Ot, taki odgrzewany kotlet startowy :)
Atsah TOM II – Prolog
Jack Hetfield rozsunął zasłony i otworzył drewniane okiennice. Do pokoju
wdarło się poranne, lecz już nieznośnie nagrzane powietrze. Pomimo wczesnej
pory ulice miasta były już zatłoczone. Pokrzykiwania kupców i przekupek
mieszały się z odgłosami wystawionych na sprzedaż zwierząt i porykiwaniem
przestarzałych silników.
– Zaczyna się nowy, wspaniały dzień – stwierdził mężczyzna, wsadzając
pistolet z tyłu, za pasek od spodni. Pod marynarką był niewidoczny.
– Jak tam chcesz – odburknął mu jeden z lokalnych chłopaków, który właśnie
zbierał się z łóżka. – Szef znowu pytał, gdzie jest rudy.
– I co mu powiedziałeś?
– Że to twoja sprawa, a nie moja.
– Dobrze – skwitował Jack, a potem odpalił papierosa.
– On nie był tego samego zdania.
Hetfield spojrzał na chłopaka, a potem poklepał się dwoma wyprostowanymi
palcami po policzku.
– Stąd ta szrama? – spytał.
Młody Indianin odruchowo przykrył ranę dłonią. Wciąż był jeszcze nagi. Jego
ubranie zostało w łazience po wczorajszym wieczorze.
– Wiesz, jaki jest.
Jack już nic nie odpowiedział. Odwrócił się z powrotem w stronę okna i
wypuścił dym przez nos. Josh to było najmniejsze z jego zmartwień, co tylko
potwierdziły słowa, które wypowiedział chłopak po wyjściu z łazienki:
– Po mieście węszą tajniacy z Interpolu. Podobno szukają przemytników
panter, ale i tak uważaj.
Indianin nie czekał już na odpowiedź, tylko zabrał z okrągłego, wiklinowego
stolika swoje kluczyki, portfel i broń, a potem wyszedł z mieszkania prosto w
południowy żar. Jack Hetfield odprowadził go spojrzeniem swoich zielonych, tak
unikatowych w tej części świata oczu.
– Josh – powiedział na głos, gdy został w pokoju sam.
Jeśli nic się nie zmieni, będzie musiał w końcu przestać grać na zwłokę i
go zabić.
– Głupi dzieciaku – mruknął, a potem zgasił niedopałek w kryształowej
popielniczce leżącej na parapecie.
***
W sali gier ze stołem bilardowym na środku i automatami ustawionymi
pod ścianami czekało na niego dwóch mężczyzn. Obaj zaliczali się do ludzi
określanych w Brazylii mianem „pardo”, co oznaczało, że w ich żyłach płynęła
mieszana krew. Wyższy i chudszy z mężczyzn siedział na stole bilardowym i palił
skręta. Miał jasnobrązową skórę i czarne, lekko skośne oczy. Był naprawdę
bardzo szczupły i bardzo wysoki. Przywodził na myśl wodną trzcinę. Uwagę
przyciągały nie tylko jego postura oraz liczne tatuaże, ale także, a może
przede wszystkim strój i fryzura. Krótkie, sięgające ramion dredy miał koloru
fioletowego. Jasnoróżowa koszula z nadrukami pistoletów tworzyła z nimi
świetnie dopasowaną, ale jednocześnie niepokojącą według Josha kombinację.
Tak, może ten facet prezentował się znacznie bardziej niepozornie niż jego
towarzysz stojący obok, ale to raczej on był tutaj szefem. Bo w tej dzielnicy,
gdzie ludzie w biały dzień chodzili z karabinami przełożonymi przez ramię,
ubierać się w ten sposób mógł tylko ktoś zupełnie pozbawiony instynktu
samozachowawczego lub ktoś, kto nie musiał nikomu niczego udowadniać.
– Och, naprawdę ma piegi! – zawołał mężczyzna w fioletowych dredach na
widok Josha. – Urocze.
Jego przyjemny dla ucha głos o ciepłej barwie był lekko zachrypnięty.
Prawdopodobnie od ciągłego palenia zioła, pomyślał Josh. Dostrzegł też złoty
implant w miejscu górnego kła mężczyzny. Mafia.
Jego towarzysz zaśmiał się gardłowo. Był znacznie masywniej zbudowany. Miał
trochę ciemniejszą skórę i grube dredy sięgające pasa. Kilkudniowy zarost
okalał jego pełne, masywne usta. Na piersi skrzyło mu się kilka złotych
naszyjników wysadzanych diamentami, ale to nie one najbardziej przykuwały
uwagę, a oczy mężczyzny – nietypowo jasne, niemalże żółte jak u pantery.
Niebezpieczne i hipnotyzujące jednocześnie.
Mężczyzna w różowej koszuli zeskoczył ze stołu i podszedł do Josha. Objął
go ramieniem, a potem wypuścił z ust obłok białego dymu.
– Rozluźnij się. Nie ma co się tak spinać – powiedział po angielsku ze
śpiewnym akcentem. – Chyba mój posłaniec nie był wobec ciebie nieuprzejmy?
– Nie.
– Dobrze, dobrze.
Skręta oddał swojemu towarzyszowi, który od razu się zaciągnął. Wciąż
obejmując Josha ramieniem, przeszedł przez pomieszczenie do starej, odrapanej
lodówki. Wyciągnął z niej pomarańczową oranżadę w szklanej butelce i podał
zdezorientowanemu chłopakowi.
– Niezatruta. – Zaśmiał się.
Josh, chociaż w ogóle nie miał ochoty, potulnie odkręcił zakrętkę i upił
kilka łyków. Spojrzał przy tym przez okno. Budynek, w którym teraz byli,
znajdował się na samym szczycie wzgórza. Pod nim stało tysiące podobnych,
krzywych bud pokrytych kolorowymi graffiti. Budowane były jedne na drugich,
wodę do nich ciągnięto rurami z leśnych źródeł, a prąd nielegalnymi
złączami, poplątanymi sznurami niekończących się kabli, pobierano z miejskiej
sieci.
Oficjalnie na mapach Rio de Janeiro fawele, dzielnice biedy nie istniały,
tak jak i miliony ich mieszkańców. Większość slumsów budowana była na pokrytych
lasem wzgórzach, które otaczały stolicę Brazylii. Tutaj rządzili bossowie
narkotykowi. Oni ustalali wielkość czynszu, oni decydowali, kto może prowadzić
tu sklep, stragan, czy restaurację i czy w razie choroby zostanie udzielona mu
pomoc lekarska. Gangi ciągle prowadziły między sobą walki o strefy wpływu. W
codziennych strzelaninach ginęły zupełnie przypadkowe osoby. Policja
zapuszczała się tu tylko po to, aby pobrać haracz za ochronę lokalu lub kolejną
łapówkę od mafii.
Większość dzieci z faweli nie chodziła do szkoły, bo i po co. Ona nie
zapewni ci pracy. Nie, kiedy pochodziłeś ze slumsów. Tu młodzi chłopcy żyli
marzeniami o zostaniu piłkarzem, a dziewczęta tancerkami. Kiedy już zdali sobie
sprawę, że nigdy się stąd nie wyrwą, zaczynali sprzedawać narkotyki lub swoje
ciało. Albo jedno i drugie. A zyski z tego czerpali ludzie tacy jak oni,
pomyślał Josh, wracając spojrzeniem na dwóch mężczyzn. W takim właśnie miejscu
wylądowali z Jackiem, uciekając przed sprawiedliwością i tu ich drogi się
rozeszły.
– Do czego jestem wam potrzebny? – spytał.
Mogło chodzić o trzy rzeczy. Prawie codziennie ktoś prośbą, a częściej
groźbą próbował przekonać go do pracy w burdelu. Podobno jego nietypowa w tych
stronach świata uroda budziła duże zainteresowanie. Jednak łapankami do domów
uciech nie zajmowali się ludzie na wysokich pozycjach w gangach, więc to raczej
nie o to chodziło. Zostały jeszcze dwie opcje.
– Do niczego nie jesteś nam potrzebny, biały szczurze – odparł milczący
dotąd mężczyzna w długich do pasa dredach.
– Falco, o co te nerwy? – skarcił go jego towarzysz i posłał Joshowi
przepraszający uśmiech. – I co to za określenie? A ty niby czemu zawdzięczasz
te ślepia, przez które lecą na ciebie wszystkie laski, co? Białej krwi. Twoja
siostra ma blond włosy. Ją też nazywasz białym szczurem?
– Moja siostra jest stąd.
– On też jest teraz stąd. Nie ma innego wyboru, tak jak i my.
Mężczyzna odszedł parę kroków i oparł się łokciem o stół bilardowy.
Pokręcił deprymująco głową, patrząc na Falco.
– No co za zacietrzewieniec – rzucił. – Przepraszam cię za niego. Dzisiaj
jest trochę… Nie wiem. Nie poruchałeś dzisiaj, czy co?
Falco zagapił się na swojego towarzysza. Po chwili wrzucił niedopałek do
szklanki z wodą i ruszył w stronę wyjścia.
– Pierdolę to – burknął, nim wyszedł z budynku na prowizoryczny taras z
pojedynczą, uschniętą palmą w doniczce.
– No szalony – parsknął jego towarzysz, wzruszając ramionami. – Szalony. No
ale wracając do interesów… – Znów spojrzał na Josha, a z jego łagodnej w
wyrazie twarzy, pomimo tatuaży na szyi i koło oczu, nie schodził uśmiech. – A
chodzi… Jak mu tam jest tak naprawdę? Jack? Jack Hetfield, prawda?
Więc znają nawet jego prawdziwe personalia, pomyślał Josh. Mimo to
odetchnął z ulgą. Bał się, że wezwali go przez działalność człowieka, u którego
się zatrzymał i któremu postanowił pomóc.
– Ja i on… Nie jesteśmy… Nie działamy już razem – odparł.
– Wiem, wiem. Zapewne domyślasz się, że gdyby tak było, rozmawialibyśmy
zupełnie inaczej. Jednak wiem też, że możesz do niego dotrzeć. Wpłynąć może.
– Wpłynąć? – powtórzył Josh.
Nikt nie mógł wpłynąć na Jacka Hetfielda. Nawet on. Gdyby to potrafił, ten
chłopiec nadal by żył. A oni byliby razem.
– Och, po twojej minie widzę, że wiesz, o co chodzi. Powiem szczerze, że
mam z Jackiem Hetfieldem problem.
– Bo pracuje dla Barbosy?
– Żeby tylko pracował. – Westchnął mężczyzna. – Wtedy byłby tylko kolejnym
człowiekiem przymocowanym do spluwy. Jeden w tą, jeden w tamtą. Chodzi o to,
jak pracuje. Barbosa to idiota. Muł z klapkami na oczach. On i jego ludzie są
bardzo brutalni, ale dość łatwi do rozgryzienia. Działają prosto, zawsze według
tych samych zasadach. Prowadziliśmy bitwy o wpływy i będziemy prowadzić, tak
już jest zbudowany ten świat… Ale Jack Hetfield nie jest idiotą i to rodzi
problem. Wykształcony, inteligentny, biały Amerykanin zawsze rodzi problem w
miejscu takim jak to. Zaburza równowagę. A gdy jeszcze jest tak bezwzględny…
Można o nas powiedzieć wiele złych rzeczy. Sądzę, że prawie wszystkie, ale mamy
tu pewne zasady. Ja i Barbosa dotąd ich przestrzegaliśmy. Przede wszystkim nie
mordowaliśmy kobiet i dzieci.
– Serio? – przerwał mu Josh, nie mogąc się powstrzymać. – Codziennie giną
tu niewinni ludzie.
– Nie zaprzeczę – odparł mężczyzna. – Jednak to w przeważającej części
przypadkowe ofiary, które pojawiły się w złym miejscu, o złym czasie. Tak
przynajmniej dotąd było… Barbosa zmienił jednak ostatnio sposób działania i mam
nieodparte wrażenie, że za namową Jacka Hetfielda.
Josh zacisnął powieki. Jack, jęknął w duchu. Gdy uciekali z Teksasu,
myślał, że to wszystko będzie inaczej wyglądało. Że Jack będzie inny, gdy już
nic go nie krępowało. Gdy nie było już Benjamina Hetfielda. Sądził, że wyjadą
ze Stanów, znajdą bezpieczne miejsce i będą po prostu żyć razem. Jack był
jednak jak wściekły pies spuszczony z łańcucha. Nadal toczył pianę z pyska. Po latach
ograniczeń i upokorzeń chciał wreszcie zająć należne mu miejsce samca alfa. I
był zdolny zrobić wszystko, by to osiągnąć. Naprawdę wszystko.
– Gdybym mógł go powstrzymać, to bym to zrobił – powiedział. – I bylibyśmy
razem.
Jego rozmówca sięgnął do kieszeni swojej różowej koszuli i wyciągnął z niej
kolejnego skręta. Włożył go do ust, a potem odpalił.
– Po prostu – zaczął, gdy wydmuchał już biały obłok dymu – gdy naślę na
niego Falco, przynajmniej jeden z nas straci najlepszego przyjaciela. Dlatego
radzę ci spróbować jeszcze raz do niego przemówić.
– A nie dlatego, że Jack psuje ci interesy, podpowiadając Barbosie?
– Jedno nie wyklucza drugiego – odparł mężczyzna z uśmiechem. – Możesz nie
wierzyć, ale nie lubię przemocy. Chcę oglądać stąd ulice zapełnione masą
kolorowych, roztańczonych podczas karnawału ludzi, a nie spływające krwią. Nie
chcę też odbierać nikomu ukochanych. Wiem, jak to boli.
Josh spojrzał na niego zaskoczony. Tutaj, w dzielnicach nędzy zarządzanych
twardą ręką mafii, wśród wszechobecnego kultu macho, przyznanie się do pewnych
rzeczy było jak wyrok śmierci.
– Idź już i przekaż moją wiadomość Hetfieldowi. Zegar tyka.
– Tak.
Josh kiwnął głową i minął mężczyznę, który odprowadził go spojrzeniem
skośnych oczu. Na ustach wciąż gościł mu uśmiech.
– I pozdrów Mnicha – rzucił, gdy chłopak był już przy drzwiach.
Więc jednak, pomyślał Josh. Obejrzał się na mężczyznę. Wahał się chwilę,
ale w końcu zapytał:
– To naprawdę pozdrowienia, czy jednak ostrzeżenie?
Mężczyzna zaśmiał się pod nosem. Pokiwał głową, wzruszając lekko wąskimi
ramionami.
– Niech tylko nie przesadza – powiedział.
Josh kiwnął jeszcze raz głową, tym razem w wyrazie wdzięczności i wyszedł
na zewnątrz. Na tarasie wciąż czekał Falco. Obrzucił chłopaka nieprzyjemnym
spojrzeniem żółtawych oczu.
– Dacnis wieczorem organizuje imprezę – powiedział. Ręką wskazał na
betonowe boisko do koszykówki wciśnięte między budynki kilka poziomów niżej. –
O jedenastej.
Joshowi nie pozostało nic innego, jak znowu kiwnąć głową. Takim ludziom się
nie odmawiało. Dacnis, powtórzył w myślach. To chyba była nazwa jakiegoś
bajecznie kolorowego ptaka żywiącego się nektarem i owocami z brazylijskich
lasów. Musiał przyznać, że imię to dziwnie pasowało mu do mężczyzny, którego
dzisiaj poznał.
Minął Falco bez patrzenia w jego stronę i zbiegł krzywymi schodami w dół.
Przedzierał się pomiędzy tłumem ludzi wąskimi, zabudowanymi uliczkami.
Budownictwo dzielnicy było chaotyczne, a budynki co jakiś czas zawalały się pod
naporem tych wybudowanych wyżej. Ziemia na wzgórzach otaczających Rio czasami
osuwała się sama z siebie, dlatego nigdy nie powstało tu regularne miasto.
