Jak co dzień rano Josh
ukrył się w małym ogrodzie na tyłach domu. Budynek znajdował się w górnej
części dzielnicy, która rozciągała się na jednym wzgórz otaczających Rio de
Janeiro. Wyżej była już tylko dżungla. Dom jako jeden z nielicznych tutaj miał
głębokie, betonowe fundamenty, które chroniły go przed obsunięciem się wraz z
ziemią, co często się tu zdarzało. Woda i elektryczność podciągnięte były
nielegalnymi ciągami. Mieli nawet Internet, chociaż bardzo powolny i o niskiej
przepustowości.
Kucnął między
krzaczkami pomidorów i przyglądnął się ich liściom. Poraziła je jakaś choroba
objawiająca się ciemnymi plamami. Josh westchnął i zaczął ręcznie usuwać
chwasty z grządek. Zrzucał je na stertę, której później użyje do zrobienia
kompostu. Opiekę nad ogrodem powierzyła mu jedna z kobiet pracujących w domu
Dacnisa, a on był jej za to wdzięczny. Odnajdywał wśród zieleni jakąś namiastkę
ukojenia.
Zesztywniał, gdy
usłyszał ryk silnika. Nie mógł tego widzieć z tyłów domu, ale nie musiał, aby
wiedzieć, że na betonowym placu zaparkował zielony jeep, a wysiadł z niego
Falco. Mira już musiała kończyć się ubierać i za chwilę pełna energii wybiegnie
przed dom. Tylko Falco jej ojciec darzył na tyle dużym zaufaniem, aby pozwolić
mu eskortować dziewczynkę do szkoły w centrum Rio.
Josh rano zaszywał się
w ogrodzie albo innej części domu, aby nie trafić na mężczyznę. Nie chciał go
widzieć, ani słyszeć jego głosu. Sceny z tamtego dnia wciąż nawiedziły go
podczas snu. Widział, jak Maria bez życia, przeszyta trzema kulami, pada w
ramiona Mnicha, brudząc jego szatę purpurą. Słyszał, jakby to było wczoraj,
lament i płacz pozostałych kobiet.
Gdy pojawił się Falco,
Josh leżał dźgnięty w kałuży brudnej wody. Pierwszym, co zobaczył, były stopy
ozute w japonki. Mnicha i dwie kobiety, którym mieli wspólnie z nim dać opiekę
i bezpieczeństwo, zabił człowiek ze stopami ozutymi w japonki! I w szortach.
Ubrany był, jakby wyszedł tylko na chwilę z domu do sklepu, aby kupić olej do
frytek albo papierosy. Jakby to nic nie znaczyło. Ich życie nic nie znaczyło!
Josh odrzucił kolejny
pęk trawy i objął się ramionami, nie bacząc na to, że ma brudne ręce.
Nienawidził tego, jaki był słaby. Powinien się zemścić, ale wtedy straciłby miejsce,
które stało się dla niego namiastką domu. Dla niego, nieznającego nigdy takiego
miejsca, to było bardzo wiele. I bardzo nie chciał tego stracić, więc każdego
ranka ukrywał się na tyłach posiadłości, aby nie spotkać tego mężczyzny. Nie
wiedział, czy byłby zdolny nie dać upustu swojej nienawiści. Nie chciał też
widzieć wzroku tego człowieka i słyszeć słów przez niego wypowiadanych. Były
przepełnione pogardą.
‒ Też się ukrywasz?
Momentalnie wstał,
wręcz podskoczył, gdy usłyszał za sobą nieznany mu głos. Obejrzał się gotowy na
najgorszą ewentualność. Tutaj można było się spodziewać wszystkiego. Ujrzał
mężczyznę z wczoraj. Znów zrobił na nim straszne wrażenie. Przypominał mu
Jacka.
‒ Jesteś niemową? ‒
parsknął Johnny, przyglądając się chłopakowi.
Chociaż nie byli do
siebie podobni, od razu skojarzył mu się z Cherubinem. Może przez te resztki
dziecinności, które jeszcze można było dojrzeć w budowie jego ciała, twarzy i
spojrzeniu. Mógł być najwyżej parę lat starszy od Raphaela. Był też wyższy i
lepiej zbudowany. To ciało zahartowała praca i życie, ocenił Johnny,
prześlizgując się wzrokiem po sylwetce chłopaka. Te jego piegi obsypujące każdy
centymetr skóry były niesamowite.
Dzieciak nic nie
odpowiedział. W piegowatych dłoniach ściskał rękawiczki do pracy w ogrodzie i
uparcie wgapiał się w ziemię. Długie, rude włosy opadły mu na czoło. Johnny
uśmiechnął się pod nosem. Tyle było z ich podobieństwa. Cherubinowi morda się
nie zamykała.
‒ Jack.
Gdy wypowiedział to
imię, chłopak od razu się ożywił. Uniósł głowę i spojrzał na Johnny’ego
wielkimi, rozszerzonymi teraz oczami o tęczówkach w kolorze głębokiego błękitu.
Planował go wypytać, ale ta mina powiedziała mu już wystarczająco wiele. Chyba
nawet nie chciał tego słuchać. Miał już dość smutnych historii.
‒ Więc Jack Hetfield ‒
powtórzył. ‒ Dacnis kazał mi się go pozbyć.
‒ Po co mi to mówisz? ‒
spytał chłodno Josh, napinając się.
Ta wiadomość wcale go
nie zaskoczyła. Wiedział, że osoba Jacka przysparza Dacnisowi problemów i już
wcześniej polecił Falco pozbycie się go. Mimo to i tak coś go ścisnęło w sercu.
Johnny wzruszył
ramionami. Sam nie wiedział. Dzieciak może próbował to ukrywać, może zwalczyć,
ale nie wychodziło mu to zbyt dobrze. Z tym uczuciem. Jego mina, gdy Johnny
wypowiedział to imię, mówiła wszystko.
‒ Pomyślałem, że może spróbujesz
jakoś wykorzystać to, że ci powiedziałem. Mogę trochę poczekać. Dać wam fory.
Josh zmarszczył brwi.
Nie rozumiał.
‒ Co?
‒ Powinniście jak
najszybciej opuścić Brazylię ‒ rzucił Johnny. ‒ Tak będzie najbezpieczniej.
‒ Och.
Josh znów opuścił
głowę, pozwalając swoim włosom swobodnie opaść po bokach jego twarzy. Zacisnął
mocno wargi, czując wzbierające w nim poczucie bezsilności.
‒ Jack jest zły ‒
powiedział jednak. Już przecież sobie postanowił. ‒ Sam sobie wybrał taki los.
To już nie jest moja sprawa.
‒ Nie wiem za dużo, ale
opuściłeś go przez to, co robi? I teraz jesteś tutaj? I tutaj to ci nie
przeszkadza?
Johnny kiwnął głową,
wskazując na dom. Odgłosy dochodzące od frontowej strony wskazywały, że oprócz
zielonego jeepa na betonowy placyku zaparkowało więcej samochodów. Josh
wiedział, co to znaczy. Wysiedli z nich wytatuowani mężczyźni z pistoletami
wciśniętymi za paski spodni. Weszli do domu swojego szefa, aby jak co rano
omówić aktualną sytuację w dzielnicach nędzy przez nich zarządzanych.
Josh podążył tam
wzrokiem i po chwili wahania ruszył przez ogród. Gdy okrążył dom, jego oczom
ukazała się mrożąca krew w żyłach scena, która jednak nie było tu niczym nadzwyczajnym.
Po prostu ktoś, kto nie chciał podporządkować się panującym się zasadom,
dostawał teraz lekcję pokory.
Dacnis obserwował
wszystko z odległości kilku kroków z nieporuszoną, a nawet trochę znużoną miną.
Wykrzywił usta w niezadowolonym grymasie, gdy trochę krwi spadło mu na jego
biały trampek.
Gdy dojrzał stojącego
przy ścianie Josha, zaraz przyjaźnie się uśmiechnął i jakby zupełnie zapomniał
o katowanym mężczyźnie. Nie poświęcał mu już ani odrobiny uwagi.
‒ Coś się stało? ‒
spytał. ‒ Mira już pojechała do szkoły.
Josh pokręcił przecząco
głową.
Nie potrzebował słów
Johnny’ego. Wiedział to sam od początku, ale starał się wyprzeć to z umysłu,
ponieważ jak każdy potrzebował jakiegoś miejsca, gdzie mógł czuć się
bezpiecznie. Dlatego wmawiał sobie, że Dacnis jest inny. Miał przecież córkę,
którą traktował jak największy skarb. Był pogodny i zabawny. Josh nigdy nie
widział, aby używał wobec kogokolwiek przemocy.
Jednak to, że teraz
tylko się przyglądał, nie ściągało z niego odpowiedzialności. Ponieważ to on
wydał rozkaz. Na nim ciążyła też odpowiedzialność za śmierć Mnicha i kobiet. Może z jego ust nie padł dokładnie
taki rozkaz, ale Falco robił tylko to, co uważał za dobre. Dobre dla gangu,
któremu przewodził właśnie Dacnis. On był tylko pistoletem, a dłonią
pociągającą za spust był właśnie ten kolorowy niczym rajski ptak mężczyzna.
Josh to wiedział. Tylko
nie chciał znów zostać sam.
‒ Nic ‒ odparł cicho i
wszedł do domu.
Już postanowił.
‒ Jack ‒ szepnął,
zaciskając pięści.
Chciał go zobaczyć.
Nie mógł opuścić domu
teraz. Za dużo osób się wokół niego kręciło. Od razu zostałby zauważony. Miał
czas, aby się spakować. Potrzebował też pieniędzy. Ludzie Dacnisa mieli go za
nikogo, gardzili nim. Nie zwracali na niego uwagi, traktując jak mebel, co
teraz mu sprzyjało. Jednemu z nich wyciągnął portfel z porzuconej na krześle
bluzy. Z drugim znacznie bardziej ryzykował, ale też się udało. Przecisnął się
między tłoczącymi się w korytarzu gangsterami, niepostrzeżenie wyciągnął portfel
z tylnej kieszeni spodni mężczyzny, który szczególnie nie przypadł mu do gustu.
Dużo krzyczał.
Pod wieczór, gdy
posiadłość opustoszała, ponownie udał się do ogrodu. Nim zaczął gołymi rękami
rozgrzebywać na boki ziemię, rozglądnął się wokoło, aby upewnić się, czy na
pewno nikt go nie obserwuje. Po chwili kopania wyciągnął małą, drewnianą
kasetkę. W jej wnętrzu leżała broń, którą udało mu się ukraść jednemu z
gangsterów, gdy spał na podłodze po jednej z suto zakrapianych imprez. Ją też
schował do plecaka.
Zamiast iść w dół, do
miasta, ruszył w przeciwnym kierunku. Uznał, że najlepiej będzie przez jakiś
czas ukryć się w dżungli i przez nią przedrzeć się w rejony zarządzane przez
Barbosę, gdzie miał nadzieję znaleźć Jacka. Był zbyt łatwy do rozpoznania, aby
ryzykować przedzieranie się przez fawelę. Dopadliby go błyskawicznie i pewnie
zrobili z nim to samo, co z tym mężczyzną z dzisiejszego poranka. A Dacnis
wszystkiemu przyglądałby się bez słowa, z tym ledwo zauważalnym uśmiechem na
ustach. Jak przystało na króla tego świata.
***
W telewizji były też nieliczne
kanały nadające w języku angielskim. Jednak emitowali w nich programy, które w
Stanach można było zobaczyć dziesięć lat temu. Nie potrafił się w nich zatopić
na tyle, by przestać choć na chwilę myśleć.
A myślał, że zwariuje.
Próbował skonstruować jakiś plan, ale wszystko, co przychodziło mu do głowy i
budziło nadzieję, zaraz potem blakło. „To się nie uda” pulsowało w jego myślach
niczym czerwona lampka alarmowa. Wieczorem jednak był już na tyle zdesperowany,
że chwycił się najbardziej absurdalnego pomysłu. Rozbił szklaną butelkę po
wodzie i odłamkiem postanowił rozszarpać sobie nadgarstek. Na tyle mocno i
głęboko, aby musieli zawieść go do szpitala. Liczył, że tam uda mu się
przekazać personelowi, w jakiej jest sytuacji i że zawiadomią policję.
Bał się, cholernie się
bał. Jeszcze niedawno był normalnym, znużonym codziennością dzieciakiem. Ale
jaki miał wybór? Usiadł na podłodze i podciągnął rękaw bluzki. Chwycił za
szyjkę rozbitej butelki. Wahał się. Nie chciał tego robić. Nie lubił bólu.
Odetchnął z ulgą, gdy
rozległ się głośny brzdęk, który wybił go z tego stanu skupienia. Jakby transu.
Odłożył butelkę i spojrzał na ścianę, która dzieliła go od pokoju Ahigi. To
stamtąd doszedł do jego uszu tamten odgłos. Coś zostało stłuczone. Zaraz
usłyszał, jak gangster, który dotąd warował jak posłuszny pies na korytarzu,
chciał otworzyć drzwi do pokoju swojego szefa. Musiało nie spodobać się to
Ahidze, bo do uszu Cherubina doszła stłumiona przez ścianę wiązanka soczystych
przekleństw.
Na podstawie
stłumionych przez ścianę odgłosów z korytarza nie mógł tego stwierdzić z całą
pewnością, ale człowiek Ahigi chyba wrócił do swojego poprzedniego zajęcia,
czyli warowania jak pies. Raphael nie odważyłby się otworzyć drzwi, które
dzieliły go od przywódcy Banitów. Nawet nie wiedział, czy były zakluczone. Tak
podstawowe pytanie przyszło mu do głowy, dopiero teraz. Był jednak ciekawy. To
nie był odgłos jak przy rozbiciu butelki, czy chociażby szklanki. Rozbiło się
coś znacznie większego.
Wreszcie coś odwróciło
jego myśli od beznadziejnego położenia, w którym się znalazł. Poczuł w sobie
nowe pokłady energii. Zawsze był ciekawski i we wszystko musiał wściubić swój
nos. Często nie kończyło się to dla niego dobrze. I zawsze dużo gadał. Najpierw
gadał, a potem myślał. Co zwykle też nie kończyło się dla niego dobrze. Dlatego
teraz wyszedł na balkon i przelazł przez barierkę oddzielającą ich tarasy. Nie
była wysoka, więc nie stanowiło to dla niego trudności, ale samo to, że przełaził
nad nią, znajdując się dwadzieścia pięter nad poziomem ziemi i tak przyprawiło
go o jeszcze szybsze bicie serca. Był podekscytowany tym, co zamierzał zaraz
zrobić.
Gdy znalazł się już
balkonie Ahigi, przykucnął, aby nie można go było zobaczyć przez okno i w
takiej, skulonej pozycji podpełzł do otwartych drzwi balkonowych. Nim wychylił
się na tyle, by móc zajrzeć do wnętrza pokoju, przełknął jeszcze ślinę. Chyba
oszalał! Ten człowiek go porwał!
Gdzieś tam jednak w
środku tkwiło w nim przekonanie, że Ahiga nic mu nie zrobi.
To, co ujrzał,
całkowicie go zszokowało. Podejrzewał, że Ahiga w przypływie wściekłości albo
przez nadmiar alkoholu rozbił szybę w barku. Mylił się. Mężczyzna leżał na
podłodze wśród odłamków szkła pochodzących ze szklanego stolika, na który
najpewniej upadł lub się o niego potknął. Leżał nieruchomo, przyciskając dłonie
do twarzy. Cherubin nie mógł przez to zobaczyć jej wyrazu, ale mężczyzna sprawiał
wrażenie zrezygnowanego.
Uznał, że chyba całkiem
zwariował, ale zamiast niepostrzeżenie wrócić do siebie, wstał i wszedł do
pokoju Ahigi. Nadepnął na kilka odłamków szkła, więc nawet jeśli mężczyzna go
nie zobaczył, to na pewno usłyszał.
‒ Idź, zanim tego
pożałujesz ‒ powiedział, gdy Raphael stanął nad nim. ‒ Wracaj do siebie.
‒ Nie ‒ odparł chłopak.
‒ Przed chwilą byłem bardzo bliski podcięcia sobie żył butelką. Widzisz, ja już
żałuję. Chyba nawet tego samego co ty.
To było dzikie! I
bardzo, bardzo nierozsądne. Pyskowanie Ahidze było szalenie lekkomyślne, ale
Raphael miał już dość nierobienia niczego. Nie czuł się dobrze w poczuciu
stagnacji. Nienawidził też samotności. Wolał nawet oberwać, niż wrócić do tej
luksusowej celi, gdzie towarzyszyły mu tylko jego chore myśli.
Ahiga odsłonił twarz i
spojrzał na niego. Ten wzrok jak zwykle nie zdradzał niczego. Musiał się jednak
wstydzić swojej słabości, uznał Cherubin. To musiało być dla niego
upokarzające.
Trwało to jeszcze
chwilę, nim Ahiga wreszcie się odezwał. Z pewnością wypowiedzenie tego jednego
zdania kosztowało go bardzo wiele:
‒ Pomóż mi wstać.
Więc Cherubin to
zrobił. Dał mężczyźnie oprzeć się na swoim ramieniu, co nie było proste ani
przyjemne, bo Ahiga ważył znacznie więcej. Pomógł mu dotrzeć do łóżka, na
którym usiadł. Ahiga nie odezwał się ani słowem. Omijał też spojrzenie
Cherubina.
Później zrobiło się
jeszcze bardziej niezręcznie. Raphael stał koło łóżka, nie wiedząc, co ma teraz
ze sobą zrobić. Ahiga najwyraźniej nie zamierzał mu ulżyć w rozterkach, bo
nadal się nie odzywał.
‒ To… to ja już może pójdę.
Znaczy się, wrócę do siebie ‒ zasugerował i nawet lekko dygnął, nim odwrócił
się na pięcie, aby wrócić to samą drogą, czyli przez balkon.
‒ Skręcisz sobie kark w
najlepszym wypadku. A bardziej prawdopodobne, że zostanie z ciebie mokra plama.
Użyj drzwi jak człowiek.
„Ach, czyli jednak są otwarte”
‒ przeszło przez myśl Cherubinowi. Posłusznie więc zawrócił. Czuł wzrok Ahigi na sobie,
gdy go mijał.
‒ Jadłeś coś dzisiaj? ‒
padło kolejne pytanie z ust gangstera, gdy Raphael trzymał już w dłoniach klamkę.
‒ Nie.
‒ Bo?
‒ Bo nie wiedziałem,
czy mogę.
Prawie podskoczył,
podobnie jak jego serce, gdy usłyszał śmiech. Ahiga się śmiał. I nie był to
śmiech przepełniony drwiną. Po prostu musiało go to szczerze rozbawić.
To był dziwny dźwięk. I
dziwnie było tego słuchać.
Cherubin zdecydował się
spojrzeć na mężczyznę. I dobrze, że to zrobił, bo inaczej menu hotelu w twardej
oprawie trafiłoby go w głowę. Złapał je dosłownie w ostatniej chwili.
‒ Zamów sobie coś.
‒ Dobrze.
Ahiga znowu parsknął.
‒ Nie przyszło ci do
głowy, że gdybym planował się zagłodzić, to nie trudziłbym się z zawlekaniem
ciebie tutaj i nie płaciłbym tych końskich kwot za pokój dla ciebie?
‒ No…
‒ Nie kończ. ‒ Ahiga
machnął dłonią, widząc minę dzieciaka. ‒ I zamów dwie porcje, bo ja też dzisiaj jeszcze nic
nie jadłem.
Cherubin uznał, że
lepiej będzie nie pytać, co ma zamówić. Wybrał po prostu jeden z gotowych,
tradycyjnych zestawów obiadowych, bo nazwy regionalnych dań nie za wiele mu
mówiły.
Czuł się dziwnie,
jedząc przyniesiony przez służbę posiłek razem z Ahigą. Chociaż odłamki szkła
zostały uprzątnięte, to nadal w pokoju brakowało stolika. Chciał ulokować się ze swoją
rozłożoną porcją na podłodze, ale Ahiga powiedział, aby przestał się wydurniać.
Siedzieli więc razem na łóżku.
Nie rozmawiali ze sobą.
Mężczyzna zdawał się zupełnie zapomnieć o istnieniu chłopaka i skupił się na
oglądaniu programu informacyjnego. Cherubin poczułby się znacznie lepiej, gdyby
także mógł rozproszyć czymś myśli, ale ni w ząb nie rozumiał, co mówiła piękna,
hojnie obdarzona przez naturę prezenterka.
‒ Nie znasz
portugalskiego, co? ‒ podłapał Ahiga w pewnym momencie.
‒ Nie.
‒ A inny język obcy?
‒ Nie bardzo ‒ przyznał
Cherubin.
Ahiga pokręcił głową i
rzucił coś pod nosem, co brzmiało jak „bogate, rozpuszczone dzieciaki”.
Raphael miał świadomość,
że lepiej dla niego byłoby, gdyby powstrzymał język, bo mógł go stracić, ale
jego charakter zwyciężył:
‒ Nie ja wybierałem
sobie starych! ‒ fuknął. ‒ Wcale się nie prosiłem o bycie „bogatym dzieciakiem”.
W ogóle się o to wszystko nie prosiłem! I o to teraz też!
Ahiga oderwał się od
oglądania telewizji i spojrzał na chłopaka. Nie wydawał się zdenerwowany.
‒ I co ja mam ci na
odpowiedzieć?
‒ Nic… chyba nic.
Cherubin zaśmiał się z
sam siebie i już całkowicie zrezygnowany po prostu położył się na łóżku. Po
chwili poczuł, jak materac się ugina. Ahiga położył się tuż obok. Raphael
obrócił się w jego stronę i chwycił za przedramię, podciągając przy tym rękaw
koszuli.
‒ To syndrom
sztokholmski? ‒ parsknął cicho.
‒ A co ja ci takiego
zrobiłem?
„Ty właściwie nic” ‒ odpowiedział
mu w myślach Cherubin. „To ja sobie zrobiłem”.
Spojrzał na odsłonięte
przedramię mężczyzny ozdobione tatuażem złotozielonego smoka. Johnny miał
dokładnie taki sam.
Normalnie zaczynam żałować Ahigi - jakiś taki nieporadny i chyba podłamany swoją niepełnosprawnością...
OdpowiedzUsuńAkcja przyspiesza- świetnie ��
Pozdrawiam i weny!!!
Trochę mi o to chodziło, pisząc to opowiadanie -> żeby najpierw Ahiga był tym złym, a żałowano Johnny'ego, a potem sytuacja się odwróciła (Tylko na jak długo?)^^. Żeby nie było czarno-biało. Akcja przyśpiesza... a ja znowu się zastanawiam kogo wykończyć na amen, a kogo nie :D
UsuńDziękuję za pozdrowienia i również przesyłam :)