Apacz
bez czekania na pozwolenie, czy chociażby aprobujące spojrzenie,
wcisnął się koło Sebastiana na niebieskiej wersalce. Podłożył
swoje przedramię pod kark chłopaka, a łydką oplótł jego nogi.
Jego włosy drażniły nos Sebastiana i zahaczały o rzęsy. Nie
odsunął się jednak, bo Apacz ładnie pachniał. Sosną, ale nie
taką jak zawieszki do samochodów albo świąteczne świeczki z
Ikei, ale taką z lasu – z igłami, szyszkami i żywicą
wypływającą ze zranionych miejsc.
– Więc…
– zaczął Apacz, a jego głos tuż przy uchu wydał się
Sebastianowi bardzo głęboki. – Mój
ojciec jest hodowcą owiec.
– Jezu,
co? – odwrócił twarz w jego stronę, zdmuchując z niej
pojedyncze, rude włosy, które przypominały mu pajęczynę. Prawie
nic nie ważyły, a nie pozwalały skupić się na czymkolwiek innym.
– Owce? Takie kudłate, milusie? I co robią „bee bee”?
Spodziewał
się wszystkiego, z Tarzanem z polskich lasów na czele, nie hodowcy
owiec.
– Póki
cię nie ugryzie, to może jest milusia. Na ekologiczne mleko i sery.
Bardzo popularne teraz, chociaż ja nie przepadam. Śmierdzi.
Apacz
przymrużył oczy w uśmiechu. Niemal stykali się nosami, a przez to
na drobna przestrzeń między nimi wydawała się niezmiernie trudna
do pokonania. Sebastian dopiero teraz spostrzegł, że jego zielone
tęczówki były nakrapiane.
– Macie
psy? – zainteresował się. – Owczarki?
– Nie,
ale mam czterech braci. Wystarczy do pilnowania owiec i odstraszania
wilków.
– Aż
czterech?
– No,
ale żaden nie jest taki super jak ja.
Sebastian
zrobił minę, jakby nie był do tego przekonany.
– I
co tam robicie? – spytał. – Bo to gdzieś w górach, pewnie?
– W
Beskidach. Tam jest inaczej niż tutaj. Jest inne powietrze, lżejsze,
lepiej wypełniające płuca i inny czas.
– Czas?
– Zawsze
wstaję ze światem słońca, nieważne o której wschodzi. Schodzę
z gór do wsi. Kupuję mleko, bo nie lubię tego owczego, gazetę
ojcu i to, o co poprosi mnie mama. Oddaję butelki, które zebrałem
po drodze, do skupu. Płacę rachunki na poczcie. Wracam do domu, by
zjeść śniadanie z rodzicami i braćmi. Później wyprowadzamy owce
na łąki. Jeśli zauważą wilka w zaroślach, beczą tak głośno,
że nie można zebrać myśli. Niekiedy jagnięta nie nadążają za
stadem i trzeba je nieść na ramionach. Żują mi wtedy włosy,
jakby były trawą. Wracamy przed zmrokiem, każdy głodny i
przesiąknięty smrodem owiec. Idziemy z braćmi w las, zapalić
ognisko i wykapać się w strumieniu. Woda jest nim lodowata nawet w
środku lata i przeźroczysta jak kryształ. Baranina, nawet
marynowana przez cały dzień też śmierdzi, ale już ci nie zależy,
gdy nie jadłeś od rana nic oprócz tego, co ze sobą zabrałeś. A
potem ci, którzy złapali wianek, idą do miasta, żeby wspiąć się
po rynnie, jak ja teraz.
Inny
świat, pomyślał Sebastian, trochę nie dowierzając w to, że ktoś
mógłby tak żyć w dwudziestym pierwszym wieku. Tak powoli. Bez
tego gonienia za niewiadomo czym. Kolejnymi dyplomami i pieczątkami,
żeby tylko poczuć się bardziej wartościowym w oczach innych.
– Jakimi
wiankami?
– Tymi,
które wyłowili.
Apacz
przesunął dłonią po obnażonym ramieniu Sebastiana, przez co jego
skóra pokryła się gęsią skórką, aby chwycił go za włosy nad
uchem.
