czwartek, 1 listopada 2018

Atsah II - ROZDZIAŁ 1 - Proszę cię, Ryan

Trochę krótki, ale to tak na rozgrzewkę :)


Pogoda wyjątkowo dzisiaj dopisała. Było przyjemnie ciepło i wreszcie przestał padać deszcz. Josh i Mira wykorzystali okazję i przenieśli się z codziennymi lekcjami na przestronny balkon. Siedzieli przy stoliku zawalonym książkami do nauki angielskiego i popijali kakao.

‒ Dalej nie łapię, kiedy mam użyć „Going to”, a kiedy „Present Continuous” do wyrażania przyszłości ‒ poskarżyła się dziewczynka i wydęła usta, spoglądając na zadanie z podręcznika, nad którym teraz pracowali.
Dobrze mówiła po angielsku, ale dotąd uczyła się głównie przez oglądanie telewizji i gry. Czasów i form używała instynktownie, nie znając ich teoretycznych podstaw. Josh pomagał jej w nauce na polecenie Dacnisa, chociaż sam nie należał nigdy do orłów w żadnej dziedzinie, nie tylko w angielskim. Ojciec Miry uznał jednak, że samo to, iż był to jego ojczysty język, wystarczy. Albo po prostu dał Joshowi jakiekolwiek zajęcie, gdy pozwolił mu tu zamieszkać po tym, jak Mnich i kobiety zginęły, a chłopak znów został sam.
Gdy właśnie miał odpowiedzieć dziewczynce, na balkon wszedł Dacnis, a za nim ktoś, przez kogo serce Josha przestało na moment bić. Przez tę krótką chwilę myślał, że właśnie zobaczył Jacka. Za Dacnisem bowiem podążał wysoki, biały mężczyzna o zielonych oczach i blond włosach zaplecionych w kucyk.
Josh skarcił siebie w myślach. To nie mógłby być Jack. Nie było takiej możliwości, aby przekroczył próg domu Dacnisa żywy. Josh przyjrzał się dokładniej mężczyźnie. Tylko na pierwszy rzut oka przypominał Jacka. Po trochę dłuższym przyjrzeniu prezentował się już tylko jako marna podróbka Hetfielda. Jego włosy były jedynie farbowane na blond, a policzki, których kości nie były tak dobrze ukształtowane jak u Jacka, pokrywał kilkudniowy, niezadbany zarost. No i Jack nigdy nie ubrałby tak niegustownej, hawajskiej koszuli w kwiaty.
Jednak tym, co odróżniało ich najbardziej, było spojrzenie. Kolor oczu rzeczywiście mieli identyczny i biła z nich podobna buta, ale Josh widział we wzroku tego mężczyzny kłamstwo. Za pierwszą warstwą kryła się jeszcze druga. Strach. Jack się nie bał.
Papa! ‒ ucieszyła się dziewczynka i natychmiast podbiegła do ojca, prawie się na niego rzucając.
Ten poklepał ją po głowie i pogładził po policzku z łagodnym uśmiechem. Gdyby nie liczne tatuaże, które miał nawet na twarzy, mógł teraz uchodzić za przykładnego ojca i członka społeczeństwa, a nie gangstera, który twardą ręką rządził cała fawelą.
Byłaś dzisiaj grzeczna? ‒ spytał swoim zachrypniętym od ciągłego palenia zioła, ale przyjemnym głosem. ‒ Czy może sprawiałaś Joshowi problemy?
Byłam grzeczna! A Josh jest moim przyjacielem! Nie jest takim gburem jak Falco!
Mężczyzna uśmiechnął się rozbawiony tym komentarzem.
No już dobrze. Skoro byłaś grzeczna, to możesz zabrać Josha na dół, aby obejrzeć prezent, który tam na ciebie czeka.
Dziewczynka zapiszczała i klasnęła w dłonie. Podbiegła do Josha, by chwycić go za rękaw i pociągnąć za sobą. Gdy mijali Dacnisa i nieznanego mężczyznę, chłopak rzucił temu drugiemu jeszcze przelotne spojrzenie. Nie wiedział, kim jest, ani po co tu przyszedł, ale jego pojawienie się budziło w Joshu złe przeczucia.

Gdy zostali sami na balkonie, Dacnis oparł się o barierkę i spojrzał na morze krzywych domów, czy bardziej bud skleconych z byle czego, które rozciągało się poniżej. Wiatr poruszał lekko jego krótkimi dredami, które pofarbowane były teraz na czarno z czerwonymi końcówkami. Jeszcze niedawno były fioletowe. Na szczupłe ramiona zarzuconą miał kolejną z fantazyjnych koszul w pastelowych kolorach. Ta była łososiowa, a przyozdabiały ją liczne, nadrukowane głowy królików, które były logiem Playboya.
‒ Kto by pomyślał, że wrócisz tak szybko, Johnny? ‒ rzucił do mężczyzny stojącego obok. Zaraz dodał ironicznie: ‒ Falco się ucieszy.
‒ Aż się nie mogę doczekać ‒ mruknął w odpowiedzi Johnny.
Jeszcze tego mu brakowało do tego wszystkiego. Nie miał teraz siły myśleć o niczym. Czuł się jak śmieć. Był wykończony. Falco i jego niezrównoważenie psychiczne były teraz jego najmniejszym problemem.
‒ Wiesz, że zawsze jesteś u mnie mile widziany ‒ kontynuował Dacnis ‒ ale z tego, co mi powiedziałeś, sytuacja się zmieniła. Wiesz, że do końca życia będę ci wdzięczny i obronię cię, ale ten twój Ahiga to nie jest jakaś tam płotka. Wypadałoby, abyś…
‒ Abym znów zasłużył na twoją wdzięczność? ‒ domyślił się Johnny. Dokładnie tego się spodziewał, przychodząc w to miejsce. Tutaj niczego nie można było dostać za darmo. ‒ Co to ma być?
Dacnis spojrzał w dół, na mały, wybetonowany plac przed domem, gdzie Mira właśnie głaskała po pysku swojego nowego kucyka. Kilka kroków za nią stał chłopak, którego rude, błyszczące w południowym świetle włosy zaplecione były w gruby warkocz.
‒ Jack Hetfield ‒ powiedział.
Johnny zmarszczył brwi, szukając kogoś takiego w pamięci.
‒ Nie słyszałem o nim ‒ odparł jednak po chwili.
‒ To nowy nabytek Barbosy ‒ wytłumaczył Dacnis. ‒ Irytujący, bo inteligentny. Barbosa najwyraźniej słucha jego rad, bo nagle zaczął przewidywać nasze ruchy. Musi zniknąć, zanim bardziej nam nabruździ.  
‒ Zwykle Falco zajmował się takimi sprawami ‒ zauważył Johnny.
Dacnis zaśmiał się gardłowo.
‒ Powiedzmy, że mamy trudne dni ‒ skomentował rozbawiony. ‒ Nie pali się do roboty. Wolę go teraz bardziej nie irytować.
Johnny podążył za jego spojrzeniem, które znów padło na tego piegowatego chłopaka. No tak, pomyślał. Falco nie mógł być zadowolony z jego obecności przy Dacnisie. Biały szczur, na Johnny’ego też tak zwykł wołać.
‒ A dzieciak? ‒ spytał. ‒ Co to za jeden?
‒ Nie musisz zawracać sobie tym głowy ‒ odparł przywódca gangu. ‒ Ale jemu też ulży, jeśli Jack Hetfield zniknie. Chociaż pewnie będzie mnie za to nienawidził do końca życia.
W tym momencie na balkon wszedł trzeci mężczyzna. Był to Falco, prawa ręka Dacnisa. Jego najwierniejszy, a zarazem najbardziej wściekły z psów.
Co on tu robi? ‒ spytał, obrzucając pogardliwym spojrzeniem swoich oczu żółtych niemal jak u kota Johnny’ego. ‒ Kolejny szczur. Masz jakieś dziwne, nowe hobby - zbieranie ścierwa z ulicy?
Dacnis spojrzał na niego, unosząc brew. Westchnął cicho.
Znowu nie poruchałeś? ‒ zapytał, dobrze wiedząc, że tylko go tym bardziej rozjuszy.
Falco patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, by w końcu głośno sapnąć przez nos.
A pierdolę to! ‒ syknął i wyszedł, przedtem ostentacyjnie plując na podłogę balkonu.
Dacnis uśmiechnął się do siebie, odprowadzając go spojrzeniem swoich wąskich, czarnych oczu, po czym wrócił do oglądania tego, co dzieje się na plac u dołu. Mira właśnie usiłowała nakłonić Josha, aby też pogłaskał kucyka, ale chłopak niezbyt się do tego palił. Dacnis skomentował to lekkim uśmiechem.
‒ Jemu kiedyś ta żyła strzeli ‒ powiedział Johnny ‒ i wtedy przerucha, ale ciebie.
Dacnis zachichotał i wyciągnął z kieszeni swojej różowej koszuli dwa skręty. Jeden podał Nortonowi.
‒ Wiem ‒ odparł, zapalając swojego ‒ a on wie, że to będzie nasz pierwszy i ostatni raz. Bo równałoby się to z tym, że przestałby mnie szanować. I cała reszta też. Takie tu panują zasady. W tym piekle, w którym ja zasiadam na tronie. Tak już po prostu tu jest.
Wydmuchał smugę białego dymu i objął jeszcze raz wzrokiem dzielnicę nędzy rozciągającą się na wzgórzach Rio de Janeiro.
‒ Popatrz, jaki ten świat dziwny ‒ powiedział, podając zapalniczkę Johnny’emu. ‒ Niby ja tu jestem królem, a nawet nie mogę się pieprzyć, z kim mi się podoba.
‒ Ty to masz problemy ‒ skomentował blondyn, przewracając oczami i zapalił ogień.
Przymknął na chwilę powieki, rozkoszując się ciepłem słońca i kojącym dymem, który wciągnął do płuc. Oczywiście wyrzucił stary telefon i wszystkie inne elektroniczne urządzenia, przez które mógłby zostać namierzony. Miał już jednak nową komórkę, a w niej zasięg. Do tej pory nie sprawdził jednak portali informacyjnych ze swojego rodzinnego miasta.
Oni wszyscy mogli już nie żyć. Ryan, ta jego pyskata koleżanka i ten wielki Indianiec. Matka, ojciec i bratowa. Wszyscy mogli nie żyć, a on stał na balkonie w Rio de Janeiro i palił skręta.
***
Raphael wciąż jeszcze nie doszedł całkiem do siebie. Nadal był osłabiony. Lotu samolotem w ogóle nie pamiętał. Przespał cały, jeśli można to było nazwać snem. Po prostu urwał mu się film. Teraz był tutaj. W Rio de Janeiro, w pokoju na najwyższym piętrze luksusowego hotelu. Z balkonu mógł zobaczyć panoramę miasta – morze drapaczy chmur wypierające dżunglę, złote plaże i błękitny ocean, a dalej dzielnice nędzy.
Na balkonie spędził tylko krótką chwilę. Nie miał humoru na podziwianie widoków. Nie miał humoru na nic, nawet na życie. Rzucił się na przestronne łóżko. Padł na nie bezwładnie niczym postrzelony, a twarz schował w poduszce i tak już został.
Płakał. Znowu. To było żałosne, ale przychodziło mu to z taką łatwością. Właściwie nie czuł się na siłach, aby zrobić cokolwiek innego. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd pierwszy raz przebudził się w łóżku, w willi Ahigi Ledgera, ale rodzice musieli już go szukać. Zaalarmować służby i sąsiadów. Pewnie wyobrażali sobie najgorsze z możliwych scenariuszy, a on był tutaj – leżał na satynowej pościeli w ekskluzywnym pokoju hotelowym z własną łazienką, w której miał wannę z hydromasażem.
Zupełnie jakby trafił do raju. Uśmiechnął się krzywo na tę myśl i uniósł trochę, aby spojrzeć na przeciwległą ścianę. Znajdowały się tam dodatkowe drzwi. Nie prowadziły jednak na korytarz, a do drugiego pokoju. Właśnie one oddzielały go od Ahigi.
Od rozmowy po przebudzenia Raphaela, nie widzieli się wcale. Nawet w samolocie nie siedzieli blisko siebie. Dopiero tutaj Cherubin zobaczył go znowu. Ahiga powiedział mu, że od teraz ten pokój pozostaje do jego wyłącznej dyspozycji. Może tu robić, co tylko zechce. Nawet z niego uciec.
To ostanie zdanie wypowiedział, obdarzając Raphaela uśmiechem, w którym kryły się zarówno pogarda jak i wyzwanie.
Uciec? Ale niby jak? Niby gdzie? Raphael przekręcił się na łóżku na bok i popatrzył jeszcze raz na panoramę miasta przez otwarte na oścież drzwi balkonowe. Był w miejscu, którego nie znał. Nie miał pieniędzy, ani telefonu. Co miałby zrobić, gdyby nawet udało mu się opuścić hotel obstawiony przez ludzi Ahigi? Nie umiał przecież niczego. Był zwykłym, rozpieszczonym licealistą z bogatego domu. Co niby miał zrobić, aby przetrwać? Zostać dziwką? ‒ parsknął w myślach.
Był zamknięty w złotej klatce, a od złego smoka oddzielały go pojedyncze, drewniane drzwi.
***
Trish od dłuższej chwili nieruchomo leżała na hotelowym, pojedynczym łóżku. W drugą stronę niż powinna, bo ze stopami położonymi na poduszce. W tej jednak chwili było jej dokładnie wszystko jedno. Niemożliwie bolała ją głowa i czuła, jakby do jej powiek przywiązano dwa ciężkie, a do tego rozgrzane do czerwoności kowadła. Próbowała je przymknąć i chociaż na chwilę usnąć, ale niecichnące odgłosy kłótni zza drzwi skutecznie jej to uniemożliwiały.
W drugim, połączonym z tym, pokoju kłócili się rodzice Pocahontas oraz Jennifer Norton. Matka Ryana miała pretensje do całego świata, tylko oczywiście nie do siebie. Rodzice dziewczyny mówili znacznie ciszej, ale nie ustępowali przy swoim. I bronili swojej córki. Kobieta obarczała winą ich oraz Trish za całą tą chorą sytuację, w której się znaleźli. Dziwiła się, jak mogli nie sprawdzić, z kim dokładnie dziewczyna jedzie w tą idiotyczną podróż.
Trish westchnęła i przewróciła oczami, gdy głos kobiety przeszedł z krzyku w szloch. Rozumiała, że matka Ryana wiele w ostatnim czasie przeszła, zaczynając od tragicznej śmierci męża, mogłaby jednak mieć też jakieś pretensje do siebie. W końcu zgodziła się na to, aby jej syn także pojechał do Teksasu.
W trakcie kłótni z jej ust na temat Atsah, którego widziała w życiu jeden raz, padły słowa takie jak: degenerat, monstrum, czy potwór. A, no i jeszcze „społeczny odpad”. To Pocahontas spodobało się najbardziej. Ciekawe, co kobieta powiedziałaby, gdyby znała prawdę.
A prawda była taka, że Atsah siedział teraz na posterunku i pewnie niedługo usłyszy zarzuty za coś, czego nie zrobił. Zaś według jej definicji „społecznym odpadem” był jej własny syn.
Trish, która odtąd tępo gapiła się na drzwi, za którymi odbywała się sprzeczka dorosłych, przekręciła się na łóżku, by spojrzeć na Ryana. Odkąd znaleźli się w tym pokoju, chłopak nawet nie ruszył się o centymetr. Nic też nie powiedział. Siedział pod ścianą z podciągniętymi kolanami i nisko spuszczoną głową. Gapił się tępo w lakierowaną podłogę.
Prawdę o tym, co stało się tamtej nocy, znali tylko oni oraz Santa Boy. To on zasugerował Trish, aby nikomu więcej o tym nie mówili. Tak będzie najlepiej, jeśli chcą zachować tajemnicę, więc nawet Sasza nie został uświadomiony. Jak stwierdził Santa, jego kochanek był „dobrym chłopcem”, który w końcu by pękł i poszedł na policję, by powiedzieć prawdę. Lepiej więc było, aby jej nie poznał, tak jak i reszta.
Rodzice Trish i matka Ryana, którzy zostali powiadomieni o zajściu przez policję i w trybie ekspresowym przyjechali do Austin, byli więc przekonani, że podczas imprezy w domu basisty High Death nowy kolega ich dzieci wdał się w bójkę na noże z jeszcze niezidentyfikowanym mężczyzną, w wyniku której ten został śmiertelnie ranny.
I tak miało zostać. Tak było lepiej. Trish do końca nie była pewna, co kierowało Atsah. Dlaczego postanowił poświęcić się dla chłopaka, którego nawet nie zdążył zbyt dobrze poznać? Ona była najlepszą przyjaciółką Ryana, a nie była pewna, czy zdobyłaby się dla niego na coś takiego. Nie, właściwie znała odpowiedź. Oczywiście, że nie.
Jednak ona ceniła swoje życie. Miała przed sobą mnóstwo perspektyw. Wiedziała, że mogła jeszcze dużo z niego wycisnąć. Miała też czystą kartę. Tak samo jak Ryan. Przed nimi drzwi stały otworem. Atsah zaś był już naznaczony przez życie. Siedział już w poprawczaku za bardzo podobną sprawę. Może więc uważał swoje życie za mniej wartościowe? I pozbawione perspektyw? Dlatego postanowił je poświęcić dla Ryana, w którym może się zadurzył? Ale przecież znali się za krótko, aby to mogła być miłość. Tak przynajmniej wydawało się Pocahontas.
Trish znowu uniosła powieki i spojrzała na skulonego w kącie chłopaka. Powinieneś być mu wdzięczny do końca życia, pomyślała. I powinieneś to życie, które od niego otrzymałeś, wykorzystać jak najlepiej.
‒ Nie spierdol tego, Ryan ‒ powiedziała na tyle głośno, by jej słowa dotarły do chłopaka. ‒ Proszę cię, nie spierdol tego.
W jej głosie dało się wyczuć desperację. Ona też będzie musiała mierzyć się z tą tajemnicą przez całe życie. Wątpliwości i poczucie winy nigdy jej nie opuszczą. Atsah zapewne pójdzie do więzienia, bo to był dla niego już kolejny raz. Ryan, którego kartoteka była zupełnie czysta, mógłby dostać jedynie poprawczak. To uwierało ją najbardziej.
Ryan też musiał być tego świadomy, a jednak już się nie buntował. Godził się na wszystko milczeniem. Ilekroć ta myśl pojawiała się w głowie dziewczyny, Pocahontas starała się ją odgonić, ale ona nie ustępowała. Wciąż i wciąż wracała. Myśl, że jej przyjaciel był tchórzem. Współczuła mu, ale też trochę nim gardziła.
‒ Nie spierdol tego ‒ powtórzyła, ponownie spoglądając na Ryana.

4 komentarze:

  1. Co za podły tchórz z tego Ryana...no masakra normalnie - nie trawię takich miękkich kluch. Musisz mu dorobić jaja autorko��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ja też najbardziej lubię czytać o twardzielach pokroju Geralta z Rivii ;) ale chyba w realu jest więcej miękkich kluch, niż takich chociaż al dente (to najgłupszy komentarz w moim życiu xD). Ale wszystko się jeszcze może zmienić. Pozdrawiam!

      Usuń
  2. Johnny kontra Jack... zapowiada się ciekawie. A i jeszcze, pościg już na miejscu.^^ Cieszę się, że Josh znalazł miejsce dla siebie, a Mira jest słodka.
    No i Ryan, współczuję mu bo to nieciekawa sytuacja, ale czas się wziąść za siebie.
    Rozdział cudny ♡
    Pozdrawiam Ashia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy można nazwać to pościgiem, bo Ahiga taki trochę niemobilny jest ;P No ale po tym rozwlekaniu w poprzednim tomie, akcja się zagęszcza. Tylko dalej nie wiem, kogo zabić, a kogo nie... xD
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń