Pogoda wyjątkowo
dzisiaj dopisała. Było przyjemnie ciepło i wreszcie przestał padać deszcz. Josh
i Mira wykorzystali okazję i przenieśli się z codziennymi lekcjami na
przestronny balkon. Siedzieli przy stoliku zawalonym książkami do nauki
angielskiego i popijali kakao.
‒ Dalej nie łapię,
kiedy mam użyć „Going to”, a kiedy „Present Continuous” do wyrażania
przyszłości ‒ poskarżyła się dziewczynka i wydęła usta, spoglądając na zadanie
z podręcznika, nad którym teraz pracowali.
Dobrze mówiła po
angielsku, ale dotąd uczyła się głównie przez oglądanie telewizji i gry. Czasów
i form używała instynktownie, nie znając ich teoretycznych podstaw. Josh
pomagał jej w nauce na polecenie Dacnisa, chociaż sam nie należał nigdy do
orłów w żadnej dziedzinie, nie tylko w angielskim. Ojciec Miry uznał jednak, że
samo to, iż był to jego ojczysty język, wystarczy. Albo po prostu dał Joshowi
jakiekolwiek zajęcie, gdy pozwolił mu tu zamieszkać po tym, jak Mnich i kobiety
zginęły, a chłopak znów został sam.
Gdy właśnie miał
odpowiedzieć dziewczynce, na balkon wszedł Dacnis, a za nim ktoś, przez kogo
serce Josha przestało na moment bić. Przez tę krótką chwilę myślał, że właśnie
zobaczył Jacka. Za Dacnisem bowiem podążał wysoki, biały mężczyzna o zielonych
oczach i blond włosach zaplecionych w kucyk.
Josh skarcił siebie w
myślach. To nie mógłby być Jack. Nie było takiej możliwości, aby przekroczył
próg domu Dacnisa żywy. Josh przyjrzał się dokładniej mężczyźnie. Tylko na
pierwszy rzut oka przypominał Jacka. Po trochę dłuższym przyjrzeniu prezentował
się już tylko jako marna podróbka Hetfielda. Jego włosy były jedynie farbowane
na blond, a policzki, których kości nie były tak dobrze ukształtowane jak u
Jacka, pokrywał kilkudniowy, niezadbany zarost. No i Jack nigdy nie ubrałby tak
niegustownej, hawajskiej koszuli w kwiaty.
Jednak tym, co
odróżniało ich najbardziej, było spojrzenie. Kolor oczu rzeczywiście mieli
identyczny i biła z nich podobna buta, ale Josh widział we wzroku tego
mężczyzny kłamstwo. Za pierwszą warstwą kryła się jeszcze druga. Strach. Jack
się nie bał.
‒ Papa! ‒ ucieszyła się dziewczynka i natychmiast podbiegła do ojca,
prawie się na niego rzucając.
Ten poklepał ją po
głowie i pogładził po policzku z łagodnym uśmiechem. Gdyby nie liczne tatuaże,
które miał nawet na twarzy, mógł teraz uchodzić za przykładnego ojca i członka
społeczeństwa, a nie gangstera, który twardą ręką rządził cała fawelą.
‒ Byłaś dzisiaj grzeczna? ‒ spytał swoim zachrypniętym od ciągłego
palenia zioła, ale przyjemnym głosem. ‒ Czy
może sprawiałaś Joshowi problemy?
‒ Byłam grzeczna! A Josh jest moim przyjacielem! Nie jest takim gburem
jak Falco!
Mężczyzna uśmiechnął
się rozbawiony tym komentarzem.
‒ No już dobrze. Skoro byłaś grzeczna, to możesz zabrać Josha na dół, aby
obejrzeć prezent, który tam na ciebie czeka.
Dziewczynka zapiszczała
i klasnęła w dłonie. Podbiegła do Josha, by chwycić go za rękaw i pociągnąć za
sobą. Gdy mijali Dacnisa i nieznanego mężczyznę, chłopak rzucił temu drugiemu
jeszcze przelotne spojrzenie. Nie wiedział, kim jest, ani po co tu przyszedł,
ale jego pojawienie się budziło w Joshu złe przeczucia.
Gdy zostali sami na
balkonie, Dacnis oparł się o barierkę i spojrzał na morze krzywych domów, czy
bardziej bud skleconych z byle czego, które rozciągało się poniżej. Wiatr
poruszał lekko jego krótkimi dredami, które pofarbowane były teraz na czarno z
czerwonymi końcówkami. Jeszcze niedawno były fioletowe. Na szczupłe ramiona
zarzuconą miał kolejną z fantazyjnych koszul w pastelowych kolorach. Ta była
łososiowa, a przyozdabiały ją liczne, nadrukowane głowy królików, które były
logiem Playboya.
‒ Kto by pomyślał, że
wrócisz tak szybko, Johnny? ‒ rzucił do mężczyzny stojącego obok. Zaraz dodał
ironicznie: ‒ Falco się ucieszy.
‒ Aż się nie mogę
doczekać ‒ mruknął w odpowiedzi Johnny.
Jeszcze tego mu
brakowało do tego wszystkiego. Nie miał teraz siły myśleć o niczym. Czuł się
jak śmieć. Był wykończony. Falco i jego niezrównoważenie psychiczne były teraz
jego najmniejszym problemem.
‒ Wiesz, że zawsze
jesteś u mnie mile widziany ‒ kontynuował Dacnis ‒ ale z tego, co mi
powiedziałeś, sytuacja się zmieniła. Wiesz, że do końca życia będę ci wdzięczny
i obronię cię, ale ten twój Ahiga to nie jest jakaś tam płotka. Wypadałoby,
abyś…
‒ Abym znów zasłużył na
twoją wdzięczność? ‒ domyślił się Johnny. Dokładnie tego się spodziewał,
przychodząc w to miejsce. Tutaj niczego nie można było dostać za darmo. ‒ Co to
ma być?
Dacnis spojrzał w dół,
na mały, wybetonowany plac przed domem, gdzie Mira właśnie głaskała po pysku
swojego nowego kucyka. Kilka kroków za nią stał chłopak, którego rude,
błyszczące w południowym świetle włosy zaplecione były w gruby warkocz.
‒ Jack Hetfield ‒
powiedział.
Johnny zmarszczył brwi,
szukając kogoś takiego w pamięci.
‒ Nie słyszałem o nim ‒
odparł jednak po chwili.
‒ To nowy nabytek
Barbosy ‒ wytłumaczył Dacnis. ‒ Irytujący, bo inteligentny. Barbosa
najwyraźniej słucha jego rad, bo nagle zaczął przewidywać nasze ruchy. Musi
zniknąć, zanim bardziej nam nabruździ.
‒ Zwykle Falco zajmował
się takimi sprawami ‒ zauważył Johnny.
Dacnis zaśmiał się
gardłowo.
‒ Powiedzmy, że mamy
trudne dni ‒ skomentował rozbawiony. ‒ Nie pali się do roboty. Wolę go teraz
bardziej nie irytować.
Johnny podążył za jego
spojrzeniem, które znów padło na tego piegowatego chłopaka. No tak, pomyślał.
Falco nie mógł być zadowolony z jego obecności przy Dacnisie. Biały szczur, na Johnny’ego też tak
zwykł wołać.
‒ A dzieciak? ‒ spytał.
‒ Co to za jeden?
‒ Nie musisz zawracać
sobie tym głowy ‒ odparł przywódca gangu. ‒ Ale jemu też ulży, jeśli Jack
Hetfield zniknie. Chociaż pewnie będzie mnie za to nienawidził do końca życia.
W tym momencie na
balkon wszedł trzeci mężczyzna. Był to Falco, prawa ręka Dacnisa. Jego
najwierniejszy, a zarazem najbardziej wściekły z psów.
‒ Co on tu robi? ‒ spytał, obrzucając pogardliwym spojrzeniem swoich
oczu żółtych niemal jak u kota Johnny’ego. ‒ Kolejny szczur. Masz jakieś
dziwne, nowe hobby - zbieranie ścierwa z ulicy?
Dacnis spojrzał na
niego, unosząc brew. Westchnął cicho.
‒ Znowu nie poruchałeś? ‒ zapytał, dobrze wiedząc, że tylko go tym
bardziej rozjuszy.
Falco patrzył na niego
przez chwilę w milczeniu, by w końcu głośno sapnąć przez nos.
‒ A pierdolę to! ‒ syknął i wyszedł, przedtem ostentacyjnie plując na
podłogę balkonu.
Dacnis uśmiechnął się
do siebie, odprowadzając go spojrzeniem swoich wąskich, czarnych oczu, po czym
wrócił do oglądania tego, co dzieje się na plac u dołu. Mira właśnie usiłowała
nakłonić Josha, aby też pogłaskał kucyka, ale chłopak niezbyt się do tego
palił. Dacnis skomentował to lekkim uśmiechem.
‒ Jemu kiedyś ta żyła
strzeli ‒ powiedział Johnny ‒ i wtedy przerucha, ale ciebie.
Dacnis zachichotał i
wyciągnął z kieszeni swojej różowej koszuli dwa skręty. Jeden podał Nortonowi.
‒ Wiem ‒ odparł,
zapalając swojego ‒ a on wie, że to będzie nasz pierwszy i ostatni raz. Bo
równałoby się to z tym, że przestałby mnie szanować. I cała reszta też. Takie
tu panują zasady. W tym piekle, w którym ja zasiadam na tronie. Tak już po prostu
tu jest.
Wydmuchał smugę białego
dymu i objął jeszcze raz wzrokiem dzielnicę nędzy rozciągającą się na wzgórzach
Rio de Janeiro.
‒ Popatrz, jaki ten
świat dziwny ‒ powiedział, podając zapalniczkę Johnny’emu. ‒ Niby ja tu jestem
królem, a nawet nie mogę się pieprzyć, z kim mi się podoba.
‒ Ty to masz problemy ‒
skomentował blondyn, przewracając oczami i zapalił ogień.
Przymknął na chwilę
powieki, rozkoszując się ciepłem słońca i kojącym dymem, który wciągnął do
płuc. Oczywiście wyrzucił stary telefon i wszystkie inne elektroniczne
urządzenia, przez które mógłby zostać namierzony. Miał już jednak nową komórkę,
a w niej zasięg. Do tej pory nie sprawdził jednak portali informacyjnych ze
swojego rodzinnego miasta.
Oni wszyscy mogli już
nie żyć. Ryan, ta jego pyskata koleżanka i ten wielki Indianiec. Matka, ojciec
i bratowa. Wszyscy mogli nie żyć, a on stał na balkonie w Rio de Janeiro i
palił skręta.
***
Raphael wciąż jeszcze
nie doszedł całkiem do siebie. Nadal był osłabiony. Lotu samolotem w ogóle nie
pamiętał. Przespał cały, jeśli można to było nazwać snem. Po prostu urwał mu
się film. Teraz był tutaj. W Rio de Janeiro, w pokoju na najwyższym piętrze
luksusowego hotelu. Z balkonu mógł zobaczyć panoramę miasta – morze drapaczy
chmur wypierające dżunglę, złote plaże i błękitny ocean, a dalej dzielnice
nędzy.
Na balkonie spędził
tylko krótką chwilę. Nie miał humoru na podziwianie widoków. Nie miał humoru na
nic, nawet na życie. Rzucił się na przestronne łóżko. Padł na nie bezwładnie
niczym postrzelony, a twarz schował w poduszce i tak już został.
Płakał. Znowu. To było
żałosne, ale przychodziło mu to z taką łatwością. Właściwie nie czuł się na
siłach, aby zrobić cokolwiek innego. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd
pierwszy raz przebudził się w łóżku, w willi Ahigi Ledgera, ale rodzice musieli
już go szukać. Zaalarmować służby i sąsiadów. Pewnie wyobrażali sobie najgorsze
z możliwych scenariuszy, a on był tutaj – leżał na satynowej pościeli w
ekskluzywnym pokoju hotelowym z własną łazienką, w której miał wannę z
hydromasażem.
Zupełnie jakby trafił
do raju. Uśmiechnął się krzywo na tę myśl i uniósł trochę, aby spojrzeć na
przeciwległą ścianę. Znajdowały się tam dodatkowe drzwi. Nie prowadziły jednak
na korytarz, a do drugiego pokoju. Właśnie one oddzielały go od Ahigi.
Od rozmowy po
przebudzenia Raphaela, nie widzieli się wcale. Nawet w samolocie nie siedzieli
blisko siebie. Dopiero tutaj Cherubin zobaczył go znowu. Ahiga powiedział mu,
że od teraz ten pokój pozostaje do jego wyłącznej dyspozycji. Może tu robić, co
tylko zechce. Nawet z niego uciec.
To ostanie zdanie
wypowiedział, obdarzając Raphaela uśmiechem, w którym kryły się zarówno pogarda
jak i wyzwanie.
Uciec? Ale niby jak? Niby
gdzie? Raphael przekręcił się na łóżku na bok i popatrzył jeszcze raz na
panoramę miasta przez otwarte na oścież drzwi balkonowe. Był w miejscu, którego
nie znał. Nie miał pieniędzy, ani telefonu. Co miałby zrobić, gdyby nawet udało
mu się opuścić hotel obstawiony przez ludzi Ahigi? Nie umiał przecież niczego. Był
zwykłym, rozpieszczonym licealistą z bogatego domu. Co niby miał zrobić, aby
przetrwać? Zostać dziwką? ‒ parsknął w myślach.
Był zamknięty w złotej
klatce, a od złego smoka oddzielały go pojedyncze, drewniane drzwi.
***
Trish od dłuższej
chwili nieruchomo leżała na hotelowym, pojedynczym łóżku. W drugą stronę niż
powinna, bo ze stopami położonymi na poduszce. W tej jednak chwili było jej
dokładnie wszystko jedno. Niemożliwie bolała ją głowa i czuła, jakby do jej
powiek przywiązano dwa ciężkie, a do tego rozgrzane do czerwoności kowadła.
Próbowała je przymknąć i chociaż na chwilę usnąć, ale niecichnące odgłosy
kłótni zza drzwi skutecznie jej to uniemożliwiały.
W drugim, połączonym z
tym, pokoju kłócili się rodzice Pocahontas oraz Jennifer Norton. Matka Ryana
miała pretensje do całego świata, tylko oczywiście nie do siebie. Rodzice
dziewczyny mówili znacznie ciszej, ale nie ustępowali przy swoim. I bronili swojej
córki. Kobieta obarczała winą ich oraz Trish za całą tą chorą sytuację, w której
się znaleźli. Dziwiła się, jak mogli nie sprawdzić, z kim dokładnie dziewczyna
jedzie w tą idiotyczną podróż.
Trish westchnęła i
przewróciła oczami, gdy głos kobiety przeszedł z krzyku w szloch. Rozumiała, że
matka Ryana wiele w ostatnim czasie przeszła, zaczynając od tragicznej śmierci męża,
mogłaby jednak mieć też jakieś pretensje do siebie. W końcu zgodziła się na to,
aby jej syn także pojechał do Teksasu.
W trakcie kłótni z jej
ust na temat Atsah, którego widziała w życiu jeden raz, padły słowa takie jak:
degenerat, monstrum, czy potwór. A, no i jeszcze „społeczny odpad”. To
Pocahontas spodobało się najbardziej. Ciekawe, co kobieta powiedziałaby, gdyby
znała prawdę.
A prawda była taka, że
Atsah siedział teraz na posterunku i pewnie niedługo usłyszy zarzuty za coś,
czego nie zrobił. Zaś według jej definicji „społecznym odpadem” był jej własny syn.
Trish, która odtąd
tępo gapiła się na drzwi, za którymi odbywała się sprzeczka dorosłych,
przekręciła się na łóżku, by spojrzeć na Ryana. Odkąd znaleźli się w tym
pokoju, chłopak nawet nie ruszył się o centymetr. Nic też nie powiedział.
Siedział pod ścianą z podciągniętymi kolanami i nisko spuszczoną głową. Gapił
się tępo w lakierowaną podłogę.
Prawdę o tym, co stało
się tamtej nocy, znali tylko oni oraz Santa Boy. To on zasugerował Trish, aby
nikomu więcej o tym nie mówili. Tak będzie najlepiej, jeśli chcą zachować
tajemnicę, więc nawet Sasza nie został uświadomiony. Jak stwierdził Santa, jego
kochanek był „dobrym chłopcem”, który w końcu by pękł i poszedł na policję, by
powiedzieć prawdę. Lepiej więc było, aby jej nie poznał, tak jak i reszta.
Rodzice Trish i matka
Ryana, którzy zostali powiadomieni o zajściu przez policję i w trybie
ekspresowym przyjechali do Austin, byli więc przekonani, że podczas imprezy w
domu basisty High Death nowy kolega ich dzieci wdał się w bójkę na noże z
jeszcze niezidentyfikowanym mężczyzną, w wyniku której ten został śmiertelnie ranny.
I tak miało zostać. Tak
było lepiej. Trish do końca nie była pewna, co kierowało Atsah. Dlaczego
postanowił poświęcić się dla chłopaka, którego nawet nie zdążył zbyt dobrze
poznać? Ona była najlepszą przyjaciółką Ryana, a nie była pewna, czy zdobyłaby się dla niego na coś takiego. Nie, właściwie znała odpowiedź. Oczywiście, że
nie.
Jednak ona ceniła swoje
życie. Miała przed sobą mnóstwo perspektyw. Wiedziała, że mogła jeszcze dużo z
niego wycisnąć. Miała też czystą kartę. Tak samo jak Ryan. Przed nimi drzwi
stały otworem. Atsah zaś był już naznaczony przez życie. Siedział już w
poprawczaku za bardzo podobną sprawę. Może więc uważał swoje życie za mniej
wartościowe? I pozbawione perspektyw? Dlatego postanowił je poświęcić dla Ryana, w którym może się
zadurzył? Ale przecież znali się za krótko, aby to mogła być miłość. Tak
przynajmniej wydawało się Pocahontas.
Trish znowu
uniosła powieki i spojrzała na skulonego w kącie chłopaka. Powinieneś być mu
wdzięczny do końca życia, pomyślała. I powinieneś to życie, które od niego
otrzymałeś, wykorzystać jak najlepiej.
‒ Nie spierdol tego,
Ryan ‒ powiedziała na tyle głośno, by jej słowa dotarły do chłopaka. ‒ Proszę
cię, nie spierdol tego.
W jej głosie dało się
wyczuć desperację. Ona też będzie musiała mierzyć się z tą tajemnicą przez całe
życie. Wątpliwości i poczucie winy nigdy jej nie opuszczą. Atsah zapewne pójdzie
do więzienia, bo to był dla niego już kolejny raz. Ryan, którego kartoteka była
zupełnie czysta, mógłby dostać jedynie poprawczak. To uwierało ją najbardziej.
Ryan też musiał być tego
świadomy, a jednak już się nie buntował. Godził się na wszystko milczeniem.
Ilekroć ta myśl pojawiała się w głowie dziewczyny, Pocahontas starała się ją
odgonić, ale ona nie ustępowała. Wciąż i wciąż wracała. Myśl, że jej przyjaciel
był tchórzem. Współczuła mu, ale też trochę nim gardziła.
‒ Nie spierdol tego ‒
powtórzyła, ponownie spoglądając na Ryana.
Co za podły tchórz z tego Ryana...no masakra normalnie - nie trawię takich miękkich kluch. Musisz mu dorobić jaja autorko��
OdpowiedzUsuńNo ja też najbardziej lubię czytać o twardzielach pokroju Geralta z Rivii ;) ale chyba w realu jest więcej miękkich kluch, niż takich chociaż al dente (to najgłupszy komentarz w moim życiu xD). Ale wszystko się jeszcze może zmienić. Pozdrawiam!
UsuńJohnny kontra Jack... zapowiada się ciekawie. A i jeszcze, pościg już na miejscu.^^ Cieszę się, że Josh znalazł miejsce dla siebie, a Mira jest słodka.
OdpowiedzUsuńNo i Ryan, współczuję mu bo to nieciekawa sytuacja, ale czas się wziąść za siebie.
Rozdział cudny ♡
Pozdrawiam Ashia
Nie wiem, czy można nazwać to pościgiem, bo Ahiga taki trochę niemobilny jest ;P No ale po tym rozwlekaniu w poprzednim tomie, akcja się zagęszcza. Tylko dalej nie wiem, kogo zabić, a kogo nie... xD
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!