– Raz
w roku, w lecie, gdy noc jest najkrótsza, przychodzą do nas
dziewczyny ze wsi. To taka tradycja. Przychodzą, a ich wzrok wręcz
płonie – wymruczał. – Każda jest teraz jak wilk, aż moi
bracia się lękają. Każda chce w tym roku złapać któregoś z
nas. Rozpalamy ognisko, większe niż zwykle, wrzucamy do niego
zioła, a dziewczyny plotą wianki, jak im pokaże babcia. Idą w
górę strumienia i puszczają je z nurtem. My czekamy w dole, by je
wyłowić, a potem odnaleźć właścicielkę, aby dowiedzieć się
po której rynnie trzeba się w nocy wspinać.
– Ładnie
ujęte to „wspinać się po rynnie”. – Uśmiechnął się
Sebastian. – Złowiłeś kiedyś jakiś wianek? – spytał,
sięgając do dłoni, którą Apacz mierzwił jego włosy.
– Nigdy
nie miałem do tego szczęścia. Chyba nie to mi było przeznaczone –
odparł chłopak, uśmiechając się szerzej i pokazując zęby. –
Wiesz, myślę, żeby ci się tam spodobało.
– Może.
Przekręcił
się, aby sięgnąć ręką do parapetu. Urwał malutki liść Fikusa
Benjamina i wcisnął go Apaczowi do dłoni.
– Masz,
mój wianek.
Miał
zostać pocieszony, a po opowieści Apacza zrobiło mu się jeszcze
smutniej i duszniej, w tym mieszkaniu ze ścianami obklejonymi
boazerią.
– Pociesz
mnie – nakazał.
Pocieszyć?
Jak miał go pocieszyć? Wiedział tylko, że to należy robić
wolniej. Nie myśleć o swoich potrzebach. Sprawić, by płuca
oddychały głębiej, powiek opadły, a spięte mięśnie na twarzy
wreszcie puściły, by zniknął ten grymas pełen bólu. Przypomniał
sobie film, który oglądali jakiś czas temu u Montera. Usiadł na
łóżku, sięgnął do kieszeni i wyciągnął malutką, szklaną
buteleczkę.
– Co
to? – zdziwił się Sebastian. – Aromat do ciasta? Będziesz mnie
piekł, czy co?
– Nie,
babcia w takich sprzedaje babką z osiedla swoją miksturę, takim po
czterdziestce. Kolejkami przed naszą chatą się ustawiają, bo
podobno bardzo dobrze działa.
– Na
co działa?
– Na
chłopy – odparł prosto Apacz. Odłożył na chwilę buteleczkę
wypełnioną różowawym płynem i ściągnął przez głowę
podkoszulek. – Żeby tacy spięci nie chodzili. Nie cali, znaczy
się. Żeby się rozluźnili, ale nie wszędzie.
Sebastian
zrobił wielkie oczy. Teraz już wiedział, dlaczego nagle sąsiadka,
której zawsze przeszkadzało szczekanie Bohuna i gdy tylko spotkali
się na korytarzu, nie omieszkała tego niezadowolenia wyrazić,
ostatnio w ogóle się nie czepiała. I jakaś taka uśmiechnięta
chodziła. Jak gazela po schodach latała.
– Afrodyzjak?
– spytał nieprzekonany.
– Ziołowy,
sama natura.
Apacz
się przysunął i położył dłoń Sebastiana na swoim brzuchu.
Pogłaskał się nią parę razy, dając mu poznać fakturę swojego
ciała. „Jest wyrobiony” – pomyślał blondyn, czując twarde
mięśnie pod opuszkami placów. Pagórki i doliny. Apacz był
naprawdę harmonijnie zbudowany. Pewnie za ganianie cały dzień za
tymi owcami.
– Przybliż
się jeszcze – poprosił. – I ściągnij też dół.
Po
chwili spodnie i bielizna dołączyły do leżącego na podłodze
podkoszulka. Apacz sięgnął po buteleczkę i wylał jej zawartość
na swoją klatkę piersiową. Lepka, gęsta ciesz zaczęła spływać
powoli aż do pępka, a Sebastian śledził ją rozognionym wzrokiem.
Apacz zebrał jej trochę na dłoń i wtarł mocno pachnącą leśnymi
ziołami miksturę w klatkę piersiową Sebastiana, wkradając się
pod jego podkoszulek.
– Musisz
wdychać, żeby zadziałało – powiedział – albo musisz zlizać.
Sebastian
przymknął oczy, wciskając mocniej głowę w poduszkę.
– Pewnie
przez to, że jest dzisiaj ze czterdzieści stopni i tak szybko
paruje, bo ja już się zaczynam czuć jak pijany.
Apacz
uśmiechnął się zadowolony z efektu. Ułożył się zmów koło
Sebastiana teraz już całkowicie nagi, jak go matka natura
stworzyła.
– Biegasz
tak czasem po lesie? – parsknął Sebastian.
– Tylko
w zimie, dla zahartowania i bo wtedy kleszczy nie ma – zachichotał.
– Bo jak się tak nago lata, to cię może ugryźć tam, gdzie
trudno dosięgnąć.
Sebastian
ścisnął nasadę swojego nosa, śmiejąc się z tego idioty.
– Byś
poprosił, to ja bym ci pomógł – odparł.
– To
następnym razem, jak do nas przyjdziesz . A teraz zamknij oczy,
wędruj tą ręką, gdzie tylko chcesz. Ja teraz cały dla ciebie. A
ja ci wiersz powiem.
– Wiersz?
– zdziwił się Sebastian, ale powiek już nie uniósł.
To
było dziwne uczucie, tak leżeć obok kogoś nagiego, gdy samym było
się w pełni ubranym. Nawet bardziej sprośne, niż gdyby obaj byli
nadzy. Jakby to on był tu panem. Jakby miał kontrolę nad drugim
ciałem. Apacz nastawiał mu się pod rękę jak pies. Obaj byli
nadzwyczaj gorący i obaj się pocili, jego skóra naraz zrobiła się
niemal lepka, ale obaj też zaczęli pachnieć jeszcze mocniej lasem.
Sebastian wcisnął twarz w zagłębienie jego ramienia i zaraz
poczuł na głowie stanowczą, ale delikatną dłoń. Sam wędrował
palcami po boku Apacza. Czuł dziwną ekscytację, zaraz pod skórą,
ale nie towarzyszyła temu potrzeba jej uwolnienia. Zacisnął
mocniej powieka, a oczy po chwili wreszcie przestały go piec.
Uśmiechnął
się jedynie, chociaż w innej sytuacji nie mógłby pohamować
śmiechu, gdy Apacz tuż przy jego uchu zaczął deklamować „Pieśń
nad pieśniami”:
„Zaklinam
was, córki jerozolimskie,
na
gazele i na łanie pól:
nie
budźcie ze snu, nie rozbudzajcie ukochanej,
póki
nie zechce sama”
Skojarzenie
mogło być tylko jedno. Pamiętał przecież każdą scenę z
„Kiler-ów 2-óch”*. Więc on był teraz komisarzem Rybą. Nie
miał fajki wodnej, ale tego akurat nie potrzebował. Miał za to
gołego Apacza, dającego się głaskać po całym ciele niczym
wielki owczarek podhalański, miał jakiś specyfik od jego babci,
baby jagi, przez który nie mógł zebrać myśli, tylko zatapiał
się w błogiej nicości. Słyszał jedynie cichy głos Apacza, który
szeptał mu do ucha kolejne wersy.
Zasnął,
a gdy się obudził, było już dawno po zmierzchu. W pokoju był
sam. Spał tak głęboko, że aż poślinił poduszkę. Trwało to
chwilę, nim jego umysł stał się na tyle jasny, by mógł sobie
przypomnieć, gdzie położył okulary. Były na parapecie.
Oczywiście
w pokoju znajdował się tylko on. Dobrze wiedział, po kogo udał
się Apacz i bardzo tego nie chciał. Nie żałował Montera, w
żadnym wypadku, ale gdy zdołał już trochę trzeźwiej podejść
do sytuacji, doszedł do wniosku, że taki zwykły wpierdol, czy to
od niego, czy kogoś innego, nie miałby sensu. Taka zemsta byłaby
zbyt płytka. Zranione zostałoby jedynie ciało Montera. Oczywiście,
gdyby ktoś obił jego mordę poczułby satysfakcję, był w końcu
tylko człowiekiem, ale nie chciał, żeby tym kimś był Apacz. To
mogłoby się dla niego źle skończyć. Sebastian obawiał się, że
ten mógłby nie powstrzymać się w odpowiednim momencie, był w
końcu jak dzikie zwierzę, mogłoby mieć to opłakane konsekwencje.
Z pierdlem włącznie.
Ubrał
się i wyszedł z domu. Nie wiedział, gdzie powinien szukać.
Napisał do Glacy, najbardziej trzeźwo stąpającego po ziemi z
obdartej grupy, którą poznał kilka tygodni temu w trzeszczącym
busie. Gdyby trzymał wtedy zamkniętą mordę, to wszystko by się
nie zdarzyło. Nie zostałby Doktorowym, wydmuszką kryptopedała z
pekińczykiem i obiektem uczucia dzikusa z lasu.
Stanął
na chodniku, otoczony czterema wieżowcami z wielkiej płyty, które
teraz zdawały się nachylać ku niemu, jakby chciały go złapać i
nagle jego wzrok spoczął na jednym punkcie. Na przeciwnym bloku
nadal widniał krzywy, zrobiony sprayem napis. Sebastian sądził, że
w końcu zniknie wraz z którąś z letnich burz. Może tego lata,
może następnego, a może za dziesięć lat. Nie obchodziło go to.
Teraz jednak nie mógł oderwać wzroku od tego miejsca. Ktoś
szalony stojąc na parapecie, zabezpieczony jedynie liną przewiązaną
wokół pasa, która ciągnęła się z dachu, próbował ten napis
zmyć. Szorował, jakby zależało od tego jego życie. Co chwilą
jedna z jego stóp ześlizgiwała się z metalowego parapetu. Za
każdym razem Sebastian czuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
– Jezu.
W
ciemności rozpraszanej światłami z okien nie mógł rozpoznać kim
jest ten szaleniec. Ledwie co dostrzegał jej ruchy pełne
desperacji. Rozejrzał się wokoło, ale nie dostrzegł nikogo na
osiedlu. Ktoś musiał przecież to widzieć, chociażby z okna, ktoś
musiał już zadzwonić na straż pożarną! Nie myśląc wcale
pognał przez trawnik do tamtego bloku. Wpadł do środka i nacisnął
guzik od windy, ta jednak nie chciała przyjechać albo tylko jemu
wydawało się, że mijały kolejne minuty, a to tak naprawdę mogły
być jedynie sekundy. Wciskał przycisk raz za razem, ale nic się
nie działo. Postanowił nie tracić więcej cennego czasu i
zaczął wbiegać po schodach, aż na sam szczyt wieżowca. Parę
razy się potknął, boleśnie obijając sobie kolano o kant schodów
i zdzierając skórę dłoni o beton.
Gdy
dotarł już na ostanie piętro, gdzie kiedyś znajdowały się
pralnie, obecnie przerobione na mikroskopijne kawalerki, zaczął
szukać wejścia pożarowego na dach. W końcu mu się udało. Wspiął
się po metalowej drabince, ale metalowa klapa nie chciała ustąpić.
Coś ciężkiego dociskało ją od zewnątrz. Zaparł się i z całej
siły uderzył w nią barkiem. Udało mu się na tyle ją odchylić,
aby móc wcisnąć dłoń, a następnie całe ciało. Pot zalewał mu
już oczy. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, odkąd zobaczył
tego mężczyznę.
Stanął
na dachu. To cegły przyciskały klapę. Zaczął padać deszcz. Tak
charakterystyczny dla lata. Wielkie, ciepłe krople siekły twarz
Sebastiana i dach wieżowca z wielkiej płyty. Rozejrzał się. W
ciemności i deszczu nie widział dokładnie, ale po chwili dostrzegł
linę przywiązaną do anteny. Jej śladem dotarł do krawędzi dachu
i znalazł się dokładnie nad nim. Dopiero teraz mógł go
rozpoznać. To był Mona. Długowłosy Mona. Koleś, o którym
zapominało się niemal natychmiast po jego spotkaniu.
– Co
ty, kurwa, robisz?! – krzyknął Sebastian, ile sił w płucach. –
Pojebało cię?! Chcesz się zabić?! Wciągnę cię!
Zaskoczony
nagłym pojawieniem się kogoś na dachu Mona znów się zachwiał, a
jego stopa ozuta w zwykły trampek ześlizgnęła się po mokrym,
metalowym parapecie. Sebastian krzyknął przerażony tak, jak by to
on miał zaraz spaść. Mona jednak odzyskał równowagę i znów
zaczął trzeć napis.
– Nie
schodzi! To nie schodzi! – powtarzał, a jego głos był na granicy
płaczu.
– Jezu,
Mona – jęknął Sebastian, oprócz strachu czuł teraz także żal.
Nie było szans, aby napis zrobiony sprayem udało się zmyć przez
zwykłe pocieranie mokrą szmatką. – Coś ty sobie myślał…
Chodź, pomogę ci wejść, zanim będzie za późno!
Tym
razem jego słowa podziałały. Mona, kompletnie przemoczony, z
włosami przyklejonymi do zaczerwienionej z wysiłku twarzy zrobił
duży krok w bok, przenosząc się z parapetu na barierkę balkonu.
Sebastian trzymał z całych sił linę zdartymi dłońmi, chyba w
ogóle nie oddychając, tylko rozwartymi oczami, z sercem w gardle,
obserwował kolejne ruchy chłopaka. Jak ten podciąga się na
rękach, na kolejne balkony, ostatkiem sił, bo przecież był taki
drobny. Gdy w końcu mógł chwycić go za ramiona i wciągnąć na
dach, zaczął płakać.
– Dzięki
ci, Panie – rzucił, dysząc, gdy Mona siedział już obok niego.
Zgarbiony i przemoczony. – A tak między nami już… Pojebało
cię, czy co?!
Nie
odstał żadnej słownej odpowiedzi, jedynie wzruszenie ramionami,
więc poderwał się na nogi i podbiegł do Mony. Szarpnął nim,
teraz już rozwścieczony.
– Słyszysz
mnie? No powiedz coś?! Mogłeś umrzeć, idioto!
Mona
wreszcie spojrzał na niego. Na jego wąskiej twarzy próżno było
jednak szukać ulgi, czy wdzięczności.
– To
twoja wina – rzucił rozgoryczonym głosem. – Za nim cię nie
było, to było po prostu dobrze.
Sebastian
wnet pojął, o co chodziło i bardzo go to rozłościło.
– I
co? Czyli za nim się pojawiłem, to było „dobrze”, a teraz jest
„niedostatecznie”? – zadrwił. – Więc dobrze było, jak pukał
swoją dziewczynę, potem szedł z jej pekińczykiem na spacerek, a
potem wracał do domu się przekimać przed pracą u jej starego? I
tak w kółko i kółko… Aż któregoś dnia przypominał sobie, że
lubi jednak bardziej owłosione dupy? I wtedy przypominał sobie o
tobie? I to wtedy było „dobrze”? Człowieku, przejrzyj na oczy.
Zostaw tego śmiecia i zacznij żyć. Co, myślisz, że ja go zmusiłem? Że on wcale nie chciał, a ja mu do chuja patyk przywiązałem, żeby był sztywny?!
Klapa
zaskrzypiała. Doktorowy obrócił się i ujrzał łysą głowę
wystająca z wejścia na dach. Zaraz pojawiła się reszta mężczyzny
w średnim wieku.
– Nic
wam nie jest? – spytał, patrząc to na jednego, to na drugiego z
chłopaków. – Wezwałem straż pożarną, ale to już chyba nie
będzie potrzebne. Boże, oszaleliście cie? Chyba to nie było
jakieś głupie wyzwanie? Bo jeśli tak, to już całkiem straciłem
wiarę w nowe pokolenie.
Sebastian
rzucił jeszcze okiem na Monę, który za to wbijał wzrok w podłogę,
a raczej dach i zwrócił się do mężczyzny:
– Czy
możemy omówić to już w środku? Leje deszcz i…
– Ta,
chodźcie. Muszę odwołać tę straż.
Sebastian
strzepał z dłoni mieszaninę krwi i wody. Ruszył jako pierwszy do
włazu. Gdy był już przy nim, obejrzał się na Monę, który wciąż
stał w tym samym miejscu. Już blady, przemoczony i zgarbiony
przypominał jakiegoś zombie.
– No
idziesz, czy nie? Chcę ściągnąć już te mokre szmaty.
Mona
w końcu się ruszył. Zrobił parę chwiejnych kroków, ale naraz
zaczął biec. Krzyczał, chociaż zwykle nie podnosił głosu.
Chwycił Sebastiana za barki i pchnął go w tył z całych sił.
Jeszcze raz i jeszcze raz. Nim blondyn zrozumiał, co się w ogóle
dzieje, był już przy krawędzi dachu. Zachwiał się, ale w
ostatnim momencie chwycił się ręki Mony. Szarpnął się i z
pełnym impetem upadł na dach. Gdy uniósł się do klęku i dopadł
do krawędzi, Mona leżał już na trawniku. Wyglądał jak porzucona
przez dziecko zabawka, drewniany pajacyk.
Migały
czerwone i niebieskie światła. Wyły syreny, a ludzie skupieni w
kilkuosobowych grupkach pod parasolami szeptali między sobą,
zakrywając usta dłońmi. Apacz nieniepokojony przez nikogo
przedostał się do ławki.
– Gdzieś
był? – spytał Sebastian, nawet na niego nie patrząc.
Podkrążonymi
oczami wpatrywał się za to w płytę chodnikową. Dłonie trzymał
zaplecione na brzuchu, jakby zaraz miał zwymiotować.
– U
babci.
Apacz
sięgnął po dłoń Sebastiana i przybliżył ją do swoich ust,
klękając koło ławki.
– Krwawisz.
Sebastian
zsunął się z ławki, jak gdyby był z wosku, w jego ramiona.
Zaczął płakać.
– Ja
tylko chciałem skończyć te głupie studia, znaleźć pracę i
przeprowadzić się do mieszkania, którego ściany nie będą
obklejone trzydziestoletnią boazerią. I znaleźć chłopaka, który
chodziłby ze mną i Bohunem na spacery do lasu. Ja tylko chciałem.
To chyba nie jest dużo?
– Nie
– odparł Apacz. – Zobaczysz, jeszcze będzie dobrze. Może
inaczej, niż to sobie wyobraziłeś, ale dobrze. Zadbam o to.
Wierzysz mi?
Sebastian
uśmiechnął się przez łzy.
– Tak.
Jesteś idiotą, ale nie kłamcą.
*Chodzi
o tę scenę: https://www.youtube.com/watch?v=jqSJdiKKSgM
(od 1:27) Pewnie mało prawdopodobne, aby ktoś nie
widział tego filmu i pierwszej części, ale gdyby tak było, to koniecznie nadróbcie!
Dla mnie najlepsza komedia forever.
No to się porobiło... Nie spodziewałam się takiej akcji. To chyba nie był zdrowy związek skoro Mona tak ześwirował... I już myślałam że Sebastian trafił jednak do niego a tu taki zwrot... No niedobrze, niedobrze. A tak się miło zapowiadał rozdział - Apacz tak przyjemnie się zajął Sebą 😁 Miejmy nadzieję że Sebastiana nie spotkają jakieś nieprzyjemności w związku ze śmiercią Mony... Bardzo dziękuję 💚
OdpowiedzUsuńZapewniam, że Sebastiana spotkają jeszcze i przyjemności i nieprzyjemności ^^ He He. Ja mu jeszcze dużo rozrywek przygotowałam :P
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Hej,
OdpowiedzUsuńłoł... pierwsze... dzięki za tak szybko pojawiający się rozdział...
dwa jak dla mnie za krótki bo chyba że ogólnie jest długi ale tak treść wciągnęła, że po prostu wydaje się krótki...
a po trzecie... miło że moja wizja żubra Ci się spodobala ;)
a co do rozdziału o tak Apacz jest po prostu taki nie wiem jak to określić... prosty, i ten afrodyzjak ;) powiedz mi, że Mona żyje (cuda się zdarzają przecież)
wszystkiego dobrego na święta jak i na Nowy Rok (to tak jakbym nie miała już możliwości tutaj zajrzeć)
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Moje rozdziały są ogólnie krótkie, ten był taki sam jak zwykle :) To nie jest opowiadanie o zombie, więc o Monie już nie przeczytamy. Chociaż jego śmierć to taki gwóźdź do trumny ;)
UsuńRównież życzę Wesołych i pozdrawiam!