Przedostał się na główną ulicę faweli, szedł nią parę minut, a potem, po
upewnieniu się, że nikt go nie śledzi, skręcił w jedną z węższych i bardziej
zamaskowanych uliczek. Tak dotarł do rozpadającego się budynku zbudowanego w
głównej mierze z przerdzewiałej blachy. To tutaj człowiek nazywany Mnichem
udzielał schronienia kobietom, które uciekły z burdeli lub od agresywnych
partnerów. Josh postanowił mu pomóc. Może dlatego, że te młode dziewczyny tak
bardzo przypominały mu Tracy.
***
Najmłodsza z trzech kobiet przebywających razem z nim w jednym z tych
asymetrycznych, trzeszczących przy najmniejszym wietrze, skleconych z byle
czego pudełek, które nazywano tu domami, podała mu plastikową miskę z zieloną
papką przygotowaną z jakiejś nieznanej Joshowi rośliny. Na migi pokazała, aby
przyłożył maź do opuchlizny na twarzy. Tak, na lód nie było co tu liczyć. Josh
podejrzliwie spojrzał na zawartość miski, ale nabrał trochę mazi na palce i
posmarował policzek pod lewym okiem. Syknął, gdy dotknął obolałego miejsca, ale
zaraz poczuł przyjemnych chłód. Ziołowa papka naprawdę działała. Podziękował
dziewczynie po portugalsku, bo tyle umiał powiedzieć, a ona uśmiechnęła
się promiennie. Tak jak pozostałe dwie kobiety była uciekinierką.
Przed czym uciekały? Jednym słowem można było powiedzieć, że przed
rzeczywistością. W tym konkretnym przypadku przed ojcem, który chciał oddać
dziewczynę do burdelu, ponieważ narobił sobie długów u mafii. Pół godziny temu
zaś wpadł tu i siłą chciał zabrać ją z powrotem. Dobrze, że był pijany,
bo inaczej Josh mógł sobie z nim nie poradzić. Facet był wielki.
To, iż odnalazł ich kryjówkę wśród milionów podobnych ruder, było znakiem,
że nadszedł najwyższy czas znaleźć nowe schronienie. Przenosili się wraz z
Mnichem i kobietami, którym akurat udzielali schronienia, co parę tygodni.
Wymieniali jedną ruderę na drugą zwykle za małą dopłatą. Ludzie chętnie się
zamieniali, jeśli mieli przez to bliżej do pracy albo chcieli zmieniać
lokalizację, bo ich stosunki z gangsterami zarządzającymi daną strefą nie były najlepsze.
Josh z miejsca pomyślał o Dacnisie i tym jego człowieku o oczach pantery.
Obawiał się, że ich ludzie będą go nagabywać, ale na razie nic szczególnego się
nie działo. Nawet na tej imprezie, na którą musiał przyjść, nie interesowano
się nim szczególnie. Z Dacnisem, który cały czas otoczony był przez swoich
ludzi, nie zamienił nawet słowa. Może dlatego nie wypełnił jeszcze jego
rozkazu.
Wychylił się i wyjrzał przez otwarte drzwi na wzgórza wokół Rio de Janeiro
porośnięte lasem krzywych domów u podnóża i prawdziwą dżunglą u szczytów. Na
dachu każdego budynku znajdował się przynajmniej jeden zbiornik na wodę. Ściany
z czerwonych cegieł były najczęściej nagie lub pokryte kolorowym graffiti. Za
kanalizację służyły tu wykopane w ziemi rowy, którymi nieczystości spływały na
ulicę lub do rzeki. I właśnie gdzieś tam był Jack. Może właśnie zmywał ze
swoich dłoni krew? – pomyślał gorzko Josh.
Potrząsnął głową, aby odgonić niepotrzebne myśli. Długie kosmyki rudych
włosów opadły mu na twarz, więc zaczesał je za ucho. Zastanawiał się nad
ścięciem włosów i ich przefarbowaniem, aby bardziej wtopić się w tłum. Przez
bardzo jasną skórę, gęste piegi i wielkie, błękitne oczy nadal by się
odznaczał, więc nie miało to większego sensu.
Niedługo potem wrócił Mnich. Dla Josha i wszystkich innych mieszkańców
faweli rosły, łysy mężczyzna pozostawał zagadką. Nikt nie znał jego prawdziwego
imienia, wieku, tego, skąd pochodził i dlaczego wybrał taką drogę życia. Josh
nie miał nawet pojęcia, w jaki sposób Mnich pozyskiwał pieniądze na ich
utrzymanie. Rzadko w ogóle się odzywał, często wychodził na wiele godzin bez
słowa uprzedzenia, a potem wracał z pieniędzmi. Gdy przebywał w domu, zwykle
siedział w rogu po turecku i najprawdopodobniej medytował jak prawdziwy mnich.
Josh wytłumaczył mężczyźnie sytuację, który jedynie kiwnął głową,
potwierdzając, że przyjął to do wiadomości. Nim chłopak wyszedł, podał mu z
butelkę wody mineralnej z plastikowej reklamówki, z którą przyszedł. Wyciągnął
z niej też jakieś jedzenie zawinięte w srebrną folię i podał kobietą, które
rzuciły się na nie jak wygłodniałe psy. Josh uśmiechnął się na ten widok i
wyszedł na ulicę. Natychmiastowo uderzył w niego żar, nieznośna duchota i smród
tego miejsca. Jak zwykle na zewnątrz aż roiło się od ludzi. Chłopcy odziani jedynie
w spodenki i podrobione czapki z daszkiem znanych marek lawirowali między
dorosłymi z posępnymi minami, przekrzykując się kopiąc przed sobą sponiewieraną
piłkę.
Josh postanowił ruszyć w górę faweli, bardziej ku jej środkowi, aby oddalić
się od granicy z teren należącym do Barbosy. Zastanawiał się, dlaczego Dacnis
przymykał oko na działania Mnicha, mimo że mu szkodziły. Doszedł do wniosku, że
to była kolejna część gry. Większość kobiet, którym udzielali schronienia,
pochodziła z terenów Barbosy. Jego gang był bardziej brutalny w swoich
działaniach, w tym zarządzaniu burdelami. Kobiety czuły się także bezpiecznej
na terenie zarządzanym przez wrogą grupę. Fama o tym, że Dacnis pozwalał w
swojej dzielnicy ukrywać się dziwkom, które uciekły Barbarosie, na pewno
rozeszła się już wśród ludzi, ośmieszając tego drugiego.
Szedł już dobre kilkadziesiąt minut, gdy wśród przechodniów mignęła mu
sylwetka współpracownika Dacnisa, Falco. Jego szerokie plecy z długimi do pasa
dredami co chwilę pojawiały się znikały w tłumie, ale nie mogło być mowy o
pomyłce. Ludzie mijając go, milkli i schodzili mu z drogi. Josh szedł przez
jakiś czas za nim, obserwując go. Przez to potrącił kilka osób, którzy nie
szczędzili mu przy tym kilku przekleństw po portugalsku. Josh był już przyzwyczajony
do tutejszej kultury, czy raczej jej braku, więc nie zwracał na to większej
uwagi. Gdy nagle stanął w miejscu jak wryty, rosły, wytatuowany mężczyzna omal
go nie przewrócił.
Josh zagryzł wargę, patrząc na dziewczynkę, która podążała za Falco. Dopiero
teraz ją dostrzegł. Nie widział jej twarzy, ale po posturze ocenił, że miała
jakieś dwanaście lat. Dwanaście! Gdy dojrzał, że na ramieniu niosła szkolną
torbę, aż coś ścisnęło go w środku. Od razu przypomniał sobie o Tracy. W pewnym
momencie zaczął jej nienawidzić, ale teraz już tak nie czuł. Ona też była
przecież ofiarą rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć i radziła sobie z nią
tak, jak umiała. Nie wiedział, co do końca mężczyzna chciał zrobić z
dziewczynką, ale nie mógł na to pozwolić. Może miała zostać jego kochanką, a
może nową pracownicą domu uciech. Nie było to tutaj ani rzadkie, ani bardzo
szokujące. Nawet czternastolatki rodziły tu dzieci. Jedno było pewne. W tym
świecie członek gangu nie wychodzi wieczorem ze swoją córką, by zjeść razem
coxinhę* na mieście.
Właśnie przez to zupełnie inne postrzeganie świata, inną wrażliwość nie
mógł zostać z Jackiem. Ruszył przez tłum, a gdy od mężczyzny dzieliło go już
kilkanaście kroków, ten niespodziewanie odwrócił się i wycelował do niego z
broni. Ludzie rozpierzchli się na boki, uciekając z linii strzału. Josh stanął
w miejscu jak wryty.
– Ja… – chciał coś powiedzieć, ale w tedy rozległ się ogłuszający huk
wystrzału.
Z całej siły zacisnął oczy i przestał oddychać. Czekał na potworne
cierpienie, wyobrażał sobie, jak dławi się własną krwią i pada na ziemię
przeszyty kulą. Mijały kolejne sekundy, a on czuł jedynie ból w uszach i
słyszał nieznośny pisk. W końcu zdecydował się otworzyć jedno, a potem drugie
oko. Najpierw ujrzał dziewczynkę, która właśnie przestała przyciskać dłonie do
uszu. Patrzyła przed siebie wzrokiem wyjałowionym z jakichkolwiek emocji. Obok
niej stał Falco, który z wykrzywionymi ustami przyglądał się lufie swojego
pistoletu. Popatrzył na wytatuowanego mężczyznę stojącego obok i powiedział coś
do niego po portugalsku.
– Skrzywiona, czy co? Drugi raz mi się kula omsknęła.
– To śmieć Barbosy. Najlepiej, gdy są martwi.
– Prawda. Ale od trupa nic się nie dowiemy.
Towarzyszący Falco gangster wskazał w kierunku, gdzie stał Josh, więc
chłopak odwrócił się za siebie. Jacyś ludzie, po tatuażach można było
wywnioskować, że są członkami mafii, podnosili właśnie z ulicy ciało młodego
mężczyzny. Falco burkliwym, podniesionym głosem mówił coś do nich. Najpewniej
wydawał im rozkazy.
– Biały szczurze.
Josh oderwał wzrok od ciała zastrzelonego mężczyzny i z napięciem odwrócił
się z powrotem, aby spojrzeć na Falco. Ten wciąż miał w dłoni pistolet i
mierzył nim w chłopaka.
– Biały szczurze – powtórzył – ten śmieć Barbosy śledził ciebie. Co na to
powiesz? Jak mi za to odpłacisz?
Śledził mnie? – powtórzył w myślach Josh. To równie dobrze mógł być
człowiek nasłany przez Jacka lub za jego wiedzą. Tylko po co? By go zabić? Josh
zacisnął swoje kształtne wargi w wąską linię. Wszystko było nie tak. Po
ucieczce mieli rozpocząć nowe życie z dala od tego całego brudu. Handlować
garnkami, jak to mawiał Jack. A wylądowali tutaj, w samym środku piekła.
– Szczurze! – warknął Falco. – Mówię do ciebie!
Josh, wyrwany z zamyślenia, spojrzał znów na mężczyznę, który mierzył go
nieprzyjemnym wzrokiem swoich żółtawych oczu. Był zrezygnowany tym wszystkim.
Podbite oko puchło coraz bardziej, gangster mierzył do niego ze spluwy, żar lał
się z nieba, ulicą spływały ekskrementy, a on miał po prostu dość.
Gdy wzruszył lekko ramionami, rozdrażniony Falco uniósł pistolet i go
odbezpieczył.
– Myślisz, że kim jesteś?! – warknął rozdrażniony. – Nikim! Tutaj nic nie
znaczysz, biały psie!
– Och, cicho! Nie strasz go! – zawołała niespodziewanie towarzysząca mu
dziewczynka, tupiąc przy tym nogą.
Podeszła do zaskoczonego Josha i ujęła w dłoń pasmo jego długich włosów.
– Są jak metal – powiedziała z mocnym akcentem. – Nawet się błyszczą. Są
jak… nie pamiętam nazwy…
– Miedź? – podpowiedział Josh.
– Tak, jak miedź! I masz piegi. I oczy jak ocean. Śliczny jesteś –
stwierdziła.
– Miriam! – zawołał Falco, ale bez śladu poprzedniej złości w głosie.
Bardziej z rezygnacją. – Wracaj tutaj!
– Jest śliczny – powtórzyła dziewczyna, nic sobie nie robiąc ze słów Falco.
– Mogę go mieć?
Josh popatrzył na nią zdziwiony. Dopiero teraz zwrócił też uwagę na jej
ubrania. Były nowe i markowe, podobnie jak różowy plecak, który miała
przewieszony przez jedno ramię.
– Więc masz na imię Miriam? – spytał. – Ładnie.
– Wcale nie – zaprzeczyła dziewczyna, krzywiąc się. – Papa wybierał. Ty
pewnie znasz go jako Dacnis. I mów mi Mira. Wszyscy przyjaciele tak do mnie
mówią.
Dziewczynka była córką szefa gangu. Josh był zaskoczony także dlatego, że
Dacnis w jego ocenie nie wyglądał nawet na trzydzieści lat. Co prawda, nie mógł
być tego do końca pewien, bo przecież „Black don’t crack”**. Zresztą, to że
miałby kilkunastoletnie dziecko jeszcze przed trzydziestką, nie było tutaj
czymś aż tak wyjątkowym.
– Gdzie szłaś? – dopytał jeszcze.
– Hm? Wracałam, że szkoły. Tam. – Palcem wskazała za Josha. – Tam chodzę do
szkoły.
Chłopak odwrócił się. W oddali, u podnóża wzgórza, na którym wybudowano
slumsy, znajdowało się właściwe Rio de Janeiro. Dziewczynka wskazywała właśnie
tam, czyli musiała chodzić do dobrej szkoły.
– Starczy tego! – Falco podszedł do nich i chwycił Miriam za wyciągniętą
dłoń. – Nie rozmawiaj z nim.
– Nie dotykaj mnie! – rozkazała dziewczyna, wyrywając mu się. – I nie
rozkazuj mi!
Mimo swoich butnych słów, pomachała Joshowi na pożegnanie i ruszyła
powrotem w górę ulicy.
– Zegar tyka – powiedział Falco do Josha, nim ruszył jej śladem. Warknął
jeszcze coś po portugalsku do swoich ludzi.
Życie ulicy mimo świeżej krwi, która nie zdążyła jeszcze wsiąknąć w ziemię,
powróciło już do swojego starego rytmu. Josh przez chwilę śledził jeszcze
wzrokiem oddalającą się dwójkę, a potem ruszył w drogę powrotną. Miał na dziś
dość wrażeń.
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko, ukazując białe zęby. Jej lekko skośne
i ciemne jak u ojca oczy błyszczały, gdy obejrzała się za siebie.
– Falco – zwróciła się do
mężczyzny już po portugalsku – naprawdę
go chcę. Papa mi pozwoli, prawda? Wtedy go złapiesz? I przyprowadzisz?
– Po co ci ten biały szczur? –
mruknął mężczyzna. – Ale tak. Jeśli
pozwoli.
***
Jack strzepnął popiół do popielniczki i ponownie zaciągnął się papierosem.
Było tak strasznie duszno, pomimo otwartych okien i kilku pracujących na
pełnych obrotach wiatraków. Siedział rozparty na zniszczonej kanapie i
przyglądał się grze. Kilku mężczyzn, wszyscy bez koszulek, z chudymi ciałami
pokrytymi tatuażami i z diamentowymi kolczykami w uszach tłoczyło się wokół
stołu bilardowego. Reszta siedziała na kanapach, pijąc alkohol i paląc zioło.
Był wśród nich także Barbosa. Zajmował miejsce obok Jacka, przy otwartych na
oścież oknach z popękanymi szybami. Chociaż pochodził stąd, podobnie jak Jack
nie przepadał za upałem, a mimo to zawsze ubierał się na czarno. Dlatego ta
część faweli, która była pod jego jurysdykcją, także prezentowała się dość
smętnie. Bossowie narkotykowi mieli tu taką władzę, że nawet wpływali na sposób
ubioru ludzi zamieszkujących slumsy. Mieszkańcy graniczącego z ich terenu
ubierali się w znacznie bardziej wymyślne stroje, pełne barw, tak jak miał to w
zwyczaju główny wróg Barbosy, a przez to także Jacka, Dacnis.
Hetfield spojrzał na zegarek, a potem na twarz Barbosy. Mężczyzna nie
wydawał się być w humorze, co nie wieszczyło dobrze ludziom czekającym za
drzwiami. Dochodziła ósma wieczór, więc strażnik wpuścił pierwszego
interesanta. To był młody chłopak. Mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat,
ocenił na oko Jack. Był bardzo szczupły. Gdy szedł, pod ciemną skórą grały mu
mięśnie. Pomimo młodego wieku, miał już na ramieniu tatuaż. Popatrzył krótko na
Jacka czarnymi oczami, gdy go mijał, a potem stanął przed Barbosą. Ten kiwnął
na swojego człowieka, który wyciągnął za paska pistolet. Włożył go do plecaka
dzieciaka, który ten ściągnął z ramienia.
– Wiesz?
– Wiem.
I to wszystko. Chłopak zapiął plecak, nałożył go z powrotem na ramię i
wyszedł z sali. Jack pokręcił głową. Dzieciakowi dopiero sypał się pierwszy
wąs.
– Coś nie tak? – spytał Barbosa.
– Zastanawiałem się tylko, czy sobie poradzi – odparł Jack.
– To będzie dla niego test.
Test, powtórzył w myślach Jack. Jego też poddali próbie. Teraz miał już
dwie rzeczy, przez jakie dręczyły go wyrzuty sumienia. To, co zrobił Joshowi w
tej przeklętej przyczepie oraz zabicie tamtego dzieciaka. Gówniarza, który
postanowił handlować na lewo towarem Barbosy. Jack zdał test, ale stracił Josha
i resztkę człowieczeństwa.
Następny był starszy mężczyzna. Otyły i spocony. Stary pijak, który całe życie
spędził najprawdopodobniej na hazardzie i biciu żony, ocenił Jack. Było tu
takich od groma. Na twarzy miał świeżą ranę, która goiła się bardzo brzydko.
Gdy stanął przed Barbosą, przełknął ślinę. Zaraz też upadł na kolana, gdy
pchnął go podążający za nim członek gangu.
– Więc, co masz mi do powiedzenia? Mieliśmy umowę, prawda?
– Tak… – potwierdził mężczyzna, nie patrząc Barbosie w
oczy. – Ja… dotrzymam!
– Termin minął wczoraj – przypomniał gangster nad nim
stojący.
Barbosa pochylił się ku mężczyźnie, a gdy ten uniósł twarz, wydmuchał mu na
nią smugę białego dymu.
– Pieniądze albo twoja córka. Taka była umowa. Moi ludzie jej
szukali, ale nagle jakby się rozpłynęła.
– Ona… uciekła – przyznał mężczyzna – ale
znalazłem ją. Poszedłem po nią, ale…
– Ale? – powtórzył Barbosa. Potem stopą ozutą w klapek
przejechał po ranie na twarzy mężczyzny. Ten nawet nie drgnął, tylko znów
przełknął ciężko ślinę. – Ale ktoś ci obił twoją pijacką mordę. Kto?
– Mnich. Dzieciak. – Kiwnął głową na Jacka. – Nie
stąd.
Jack przymknął na krótki moment oczy. Wiedział, co to znaczyło. Nie musiał
nawet patrzeć w stronę Barbosy. Wystarczył mu jego gardłowy śmiech.
– No proszę – podłapał Barbosa. – Kto by się spodziewał? Prawda, Jack?
– Już któryś raz wpieprzają się w nasze sprawy – dopowiedział
członek gangu stojący obok.
Barbosa kiwnął na niego, aby wyprowadził klęczącego mężczyznę z pokoju, a
potem dał mu jeszcze lekcję na przyszłość. Znów spojrzał na Jacka.
– Chyba miałeś rozwiązać tę sprawę?
– Rozwiążę.
***
Przez całą noc padało, więc powietrze o poranku było bardzo rześkie. Świat
wydawał się też choć trochę czystszy. Josh siedział u progu wejścia do ich
prowizorycznego domu i patrzył przez otwarte drzwi na wschodzące słońce. Za gęstymi,
kłębiastymi chmurami rozbłysła czerwona poświata. Z każdą sekundą coś mu obcego
ściskało Josha w klatce piersiowej coraz mocniej. Świat musiał być piękny,
zanim ludzie go zbrukali, pomyślał.
Odwrócił się, gdy usłyszał za sobą szmer. Trzy kobiety, które znalazły tu
schronienie, właśnie podnosiły się ze swoich prowizorycznych posłań. Najmłodsza
z nich pomachała Joshowi dłonią na przywitanie, a on odpowiedział słabym
uśmiechem. Potem kobiety przygotowały skromny posiłek z zapasów, które kurczyły
się w zastraszającym wręcz tempie. Podczas tych czynności i samego śniadania
cały czas mówiły coś do siebie, niemal wesoło szczebiocząc. Josh nie mógł
pojąć, jak mogły być tak szczęśliwe w takiej sytuacji. Sam jadł w zupełnej
ciszy. Zresztą i tak rozumiał tylko co piąte słowo.
Po śniadaniu jedna z kobiet wyciągnęła ze swojej torby, w której znajdował
się cały jej dobytek, kilka kolorowych spinek do włosów i ozdób w kształcie
rajskich kwiatów. Na ich widok jej towarzyszki aż zaklaskały w dłonie z
podekscytowania. Wzajemnie zaplotły swoje czarne, długie włosy i wpięły w nie
spinki. Wyglądały jak niewinne nastolatki, które jeszcze nie wiedzą, jak
okrutne potrafi być życie.
Josh uśmiechnął się już szczerzej na ten widok, a potem wrócił do oglądania
nieba. Czerwień zaczęła ustępować czystemu błękitowi. Patrzył na nie oczami o
niemal takiej samej barwie. Dziewczyna, którą ostatnio bronił przed ojcem,
usiadła obok niego, a potem delikatnie dotknęła jego jeszcze opuchniętego
policzka. Potem uniosła drugą dłonią i pokazała Joshowi, co chowała w dłoni. To
była niebieska frotka. Chłopak popatrzył na nią, a potem na twarz dziewczyny
zaskoczony. Ta kiwnęła głową.
– Ach, niech będzie – zgodził się Josh, domyślając się, o co chodzi.
Dziewczyna klasnęła w dłonie i pobiegła w głąb pokoju po szczotkę.
Przeczesywała jego rude włosy z dużą dozą delikatności. To było przyjemne
uczucie. Nikt nigdy wcześniej tego dla niego nie robił. Dziewczyna zaplotła
jego włosy w długi warkocz i obwiązała niebieską, błyszczącą frotką. Efekt
swojej pracy pokazała mu w pękniętym lusterku.
– Dziękuję – powiedział Josh. – Jest bardzo ładnie.
Niedługo potem wrócił Mnich. Znów zniknął na wiele godzin i wrócił z
jedzeniem i pieniędzmi. Josh nie miał pojęcia, jak mężczyzna je zdobywał. Nie
pytał, bo i tak nie dostałby żadnej odpowiedzi. Raz tylko Mnich napomknął, że
„wielu ludzi darzy go szacunkiem”, cokolwiek miało to znaczyć.
Josh uznał, że zmarnował już dość czasu. Skoro wrócił Mnich on mógł udać
się na kolejne poszukiwania nowej kryjówki dla nich. Wstał z podłogi z ciężkim
sapnięciem. Od wielu dni, w zasadzie odkąd drogi jego i Jacka się rozeszły,
zastanawiał się po co to wszystko robi. Mnich powiedział kiedyś, że życie
składa się z długich okresów oczekiwania i tych krótkich, ulotnych momentów, na
które czekamy. Nie wytłumaczył już jednak, czym były te momenty. On
całe czekał wytrwale na to, aby uciec z Teksasu wspólnie z Jackiem. I to się
udało. To w takim razie musiał być jeden z tych momentów. Ale teraz był tutaj,
sam. I nie wiedział, na co miał czekać. Nie czuł, żeby coś jeszcze, coś
dobrego, gdzieś tam, w nieokreślonej przyszłości było. Czekało na niego.
– Wyglądasz na zmęczonego. Dzisiaj zapowiada się na wyjątkowo upalny dzień.
Zostań w chacie.
Josh miał już wychodzić, ale zatrzymał go głos Mnicha. To było zaskakujące,
że mężczyzna powiedział na raz więcej niż jedno zdanie. Na jego pucułowatej
twarzy gościł pogodny uśmiech.
– Wszyscy powinniśmy odpocząć – kontynuował, po czym powtórzył to samo po
portugalsku, kierując słowa do kobiet. – Niech to będzie dzień wytchnienia dla
nas wszystkich.
– Ja… powinienem iść. Muszę znaleźć nowe miejsce dla nas.
– Na wszystko jest czas i na wszystko jest miejsce – odparł Mnich wciąż tym
samym tonem filozofa. – Widzę, że coś cię dręczy więcej niż zwykle. Jesteście
moimi podopiecznymi, obiecałem się wami opiekować.
– Nie jestem twoim… Nie musisz mnie chronić – odparł Josh.
– Oczywiście, że jesteś.
– To jakieś bzdury! – zawołał i wyszedł z domu zdenerwowany.
Nie był pewien, co go tak poirytowało. Zaczął iść ulicą w górę faweli.
Przez wczesną porę nie było jeszcze wielu przechodniów. Przystanął, gdy ujrzał
swoje odbicie w kałuży. Pierwszy raz w życiu naszła go refleksja, że jest
ładny, może nawet więcej, ale w ogóle go to nie cieszyło. Nie miał nic więcej
ponad to. Nawet Mnich traktował go na równi z kobietami, które ratował z rąk
sadystycznych ojców, mężów i właścicieli burdelu.
Zamyślony w pierwszym momencie nawet nie zwrócił uwagi, że jeszcze czyjeś
odbicie pojawiło się w kałuży. Młody chłopak, o rdzennych rysach stanął za
Joshem. Zaśmiał się gorzko na widok jego równego warkocza związanego niebieską
frotką przetykaną srebrnymi, błyszczącymi nitkami. Taki niewinny, taki piękny.
– O ja, jacyś to jesteśmy pretty, pretty, pretty –
powiedział głosem przesiąkniętym drwiną. – Mógłbyś chociaż udawać mężczyznę.
Uniósł rękę i wycelował z broni w głowę Josha.
– Daj mi chociaż zobaczyć tą twoją słodką mordkę, póki jeszcze ją masz.
***
Poprzedniego wieczoru
Jack nie mieszkał na stałe w faweli. Zresztą nawet Barbosa tego nie robił,
mimo że stamtąd pochodził i tym właśnie przekonywał do siebie ludzi. „Hej,
jestem taki jak wy. Też nienawidzę władzy, która udaje, że nie istniejemy i
policji, która nami gardzi”. Może na początku to była prawda. Teraz Barbosa,
gdy nie miał nic do załatwienia w faweli, popijał drinki leżąc na materacu
powoli dryfującym po basenie znajdującym się na jego rozległej posesji z białą
willą. Jack noce spędzał w Rio, w małym mieszkaniu wypełnionym roślinnością w
podwieszanych na ścianach doniczkach. Oczywiście nie on je urządzał, ale
wystrój całkiem przypadł mu do gustu. W tym wiklinowe meble, a przede wszystkim
brak tych szkaradnych, wypchanych zwierząt z paciorkowymi oczami, w których
lubował się jego ojciec. A przede wszystkim, w ich zabijaniu.
Na niebie dawno zawisł już Księżyc w pełni, gdy Jack wrócił do mieszkania i
opadł na kanapę. Rozpiął kilka guzików szarej koszuli, odsłaniając swoją
umięśnioną klatkę piersiową. Jego skóra nabrała ciemniejszej barwy, mimo że
rzadko wychodził na słońce bez ubrania. Młody Indianin wyszedł z kuchni z
dwiema szklankami wypełnionymi po brzeg lodem i jakimiś czerwonym drinkiem.
Podał Jackowi jedną, a potem usiadł obok niego na kanapie.
– Ja jestem zbyt łatwy do rozpoznania, więc musisz jutro udać się na teren
Dacnisa i znaleźć kryjówkę Mnicha. I rozwiązać tę sprawę raz, a dobrze –
powiedział do niego Hetfield.
Siedział z odchyloną na zagłówku głową. Jego policzki pokrywał kilkudniowy
zarost. Wyglądał na zmęczonego. W palcach obracał przyjemnie chłodną szklankę.
– Mówiłem, że tak będzie – odparł chłopak, obserwując go.
Językiem przejechał wzdłuż dolnej, spierzchniętej do upału wargi. Upił
jeszcze kilka łyków, po czym odłożył szklankę na stojący obok kanapy stolik.
Wyciągnął także za paska spodni pistolet i położył go obok. Nachylił się do
Jacka. Pełnymi ustami musnął jego zarośnięty policzek, a dłoń wsunął pod
materiał rozpiętej koszuli mężczyzny. Pomasował go po klatce piersiowej. Jack
sapnął głośniej, na razie nie reagując. Gdy chłopak chciał posunąć się dalej i
usiąść mu na udach okrakiem, szarpnął go za długie włosy i odsunął od siebie.
– Co jest?! – syknął chłopak wyraźnie zły. – Myślałem, że chcesz.
– No proszę. Zdarzyło ci się pomyśleć, ale wnioski wyciągnąłeś złe – zakpił
Jack. – Popracuj nad tym jeszcze.
Młody Indianin aż cały się najeżył. Warknął niezadowolony.
– Więc ściągnąłeś mnie tu tylko po to, aby wydać rozkazy? Mogłeś, kuźwa,
zadzwonić! – syknął.
Jack spojrzał na jego zmarszczoną teraz w wyrazie gniewu twarz. Chłopak
miał charakterystyczne dla Indian rysy twarzy. Lekko skośne, wąskie oczy i
szeroki nos. Jackowi trudno było ocenić, czy był ładny, czy brzydki. Dla niego
wszyscy tutaj wyglądali tak samo. Był tylko pewien, że młody członek gangu nie
miał w sobie nic, co przyciągnęłoby jego spojrzenie na dłużej. Wybrał go, bo
był pewnym typem, a w tym świecie, w którym przyszło mu teraz żyć, nie można
było ryzykować.
Chciał znaleźć w tym chłopaku to coś. Po to go tu teraz wezwał. Patrzył na
jego śniadą twarz, a przed oczami miał jedynie wielkie, błękitne ślepia tego
głupiego dzieciaka. Jego jasną skórę pokrytą tysiącem piegów, drobny nos, pełne
usta i falujące włosy w kolorze miedzi. I ten jego debilny uśmiech, gdy patrzył
na Jacka. Głupi dzieciak.
– Zajmij się tym – powiedział tylko, a potem znów odchylił głowę na
zagłówek i przymknął oczy.
– Pieprzony impotent! – syknął chłopak, a potem wstał gwałtownie z kanapy.
Chwycił swój pistolet i wcisnął za pasek spodni. Nawet nie próbował go jakoś
specjalnie ukrywać.
Jack nie zareagował. Nawet na niego nie spojrzał, co rozłościło chłopaka
jeszcze bardziej.
– Wal się!
Przeszedł przez pokój i otworzył drzwi z zamiarem wyjścia, ale zatrzymał go
głos Jacka. Rzadko wołał go po imieniu. Odwrócił się, by ujrzeć, że mężczyzna
patrzy na niego jednym okiem. Jego zieleń aż przyprawiła chłopaka o dreszcze.
– Tak? – zapytał z nadzieją.
– Dzieciaka masz przyprowadzić do mnie żywego.
– Pierdol się!
Jack skrzywił się, gdy chłopak trzasnął z całej siły drzwiami. Sięgnął do
swoich włosów, by rozplątać kucyka. Nie chciało mu się nawet iść do łazienki.
Dziś zaśnie chyba na kanapie, jeśli sen w ogóle przyjdzie.
Miał na imię Juliano, ale nikt go tak nie wołał. Nie był kimś wartym
zapamiętania, a więc jego imię także takie nie było. Nigdy nie marzył o
karierze piłkarza, jak większość dzieciaków z faweli. On śnił o zostaniu
fryzjerem. Chciał czynić ludzi pięknymi. Chciał, żeby jego matka stała się
piękna i wreszcie się uśmiechnęła. Ten świat, zresztą jedyny, jaki znał, był
okrutny dla ludzi takich jak on. Musiał więc im udowodnić, że jest taki jak
wszyscy, a nawet bardziej niż oni. Jego dłoń przyzwyczaiła się więc do
trzymania broni zamiast grzebienia, a on za jej pomocą czynił ludzi jeszcze
brzydszymi, zamiast ich upiększać.
Sam chciał pozwolić sobie na to, aby być pięknym. Tutaj nie było to
możliwe.
***
Obecnie
Josh uniósł powoli ręce do góry, skupiając się na tym, aby nie wykonać
przypadkiem jakiegoś gwałtownego ruchu. Nie odwracał się. Gdy poczuł, jak coś
zimnego dotyka tyłu jego głowy, wszystko w nim zamarło. Przestał mrugać,
oddychać. Czuł, jakby nawet jego krew przestała krążyć w żyłach. Zadrżał, gdy
poczuł, jak dłoń tego człowieka muska jego szyję, a potem plecy, by zatrzymać
się na warkoczu.
– Hm, ładna ozdóbka – stwierdził gangster, chwytając za błękitną frotkę. –
Co ty na to, żebym dał ją Jackowi jako pamiątkę po tobie, co? Będzie sobie do
niej walił w samotne wieczory.
– Nie rozu…
– Oczywiście, kuźwa, że rozumiesz! – syknął mężczyzna i odbezpieczył broń.
– Wszystko dla ciebie, co?
Więc chodziło o coś prywatnego? Może mężczyzna był kochankiem Jacka. Teraz
ta myśl napełniła Josha nadzieją. Jeśli przyszedł tu tylko dla niego, to
Mnichowi i kobietom nic się nie stanie, pomyślał.
– Zostaw go! – Do uszu Josha dobiegł kobiecy krzyk. Z
przerażeniem popatrzył w stronę, skąd dochodził. – Ty potworze! On nic
nie zrobił!
To była Maria, najmłodsza z ukrywających się u nich kobiet. Mnich usiłował
powstrzymać ją przed wyjściem z chaty. Teraz trzymał ją za ramiona i próbował
odciągnąć. Josh patrzył na całą scenę jeszcze bardziej przerażony niż do tej
pory.
– Zamknij się, suko!
Gangster odjął broń od jego głowy i wycelował ją na wyciągniętej ręce w
kobietę. Josh kątem oka zdążył jedynie wyłapać, jak pociąga za spust. Raz,
drugi, trzeci. Wszystkie kule dosięgły dziewczyny, a ta zwiotczała w rękach
Mnicha, brudząc jego ubranie krwią.
Josh odwrócił się i wycelował palce w oczy Indianina. Mężczyzna porażony
bólem próbował go odepchnąć. Broń znów wystrzeliła, ale tym razem kula przebiła
jedynie ścianę pobliskiego budynku. Josh z impetem wbił kolano w kroczę
mężczyzny, a potem złapał go za głowę i w nią także uderzył. Oszołomiony
przeciwnik na chwilę stracił kontrolę nad sytuacją. Upadł na jedno kolano, a
Josh wykorzystał moment, by wyrwać mu broń i odrzucić jak najdalej. Nagle
poczuł przeszywający ból w brzuchu. Przez moment myślał, że się posikał, ale to
krew wypływała z ciętej rany. Po chwili poczuł też metaliczny posmak w ustach.
Gangster ciął jeszcze raz Josha w brzuch nożem, który wyciągnął z kieszeni. Nim
chłopak upadł, ostrze musnęło jego twarz.
Indianin przejechał dłonią po swoich oczach i kroczu, a potem rozejrzał się
za swoją bronią. Już jej nie było. Ktoś musiał ją zabrać, a on miał jeszcze
misję do wypełnienia. Przeklął w duchu, ale z tego, co wiedział, Mnich nie
uznawał broni.
Dwie kobiety przylgnęły do siebie w rogu domu. Przerażone i zapłakane
patrzyły na ciało Marii leżące w kałuży krwi przed progiem. Mnich kazał im
uciekać, ale żeby to zrobić trzeba mieć nadzieję, że się uda. One były jej
pozbawione już wcześniej.
Młody gangster zaczął iść w stronę Mnicha, który stał wciąż przy ciele
dziewczyny. Ubranie opiekuna Josha poplamione było krwią. Stał wyprostowany, z
dłońmi uniesionymi na wysokości klatki piersiowej, gotowy do walki. Indian
podbiegł do niego i ciął nożem. Mnich uniknął ataku i chwycił chłopaka za
nadgarstek. Drugą, rozprostowaną dłonią uderzył go w spód podbródka, a potem
kopnął w brzuch. To odrzuciło chłopaka na kilka kroków w tył.
– Zakończmy to – powiedział Mnich. – To co robisz,
to nie jest dobra ścieżka.
– Pieprzenie! – wysyczał chłopak, zastanawiając się, co
zrobić.
Mężczyzna miał nad nim przewagę siły. Znał się na sztukach walki znacznie
lepiej niż on. Ale był też głupi.
– Okej, odejdę. Puścisz mnie wolno?
– Tak – potwierdził Mnich.
Młody gangster parsknął, uśmiechając się krzywo. Popatrzył za siebie, na
rudowłosego chłopaka leżącego w kałuży.
– Wszyscy jesteście idiotami.
Uniósł jeszcze ręce do góry, dając znać, że rezygnuje z dalszej walki i odwrócił
się na pięcie. Zdołał przejść jedynie kilkanaście kroków, gdy sam padł na
ziemię niedaleko Josha. Kula trafiła go w głowę.
Po chwili przystanął przy nim Falco. Na stopach miał japonki. Ubrany był w
spodnie do kolan z kwiecistym wzorkiem i luźny bezrękawnik. Wyglądał jak
turysta na wakacjach. Indianinowi nie poświęcił dłużej niż sekundy swojej
uwagi. Skupił się za to na Joshu. Jeden z jego ludzi przykucnął przy chłopaku i
sprawdził mu puls. Pokiwał głową.
Falco spojrzał w stronę Mnicha, który stał w odległości kilku kroków. Za
nim, w progu rozpadającego się domu, dwie przerażone kobiety patrzyły to na
ciało Marii, a to na Josha.
– Żyje – powiedział Falco – jeszcze. Co powinienem
zrobić?
– Pomóż mu – powiedział
Mnich.
Człowiek Dacnisa zaśmiał się pod nosem.
– To w ogóle nie brzmiało jak prośba. Bardziej jak rozkaz. Dawne
przyzwyczajenia, co? – parsknął. –Na kolana.
Mnich bez zwlekania wykonał jego polecenie. Upadł na kolana.
– Dobrze. – Przez twarz Falco przemknął uśmiech. Zwrócił
się do trzech ludzi, którzy stali za nim: – Zabierzcie dzieciaka. Ma
przeżyć.
Gdy mężczyźni wykonali rozkaz, zostali z Mnichem sami, nie licząc dwóch
kobiet i ciała dziewczyny oraz Indianina. Wszyscy przechodnie już dawno opuścili
ulicę, by nie zostać w nic wmieszanym.
– Więc jak powinienem to rozegrać? – spytał Falco. Jego
żółte oczy wydawały się płonąć. – Puścić was przez wzgląd na dawne
lata?
Mnich uśmiechnął się lekko.
– To byłoby miłe z twojej strony.
Falco także odpowiedział podobnym uśmiechem.
– Wiesz, że tak nie może być. Są
zasady – powiedział. – Właśnie. Użyjmy jednej z tych, którą sam
stosowałeś w dawnych, dobrych latach, gdy byłeś jednym z nas.
Skierował lufę pistoletu na Mnicha, a potem kobiety za nim.
– Ty czy one?
– One – odpowiedział bez zastanowienia Mnich.
– Niechaj i tak będzie – zgodził się Falco, a potem
pociągnął za spust.
Otwór w czole Mnicha napełnił się krwią, a jego oczy wywróciły się białkami
do góry. Upadł na twarz. Nim umarł, jego ciałem targnęły jeszcze krótkie
drgawki. Falco poświęcił mu chwilę, a potem jego wzrok padł na dwie kobiety.
– To go właśnie zgubiło – powiedział lodowatym głosem.
– Przestrzegał zasad.
Następnie padły jeszcze dwa strzały.
***
Budził się tylko na krótkie momenty pełne bólu. Nie miał pojęcia, gdzie
jest, ani co z nim robią ludzie, których widział nad sobą, gdy otwierał oczy.
Na przemian ukazywała mu się twarz starszego mężczyzny z wąsem, drugiego –
znacznie młodszego i z kolorowymi dredami oraz dziewczynki. Zdawało mu się, że
zna dwie ostatnie osoby, ale nie umiał sobie przypomnieć skąd. Gdy zasypiał
zmożony bólem i gorączką, pod powiekami znowu i znowu widział te same sceny.
Wciąż od początku, jak w jakimś zaklętym kręgu.
Miejscowy chłopiec, może trzynastoletni, który pracował już dla mafii. Jak
wiele innych dzieciaków ze slumsów, pozostawionych samym sobie zajmował się
dilowaniem. Może chciał być sprytniejszy niż reszta, a może był bardziej
zdesperowany, więc zrobił to, czego nie powinien. Oszukał mafię i zatrzymał
większą część zysku dla siebie, niż mu na to pozwolono.
Barbosa pokazał mu chłopca, gdy ten pomagał swojej siostrze prowadzić kram
na ulicy. Jack zdał test bez mrugnięcia okiem. Gdy poprawiał spadające na twarz
jasne włosy, siostra zastrzelonego chłopaka wciąż jeszcze krzyczała.
Dlatego musiał odejść. Wiedział od samego początku, gdy spotykali się w
czerwonym Cadillacu deVille, że to nie jest prawdziwy Jack. Tak jak pies
przypięty łańcuchem ujadał wściekle i toczył pianę z pyska, ale od środka
drążyło go poczucie beznadziejności i ubezwłasnowolnienia. Jednak ogniwa w
końcu się rozwarły i Josh miał nadzieję, że teraz przyjdzie mu zobaczyć
prawdziwego Jacka. I nie mylił się. Rzeczywistość jednak okazał się bardziej
przerażająca od najgorszego koszmaru. Teraz już nic nie hamowało Jacka
Hetfielda.
Znów się przebudził. Teraz jednak jego głowa wydawała się znacznie lżejsza.
Najbardziej dokuczała mu zdrętwiała ręka, w którą wkłuty miał wenflon. Przez
plastikową rurkę do jego krwi powoli skapywała substancja, która odganiała ból.
Wreszcie był na tyle przytomny, by rozejrzeć się po pomieszczeniu, w którym
leżał. Nie rozpoznawał go.
Nie miał za to problemów z rozróżnieniem dwóch męskich głosów dochodzących
zza drzwi. Jeden z nich należał do lidera tutejszego gangu, Dacnisa, a drugi do
jego prawej ręki. Właśnie pod wpływem tego głosu układającego się teraz w słowa
po portugalsku, których Josh nie potrafił zrozumieć, wydarzenia z tamtego dnia
do niego wróciły. Wszyscy nie żyli. Mnich, Maria i dwie inne kobiety. Użyźnili
skażoną glebę Rio de Janeiro swoją krwią i to była jego wina.
Z jego obolałego ciała wyrwał się szloch, a oczy napełniły łzy. Zakrył je
dłonią. Już nie mógł więcej. Nie miał już siły. Potrzebował, żeby ktoś się nim
zajął. Dał oparcie, bo on nie mógł już stać sam prosto. Na całym świecie jednak
nie ma i nie było takiej osoby. Nie była to Tracy i nie był to Jack. Teraz to
rozumiał.
Jack. Tyle razy wymiał to imię z
utęsknieniem, ale tym razem padło z innych ust. Ele deve morrer.
Musi umrzeć. To Josh zrozumiał bez problemu.
Drzwi zostały otwarte i do pokoju weszli trzej mężczyźni. Dacnis, starszawy
lekarz z teczką pod pachą i Falco. Na jego widok warga Josha zadrgała. To on.
Ten potwór ich zabił. Nawet przy tym nie mrugnął, jakby ich życie nie było nic
warte. Josh z odrazą spojrzał na ciemną twarz mężczyzny. On i Jack byli tacy
sami.
– Poznajesz mnie? – spytał Dacnis po angielsku.
Josh nie odpowiedział. Nieruchomym wzrokiem wgapiał się w sufit.
– Nie rozkazałem mu tego – powiedział mężczyzna, a Falco parsknął.
Dacnis odwrócił się i spojrzał na niego zimno.
– Chyba masz coś do roboty?
Falco przewrócił swoimi niemal żółtymi oczami, ale jednak wyszedł z pokoju
bez żadnego już słowa. Lekarz chwycił nadgarstek Josha, aby zbadać mu puls i
zaświecił mu małą latarką w oczy. Później powiedział coś po portugalsku do
Dacnisa, spakował swoje rzeczy do teczki i również opuścił pomieszczenie.
Gangster usiadł na brzegu łóżka. Dłonią przeczesał rude włosy chłopaka. Nie
zareagował, gdy Josh strzepnął jego rękę.
– Przykro mi.
– I co mi to da? – spytał gorzko Josh.
– Nic.
Drzwi znów się otworzyły i do pokoju weszła kilkunastoletnia dziewczynka.
Była bardzo podoba do swojego ojca. Podeszła do łóżka i klasnęła w dłonie.
– Żyje! – ucieszyła się. – Teraz z nami zostanie. Prawda, papo?
– Na pewno póki nie wyzdrowieje – odparł mężczyzna. – Potem nie będziemy
mogli go zatrzymać. To będzie musiała być jego decyzja.
Dziewczynka zrobiła nadąsaną minę. Spojrzała na Josha z błyskiem w oku.
– Zostaniesz, prawda? – spytała. – U nas będzie ci dobrze. Papa jest silny,
więc nikt cię nie skrzywdzi.
Josh odwrócił głowę. Nie obchodziło go, co się z nim stanie.
– Mira, daj mu wypoczywać.
Łóżko skrzypnęło, gdy Dacnis uniósł się z niego. Josh wciąż nie patrzył w
ich stronę, gdy opuszczali pokój. Słyszał tylko nadąsany głos dziewczynki. Nie
wiedział, jak długo leżał bez ruchu. Gdy w końcu ścierpnięta szyja zmusiła go
do odwrócenia się, zauważył na komodzie telefon komórkowy. Wcześniej go tam nie
było. Chyba lekarz zapomniał go zabrać, gdy pakował swoje rzeczy do teczki.
Mógł zadzwonić. Pamiętał przecież numer. Mógł ostrzec Jacka, jednak nie
poruszył się nawet o milimetr. Przy ich pierwszym spotkaniu Dacnis powiedział,
że jeśli naśle na Hetfielda Falco, to przynajmniej jeden z nich straci przyjaciela.
Co za nietrafiony dobór słów. Tak, może Josh nie straci przyjaciela,
jednak świat stanie się lżejszy o co najmniej jednego potwora.
Spojrzał jeszcze raz na telefon, a potem znów odwrócił głowę.
Równowaga.
*Coxinha – brazylijskie pierożki z kurczakiem.
**Black don’t crack – slang oznaczający, że po czarnoskórych
nie widać tak bardzo upływu czasu, jak po innych rasach. Ich skóra nie marszczy
się tak bardzo itp.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz