziwił się Sebastian. – Aromat do ciasta? Będziesz mnie piekł, czy co?
– Nie, babcia w takich sprzedaje babką z osiedla swoją miksturę, takim po czterdziestce. Kolejkami przed naszą chatą się ustawiają, bo podobno bardzo dobrze działa.
– Na co działa?
– Na chłopy – odparł prosto Apacz. Odłożył na chwilę buteleczkę wypełnioną różowawym płynem i ściągnął przez głowę podkoszulek. – Żeby tacy spięci nie chodzili. Nie cali, znaczy się. Żeby się rozluźnili, ale nie wszędzie.
Sebastian zrobił wielkie oczy. Teraz już wiedział, dlaczego nagle sąsiadka, której zawsze przeszkadzało szczekanie Bohuna i gdy tylko spotkali się na korytarzu, nie omieszkała tego niezadowolenia wyrazić, ostatnio w ogóle się nie czepiała. I jakaś taka uśmiechnięta chodziła. Jak gazela po schodach latała.
– Afrodyzjak? – spytał nieprzekonany.
– Ziołowy, sama natura.
Apacz się przysunął i położył dłoń Sebastiana na swoim brzuchu. Pogłaskał się nią parę razy, dając mu poznać fakturę swojego ciała. „Jest wyrobiony” – pomyślał blondyn, czując twarde mięśnie pod opuszkami placów. Pagórki i doliny. Apacz był naprawdę harmonijnie zbudowany. Pewnie za ganianie cały dzień za tymi owcami.
– Przybliż się jeszcze – poprosił. – I ściągnij też dół.
Po chwili spodnie i bielizna dołączyły do leżącego na podłodze podkoszulka. Apacz sięgnął po buteleczkę i wylał jej zawartość na swoją klatkę piersiową. Lepka, gęsta ciesz zaczęła spływać powoli aż do pępka, a Sebastian śledził ją rozognionym wzrokiem. Apacz zebrał jej trochę na dłoń i wtarł mocno pachnącą leśnymi ziołami miksturę w klatkę piersiową Sebastiana, wkradając się pod jego podkoszulek.
– Musisz wdychać, żeby zadziałało – powiedział – albo musisz zlizać.
Sebastian przymknął oczy, wciskając mocniej głowę w poduszkę.
– Pewnie przez to, że jest dzisiaj ze czterdzieści stopni i tak szybko paruje, bo ja już się zaczynam czuć jak pijany.
Apacz uśmiechnął się zadowolony z efektu. Ułożył się zmów koło Sebastiana teraz już całkowicie nagi, jak go matka natura stworzyła.
– Biegasz tak czasem po lesie? – parsknął Sebastian.
– Tylko w zimie, dla zahartowania i bo wtedy kleszczy nie ma – zachichotał. – Bo jak się tak nago lata, to cię może ugryźć tam, gdzie trudno dosięgnąć.
Sebastian ścisnął nasadę swojego nosa, śmiejąc się z tego idioty.
– Byś poprosił, to ja bym ci pomógł – odparł.
– To następnym razem, jak do nas przyjdziesz . A teraz zamknij oczy, wędruj tą ręką, gdzie tylko chcesz. Ja teraz cały dla ciebie. A ja ci wiersz powiem.
– Wiersz? – zdziwił się Sebastian, ale powiek już nie uniósł.
To było dziwne uczucie, tak leżeć obok kogoś nagiego, gdy samym było się w pełni ubranym. Nawet bardziej sprośne, niż gdyby obaj byli nadzy. Jakby to on był tu panem. Jakby miał kontrolę nad drugim ciałem. Apacz nastawiał mu się pod rękę jak pies. Obaj byli nadzwyczaj gorący i obaj się pocili, jego skóra naraz zrobiła się niemal lepka, ale obaj też zaczęli pachnieć jeszcze mocniej lasem. Sebastian wcisnął twarz w zagłębienie jego ramienia i zaraz poczuł na głowie stanowczą, ale delikatną dłoń. Sam wędrował palcami po boku Apacza. Czuł dziwną ekscytację, zaraz pod skórą, ale nie towarzyszyła temu potrzeba jej uwolnienia. Zacisnął mocniej powieka, a oczy po chwili wreszcie przestały go piec.
Uśmiechnął się jedynie, chociaż w innej sytuacji nie mógłby pohamować śmiechu, gdy Apacz tuż przy jego uchu zaczął deklamować „Pieśń nad pieśniami”:

Zaklinam was, córki jerozolimskie, 
na gazele i na łanie pól: 
nie budźcie ze snu, nie rozbudzajcie ukochanej,
póki nie zechce sama”
 
Skojarzenie mogło być tylko jedno. Pamiętał przecież każdą scenę z „Kiler-ów 2-óch”*. Więc on był teraz komisarzem Rybą. Nie miał fajki wodnej, ale tego akurat nie potrzebował. Miał za to gołego Apacza, dającego się głaskać po całym ciele niczym wielki owczarek podhalański, miał jakiś specyfik od jego babci, baby jagi, przez który nie mógł zebrać myśli, tylko zatapiał się w błogiej nicości. Słyszał jedynie cichy głos Apacza, który szeptał mu do ucha kolejne wersy.
Zasnął, a gdy się obudził, było już dawno po zmierzchu. W pokoju był sam. Spał tak głęboko, że aż poślinił poduszkę. Trwało to chwilę, nim jego umysł stał się na tyle jasny, by mógł sobie przypomnieć, gdzie położył okulary. Były na parapecie.
Oczywiście w pokoju znajdował się tylko on. Dobrze wiedział, po kogo  udał się Apacz i bardzo tego nie chciał. Nie żałował Montera, w żadnym wypadku, ale gdy zdołał już trochę trzeźwiej podejść do sytuacji, doszedł do wniosku, że taki zwykły wpierdol, czy to od niego, czy kogoś innego, nie miałby sensu. Taka zemsta byłaby zbyt płytka. Zranione zostałoby jedynie ciało Montera. Oczywiście, gdyby ktoś obił jego mordę poczułby satysfakcję, był w końcu tylko człowiekiem, ale nie chciał, żeby tym kimś był Apacz. To mogłoby się dla niego źle skończyć. Sebastian obawiał się, że ten mógłby nie powstrzymać się w odpowiednim momencie, był w końcu jak dzikie zwierzę, mogłoby mieć to opłakane konsekwencje. Z pierdlem włącznie.
Ubrał się i wyszedł z domu. Nie wiedział, gdzie powinien szukać. Napisał do Glacy, najbardziej trzeźwo stąpającego po ziemi z obdartej grupy, którą poznał kilka tygodni temu w trzeszczącym busie. Gdyby trzymał wtedy zamkniętą mordę, to wszystko by się nie zdarzyło. Nie zostałby Doktorowym, wydmuszką kryptopedała z pekińczykiem i obiektem uczucia dzikusa z lasu.
Stanął na chodniku, otoczony czterema wieżowcami z wielkiej płyty, które teraz zdawały się nachylać ku niemu, jakby chciały go złapać i nagle jego wzrok spoczął na jednym punkcie. Na przeciwnym bloku nadal widniał krzywy, zrobiony sprayem napis. Sebastian sądził, że w końcu zniknie wraz z którąś z letnich burz. Może tego lata, może następnego, a może za dziesięć lat. Nie obchodziło go to. Teraz jednak nie mógł oderwać wzroku od tego miejsca. Ktoś szalony stojąc na parapecie, zabezpieczony jedynie liną przewiązaną wokół pasa, która ciągnęła się z dachu, próbował ten napis zmyć. Szorował, jakby zależało od tego jego życie. Co chwilą jedna z jego stóp ześlizgiwała się z metalowego parapetu. Za każdym razem Sebastian czuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jezu.
W ciemności rozpraszanej światłami z okien nie mógł rozpoznać kim jest ten szaleniec. Ledwie co dostrzegał jej ruchy pełne desperacji. Rozejrzał się wokoło, ale nie dostrzegł nikogo na osiedlu. Ktoś musiał przecież to widzieć, chociażby z okna, ktoś musiał już zadzwonić na straż pożarną! Nie myśląc wcale pognał przez trawnik do tamtego bloku. Wpadł do środka i nacisnął guzik od windy, ta jednak nie chciała przyjechać albo tylko jemu wydawało się, że mijały kolejne minuty, a to tak naprawdę mogły być jedynie sekundy. Wciskał przycisk raz za razem, ale nic się nie działo.  Postanowił nie tracić więcej cennego czasu i zaczął wbiegać po schodach, aż na sam szczyt wieżowca. Parę razy się potknął, boleśnie obijając sobie kolano o kant schodów i zdzierając skórę dłoni o beton.
Gdy dotarł już na ostanie piętro, gdzie kiedyś znajdowały się pralnie, obecnie przerobione na mikroskopijne kawalerki, zaczął szukać wejścia pożarowego na dach. W końcu mu się udało. Wspiął się po metalowej drabince, ale metalowa klapa nie chciała ustąpić. Coś ciężkiego dociskało ją od zewnątrz. Zaparł się i z całej siły uderzył w nią barkiem. Udało mu się na tyle ją odchylić, aby móc wcisnąć dłoń, a następnie całe ciało. Pot zalewał mu już oczy. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd zobaczył tego mężczyznę.
Stanął na dachu. To cegły przyciskały klapę. Zaczął padać deszcz. Tak charakterystyczny dla lata. Wielkie, ciepłe krople siekły twarz Sebastiana i dach wieżowca z wielkiej płyty. Rozejrzał się. W ciemności i deszczu nie widział dokładnie, ale po chwili dostrzegł linę przywiązaną do anteny. Jej śladem dotarł do krawędzi dachu i znalazł się dokładnie nad nim. Dopiero teraz mógł go rozpoznać. To był Mona. Długowłosy Mona. Koleś, o którym zapominało się niemal natychmiast po jego spotkaniu.
– Co ty, kurwa, robisz?! – krzyknął Sebastian, ile sił w płucach. – Pojebało cię?! Chcesz się zabić?! Wciągnę cię!
Zaskoczony nagłym pojawieniem się kogoś na dachu Mona znów się zachwiał, a jego stopa ozuta w zwykły trampek ześlizgnęła się po mokrym, metalowym parapecie. Sebastian krzyknął przerażony tak, jak by to on miał zaraz spaść. Mona jednak odzyskał równowagę i znów zaczął trzeć napis.
– Nie schodzi! To nie schodzi! – powtarzał, a jego głos był na granicy płaczu.
– Jezu, Mona – jęknął Sebastian, oprócz strachu czuł teraz także żal. Nie było szans, aby napis zrobiony sprayem udało się zmyć przez zwykłe pocieranie mokrą szmatką. – Coś ty sobie myślał… Chodź, pomogę ci wejść, zanim będzie za późno!
Tym razem jego słowa podziałały. Mona, kompletnie przemoczony, z włosami przyklejonymi do zaczerwienionej z wysiłku twarzy zrobił duży krok w bok, przenosząc się z parapetu na barierkę balkonu. Sebastian trzymał z całych sił linę zdartymi dłońmi, chyba w ogóle nie oddychając, tylko rozwartymi oczami, z sercem w gardle, obserwował kolejne ruchy chłopaka. Jak ten podciąga się na rękach, na kolejne balkony, ostatkiem sił, bo przecież był taki drobny. Gdy w końcu mógł chwycić go za ramiona i wciągnąć na dach, zaczął płakać.
– Dzięki ci, Panie – rzucił, dysząc, gdy Mona siedział już obok niego. Zgarbiony i przemoczony. – A tak między nami już… Pojebało cię, czy co?!
Nie odstał żadnej słownej odpowiedzi, jedynie wzruszenie ramionami, więc poderwał się na nogi i podbiegł do Mony. Szarpnął nim, teraz już rozwścieczony.
– Słyszysz mnie? No powiedz coś?! Mogłeś umrzeć, idioto!
Mona wreszcie spojrzał na niego. Na jego wąskiej twarzy próżno było jednak szukać ulgi, czy wdzięczności.
– To twoja wina – rzucił rozgoryczonym głosem. – Za nim cię nie było, to było po prostu dobrze.
Sebastian wnet pojął, o co chodziło i bardzo go to rozłościło.
– I co? Czyli za nim się pojawiłem, to było „dobrze”, a teraz jest „niedostatecznie”? – zadrwił. – Więc dobrze było, jak pukał swoją dziewczynę, potem szedł z jej pekińczykiem na spacerek, a potem wracał do domu się przekimać przed pracą u jej starego? I tak w kółko i kółko… Aż któregoś dnia przypominał sobie, że lubi jednak bardziej owłosione dupy? I wtedy przypominał sobie o tobie? I to wtedy było „dobrze”? Człowieku, przejrzyj na oczy. Zostaw tego śmiecia i zacznij żyć. Co, myślisz, że ja go zmusiłem? Że on wcale nie chciał, a ja mu do chuja patyk przywiązałem, żeby był sztywny?!
Klapa zaskrzypiała. Doktorowy obrócił się i ujrzał łysą głowę wystająca z wejścia na dach. Zaraz pojawiła się reszta mężczyzny w średnim wieku.
– Nic wam nie jest? – spytał, patrząc to na jednego, to na drugiego z chłopaków. – Wezwałem straż pożarną, ale to już chyba nie będzie potrzebne. Boże, oszaleliście cie? Chyba to nie było jakieś głupie wyzwanie? Bo jeśli tak, to już całkiem straciłem wiarę w nowe pokolenie.
Sebastian rzucił jeszcze okiem na Monę, który za to wbijał wzrok w podłogę, a raczej dach i zwrócił się do mężczyzny:
– Czy możemy omówić to już w środku? Leje deszcz i…
– Ta, chodźcie. Muszę odwołać tę straż.
Sebastian strzepał z dłoni mieszaninę krwi i wody. Ruszył jako pierwszy do włazu. Gdy był już przy nim, obejrzał się na Monę, który wciąż stał w tym samym miejscu. Już blady, przemoczony i zgarbiony przypominał jakiegoś zombie.
– No idziesz, czy nie? Chcę ściągnąć już te mokre szmaty.
Mona w końcu się ruszył. Zrobił parę chwiejnych kroków, ale naraz zaczął biec. Krzyczał, chociaż zwykle nie podnosił głosu. Chwycił Sebastiana za barki i pchnął go w tył z całych sił. Jeszcze raz i jeszcze raz. Nim blondyn zrozumiał, co się w ogóle dzieje, był już przy krawędzi dachu. Zachwiał się, ale w ostatnim momencie chwycił się ręki Mony. Szarpnął się i z pełnym impetem upadł na dach. Gdy uniósł się do klęku i dopadł do krawędzi, Mona leżał już na trawniku. Wyglądał jak porzucona przez dziecko zabawka, drewniany pajacyk.
 
Migały czerwone i niebieskie światła. Wyły syreny, a ludzie skupieni w kilkuosobowych grupkach pod parasolami szeptali między sobą, zakrywając usta dłońmi. Apacz nieniepokojony przez nikogo przedostał się do ławki. 
– Gdzieś był? – spytał Sebastian, nawet na niego nie patrząc.
Podkrążonymi oczami wpatrywał się za to w płytę chodnikową. Dłonie trzymał zaplecione na brzuchu, jakby zaraz miał zwymiotować.
– U babci.
Apacz sięgnął po dłoń Sebastiana i przybliżył ją do swoich ust, klękając koło ławki.
– Krwawisz.
Sebastian zsunął się z ławki, jak gdyby był z wosku, w jego ramiona. Zaczął płakać.
– Ja tylko chciałem skończyć te głupie studia, znaleźć pracę i przeprowadzić się do mieszkania, którego ściany nie będą obklejone trzydziestoletnią boazerią. I znaleźć chłopaka, który chodziłby ze mną i Bohunem na spacery do lasu. Ja tylko chciałem. To chyba nie jest dużo?
– Nie – odparł Apacz. – Zobaczysz, jeszcze będzie dobrze. Może inaczej, niż to sobie wyobraziłeś, ale dobrze. Zadbam o to. Wierzysz mi?
Sebastian uśmiechnął się przez łzy.
– Tak. Jesteś idiotą, ale nie kłamcą.
 
*Chodzi o tę scenę: https://www.youtube.com/watch?v=jqSJdiKKSgM (od 1:27)   Pewnie mało prawdopodobne, aby ktoś nie widział tego filmu i pierwszej części, ale gdyby tak było, to koniecznie nadróbcie! Dla mnie najlepsza komedia forever.



4 komentarze:

  1. No to się porobiło... Nie spodziewałam się takiej akcji. To chyba nie był zdrowy związek skoro Mona tak ześwirował... I już myślałam że Sebastian trafił jednak do niego a tu taki zwrot... No niedobrze, niedobrze. A tak się miło zapowiadał rozdział - Apacz tak przyjemnie się zajął Sebą 😁 Miejmy nadzieję że Sebastiana nie spotkają jakieś nieprzyjemności w związku ze śmiercią Mony... Bardzo dziękuję 💚

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewniam, że Sebastiana spotkają jeszcze i przyjemności i nieprzyjemności ^^ He He. Ja mu jeszcze dużo rozrywek przygotowałam :P
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Hej,
    łoł... pierwsze... dzięki za tak szybko pojawiający się rozdział...
    dwa jak dla mnie za krótki bo chyba że ogólnie jest długi ale tak treść wciągnęła, że po prostu wydaje się krótki...
    a po trzecie... miło że moja wizja żubra Ci się spodobala ;)
    a co do rozdziału o tak Apacz jest po prostu taki nie wiem jak to określić... prosty, i ten afrodyzjak ;) powiedz mi, że Mona żyje (cuda się zdarzają przecież)
    wszystkiego dobrego na święta jak i na Nowy Rok (to tak jakbym nie miała już możliwości tutaj zajrzeć)
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje rozdziały są ogólnie krótkie, ten był taki sam jak zwykle :) To nie jest opowiadanie o zombie, więc o Monie już nie przeczytamy. Chociaż jego śmierć to taki gwóźdź do trumny ;)
      Również życzę Wesołych i pozdrawiam!

      Usuń