czwartek, 7 czerwca 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 10 - Banana brain


Ryan miał dziwne przeświadczenie, jakby wszystko działo się po za nim. Jakby tylko on o czymś nie wiedział. To było frustrujące uczucie. Gdy tylko Atsah pojawiał się gdzieś na horyzoncie, Ryan miał wrażenie, że wraz Pocahontas wiedzą coś, co chcą zatrzymać tylko dla siebie. Podobnie sytuacja miała się z Johnny’m. Już samo to, że aktywnie pomagał im w przygotowaniach do, jak to nazywała Trish, „podróży życia” było co najmniej podejrzane. Przecież dotąd notorycznie olewał swojego bratanka i nie wyglądało na to, aby chciał zacieśnić relacje.

Nie minął tydzień, a oni byli już gotowi do drogi. Rodzice Pocahontas naprawdę pozwolili jej jechać, zaopatrzyli ją też w to, co najważniejsze w podróży, czyli pieniądze. Musiała tylko obiecać, że będzie dzwonić minimum dwa razy dziennie. No i rodzice zawsze mogli ją zawsze zlokalizować dzięki aplikacji w telefonie. To i tak mało, uznał Ryan. Rodzice Trish chyba naprawdę jej ufali. Niepojęte.
Inaczej sprawa miała się z ojcem Atsah. Mężczyzna chyba w ogóle nie był świadomy, że jego syn wybiera się do Teksasu. Nie traktował go jak dziecka i daleko mu było do ojca roku. Atsah więc nie kłopotał się z powiadomieniem go.
Najdziwniej wyszło z matką Ryana. Atmosfera w domu dalej nie powróciła do normalnej, ale chłopak dostał zgodę kobiety. Oczywiście dopiero po interwencji Pocahontas, jej rodziców, a nawet Johnny’ego, któremu z jakichś powodów bardzo zależało na wyjeździe Ryana. Wspólnymi siłami zdołali przekonać Jennifer, że je syn potrzebuje odskoczni i zmiany środowiska. Że to dobrze zrobi jego psychice. Sam Ryan nie był już tego taki pewny. Szczególnie że kolejne dni będzie mu dane spędzić w towarzystwie Pocahontas, a w tym przypadku nigdy nie było wiadomo, co przyjdzie jej do głowy. No i Atsah, który był, jaki był. Czyli nie wiadomo jaki. Oni naprawdę nic o nim nie wiedzieli.
Więc jechali. Był późne, piątkowe południe, a oni właśnie opuszczali miasto starym samochodem należącym do ojca Atsah. Nie było tu nawet klimatyzacji, tylko starodawny nawiew, który wraz z ciepłem wtłaczał do środka auta także dziwny zapach. Już zapowiadało się świetnie, uznał z kwaśną miną Ryan. Ściągnął kurtkę i rozłożył się wygodniej na tylnym siedzeniu. Miał je całe dla siebie, bo Trish siedziała z przodu, obok Atsah, który prowadził jako pierwszy.
Ryan widział tylko tył jego głowy z wysoko zaplecionym kucykiem z czarnych, błyszczących włosów oraz jego szerokie ramiona. To, czemu chciał się przyjrzeć, przysłaniał zagłówek. Teraz sam już nie był pewien, czy Atsah naprawdę miał z tyłu szyi tatuaż, czy może mu się przewidziało. Z jakiegoś powodu strasznie to interesowało Ryana. Cały Atsah także. Ta jego tajemnica. Nurtowało go to. Ten człowiek. Chciał wiedzieć coś więcej o tym chłopaku. W ogóle go nie znał, nawet za dużo z nim nie rozmawiał, ale czuł, że mógłby mu zaufać. To było dziwne i nie umiał tego wytłumaczyć.
Teraz to nawet cieszył się, że wylądował na tylnym siedzeniu. Przynajmniej nikt nie mógł go takim zobaczyć. Dłońmi przetarł usta i brodę. Miał takie dziewczęce myśli. I co rusz, spojrzenie jego jasnych oczu spoczywało na tej samej osobie.
‒ Hej, Ryan, czy to nie jest ten przydupas od Cherubina? ‒ Zaskoczony chłopak wychylił się, aby spojrzeć przez przednią szybę na pobocze drogi. ‒ Atsah, zatrzymaj się.
‒ Dobra, ale kto to? Chyba go już widziałem.
‒ Floyd, czy jakoś tam. Co on robi tak daleko od centrum sam?
‒ Pojęcia nie mam ‒ odparł Ryan.
Nie lubił całej tej świętej trójcy, której przewodził ten kurdupel Raphael. Chłopak zawsze za dużo gadał, a ten jego przydupas, Carl, miał spojrzenie świra i zaliczył już kilka spotkań z kuratorem, które na niewiele się zdały. Natomiast o Floydzie Ryan wiedział najmniej, ale nie chciał zmieniać tego stanu rzeczy. Wystarczyło mu, że chłopak palił dużo zielska, jeszcze więcej imprezował i został zawieszony w szkole za praktyczne wykorzystanie wiedzy książkowej w bibliotece. Cóż, bez odpowiedzi pozostaje też pytanie, co Kamasutra robiła między podręcznikami do wychowania w rodzinie?
Atsah zatrzymał samochód na poboczu, niedaleko machającego chłopaka. Floyd jak zwykle dredy miał spięte na czubku głowy, a jego bojówki z dwoma przypiętymi łańcuchami wisiały na jego biodrach niebezpiecznie nisko.
Chłopak podszedł do samochodu i popukał w szybę od strony Pocahontas. Dziewczyna potrzebowała chwili na ogarnięcie, że to nie limuzyna jej rodziców i żeby otworzyć okno musi użyć siły własnych mięśni, czyli pokręcić korbką.
‒ Po prostu spadliście mi z nieba ‒ wypalił Floyd, gdy tylko szyba się obsunęła. W jego ciepłym głosie pobrzmiewała charakterystyczna chrypka. Nadawałby się na jednego z tych mruczących raperów. ‒ Szczęściarz ze mnie! Podwieziecie mnie, co?
‒ Ale wiesz, że jeśli chciałeś się dostać z powrotem do miasta, to powinieneś czekać na podwózkę po drugiej stronie ulicy? ‒ spytała sceptycznie Trish.
‒ No ale właśnie nie chcę. Wręcz potrzebuję być jak najdalej przez jakiś czas.
Ryan przewrócił oczami, słuchając tych bzdur.
‒ Czyżbyś komuś podpadł? ‒ zapytał.
‒ O, Ryan! ‒ podłapał Floyd, patrząc w głąb samochodu. ‒ Hm, powiedzmy, że Carl wpadł na pewien pomysł i trochę on nie wypalił. I przez jakiś czas będzie lepiej, jak nie będę rzucał im się w oczy.
‒ I co to był za pomysł? ‒ spytała Trish, a Floyd przejechał dłonią po dredach, jakby się zastanawiał, czy odpowiedzieć. ‒ Podwieziemy cię, ale sam rozumiesz… Przydałoby się znać choć skrawek prawdy. Ociupinkę.
‒ No, Carl uznał, że nasze zaangażowanie jest warte większego docenienia ‒ odparł Floyd.
‒ Chcieliście większy procent zysków z handlu. I panom ponurym pomysł się nie spodobał? ‒ zgadła Trish. ‒ Ryan, zbieraj menele. Będziesz miał gościa.
‒ Że co? Chcesz go zabrać? ‒ zdziwił się chłopak. ‒ Po co niby?
Trish odwróciła się do niego i posłała mu promienny uśmiech.
‒ Coś czuję, że rozluźni atmosferę.

Floyd wepchał się na tył samochodu, wcześniej rzucając na siedzenie swój materiałowy plecak z naszywkami. Nim Ryan zdążył jakkolwiek zareagować, już czuł ściskające go ramię chłopaka.
‒ Siema!
‒ No, siema ‒ odparł bez entuzjazmu.
Następny macalski się znalazł.
‒ Gdzie tak w ogóle jedziecie?
‒ Przed siebie ‒ odparła Trish. ‒ Wysadzimy cię, kiedy będziesz chciał.
‒ Spoko ‒ odparł Floyd, wzruszając ramionami.
Spoko? ‒ powtórzył w myślach Ryan. Chłopak tak po prostu zgodził się jechać nie wiadomo gdzie z ludźmi, których prawie nie znał, w tym z jednym „podobno mordercą”, który niedawno opuścił zakład poprawczy. A Pocahontas tak po prostu zabrała jakiegoś typka z ulicy, bo „będzie fajnie”. Ryan już nie wiedział, kto tu jest nienormalny. On czy ta dziwaczna zgraja.

Bliżej poranka niż nocy zatrzymali się przy małym, prywatnym zajeździe z całodobową restauracją, aby coś zjeść i skorzystać z łazienki. Ryanowi nie chciało się ani jednego, ani drugiego, ale cieszył się, że wreszcie będą mieli więcej przestrzeni. Floyd cały czas się do niego kleił i próbował zagadywać, by w końcu zasnąć opierając głowę o jego ramię. Ryanowi kilka razy zdawało się także, że Atsah jakoś dziwnie przyglądał im się w lusterku. Chociaż nic nie umiał wyczytać z jego spojrzenia. Trish za to obserwowała wszystkich z zadowoloną miną, jak zwiedzający w ZOO podglądający małpy na wybiegu. Jakby ona jedna wiedziała, o co tu chodzi.
Do początku sezonu brakowało jeszcze paru miesięcy, więc spodziewali się, że zajazd będzie opustoszały. Bardzo się pomylili. Właścicieli, czyli małżeństwa rzeczywiście nie było. Były za to dwójka ich nastoletnich dzieci, które pod nieobecność rodziców.
Ryanowi i reszcie powiedzieli, że śmiało mogą się rozgościć. Zrobić sobie coś dojedzenia w kuchni, a nawet się gdzieś przespać. Niech tylko wrzucą parę dolców do imprezowej miski, która stała na ladzie. Ryana chciał się wycofać i liczył na wsparcie Atsah, który nie wydawał się imprezowym chłopakiem. W końcu większość wolnego czasu spędzał w lesie, w odosobnieniu. Bardzo się pomylił. Atsah wparował na imprezę jako pierwszy, po drodze zagarniając ramieniem Ryana. Floyd i Trish także nie mieli nic przeciwko.
Godzinę później Ryan podpierał ścianę w rozległej sali, która na co dzień zapewne służyła jako jadalnia dla gości. Teraz z sufitu zwisały kolorowe lampki, a stoliki stały upchnięte w kątach. Trish i Atsah zniknęli gdzieś w tłumie. Ryan widział tylko Floyda, który właśnie uczył grupkę dzieciaków robić kółka z dymu, co nagradzane było wybuchami śmiechu co parę sekund. I doprowadzało Ryana do pasji. On chciał tylko przemierzyć kraj pustymi drogami stanowymi jak w filmach i zobaczyć Santę Boy’a na żywo. 
Zamyślony prawie podskoczył, gdy nagle wyrósł przed nim Atsah. Jedną dłonią zaparł się o ścianę koło jego głowy i nachylił ku Ryanowi. Teraz ich twarze dzieliło od siebie kilka centymetrów. To drugi raz, gdy byli tak blisko siebie. Pierwszy był wtedy, gdy Atsah postanowił zedrzeć Ryanowi z czoła plaster, którym zasłaniał bliznę po wypadku. Od tamtej pory już go nie nosił.
‒ Dobrze ‒ skomentował nagle Indianin, dwoma palcami przejeżdżając po chropowatej powierzchni blizny. ‒ Tak ci lepiej.
‒ Co, do cholery? ‒ parsknął Ryan, bezskutecznie próbując strzepnąć jego dłoń.
Czuł się dziwnie skrępowany, więc wzrokiem uciekł w bok prosto na Floyda, który przyglądał im się z pewnej odległości.
‒ I jeszcze on.
‒ Właśnie. On ‒ potwierdził Atsah i chwycił chłopaka za twarz, znów nakierowując jego spojrzenie na siebie.
‒ Boli! ‒ poskarżył się Ryan, bo chłopak trzymał go za szczękę.
Zagapił się na czarne oczy Atsah. Czuł, jakby jego rozszerzone źrenice go wchłaniały.
‒ Brałeś coś? ‒ spytał domyślnie.
Chłopak odpowiedział uśmiechem. Chyba pierwszy raz Ryan widział go takim rozluźnionym. Robiło się niepokojąco. Gdy Atsah wreszcie puścił jego twarz, postanowił się wycofać. Nie udało mu się, bo Indianin chwycił go za ramiona i przyparł mocniej do ściany.
‒ Dziwnie jest z chłopakami ‒ stwierdził, nachylając się jeszcze bardziej ku Ryanowi. ‒ Nie mają piersi, więc żeby być naprawdę blisko, trzeba docisnąć ciała do siebie.
‒ Co? ‒ jęknął jedynie Ryan, czując jak Atsah go obejmował.
Czuł, jak dziwne napięcie, którego nie zaznał nigdy wcześniej, obejmuje całe ciało. Jakby go sparaliżowało. Spojrzeniem wędrował od błyszczących oczu do pełnych ust chłopaka, które powoli zbliżały się ku jego. Tak mu się przynajmniej wydawało, bo dla niego wszystko działo się jak na spowolnionym filmie.
Najpierw poczuł pojedyncze pasma długich, czarnych włosów Atsah na swoim policzku i  powiece. Całe jego ciało się spięło. To było ledwie muśnięcie, ale on czuł, jakby jego skórę przecięło ostrze.
Chyba tego chciał, przeleciało mu przez myśl, gdy jego wargi omiótł ciepły oddech chłopaka. Przełknął ślinę i przymknął oczy, ale nic się nie stało.
‒ Strasznie się spinasz. ‒ Usłyszał zamiast tego. ‒ Powinieneś się rozluźnić.
Nie zdążył nawet o nic zapytać, bo teraz wszystko działo się błyskawicznie. Gdy spojrzał na Atsah, ten właśnie kładł sobie coś na języku. Znaczek z nadrukiem banana. Pocałował Ryana gwałtownie, dociskając go swoim ciężarem do ściany i torując sobie drogę do jego ust językiem.
Chłopak sapnął z frustracją przez nos, ale szybko się temu poddał. Podobało mu się. Nie słyszał nawet gwizdów i okrzyków ludzi zgromadzonych wokół nich. Otrząsnął się, gdy poczuł coś nieprzyjemnego na swoim języku. I był jeszcze ten dziwny, słodkawy smak. Wyrwał się Atsah i sięgnął do swoich ust, aby wyciągnąć znaczek.
‒ Pieprz się! ‒ syknął, patrząc na Indianina wściekłym wzrokiem i pośpiesznie wyszedł z sali.
***
‒ Spodziewałem się podobnych atrakcji, ale nie w takiej konformacji.
Trish obejrzała się za na Floyda, który właśnie stanął obok niej. Jeszcze przed momentem oglądali całe zajście z różnych perspektyw.
‒ Co masz na myśli? ‒ zapytała i napiła się soku z wysokiej szklanki z lodem.
Roztropnie byłoby, żeby chociaż jedna osoba z ich paczki pozostała trzeźwa. Nie miała nic przeciwko temu, aby to była ona, bo picie i inne używki uznawała za bezsens. To raczej nie łączyło jej z biologicznym ojcem.
Jeśli chodzi o rzeczy, za którymi Trish nie przepadała, należały do nich także tunele w uszach. Floyd takie miał i ich widok przyprawiał dziewczynę o dreszcz obrzydzenia. Jak chociażby teraz.
‒ Chyba chodziliście ze sobą? Ty i Ryan.
‒ To był tylko eksperyment ‒ wytłumaczyła Pocahontas, uśmiechając się. ‒ Chcieliśmy sprawdzić, czy przyjaźń i miłość rzeczywiście dzieli cienka, ale nieprzekraczalna granica. Okazało się, że tak. Eksperyment zakończony. Ale to ciekawe, że o tym wiedziałeś. To było tylko kilka tygodni i nie afiszowaliśmy się z tym. Trzeba było być pilnym obserwatorem.
Floyd zaśmiał się nisko i wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
‒ Jestem leniwy ‒ przyznał. ‒ Obserwowanie to najlepsze hobby dla kogoś takiego jak ja.
‒ Ach, tak? ‒ mruknęła Trish, posyłając chłopakowi nieprzekonane spojrzenie. ‒ Tylko kogo obserwowałeś? Mnie czy Ryana?
Na to pytanie już nie uzyskała odpowiedzi, bo nim skończyła mówić, Floyda już przy niej nie było.
***
Ryan przysiadł na niskim, kamiennym murku okalającym parking należący do restauracji, i przetarł twarz dłońmi, by potem ją w nich ukryć. Serce nadal mu kołatało. Dlaczego na to pozwolił? ‒ zastanawiał się. Nie był jakimś zahukanym chłopcem z małego miasteczka. Wiedział, co mu się podobało i nie miał problemów z zaakceptowaniem tego. Powiedział też o tym Trish, która palnęła jedynie coś w stylu „Tylko nie wyrywaj mi moich chłopaków na te błękitne oczy”.
Jednak dlaczego ciągnęło go do takich jednostek? Trish była taka sama. Pewna siebie, jak samiec alfa upchany w kobiece ciało, a jednocześnie niedostępna. Przed nikim nie otwierała się w pełni. Tworzyła barierę.
A Atsah do tego był walniętym Indiancem, który większość życia spędzał w lesie, mordował psy bez mrugnięcia okiem i podobno kogoś zamordował. Więc dlaczego w ogóle dał mu się pocałować? Odpowiedź była prosta: bo chciał.
Ciągnęło go do tego dziwaka już od pierwszej chwili, gdy go ujrzał. I nic dobrego z tego nie wyjdzie.
‒ Spadaj ‒ syknął, gdy stanął przed nim Atsah.
Poznał go po butach i tam już zatrzymał wzrok. Nie mógł zmusić się, by spojrzeć mu w twarz.
‒ Fajnie było zabawić się moim kosztem? ‒ spytał, bo Indian wciąż stał w tym samym miejscu.
‒ Chciałem tylko żebyś się przestał tak spinać. Zwykła zabawa ‒ wytłumaczył Atsah, wzruszając nonszalancko ramionami. ‒ To w głównej mierze cukier. Trochę kwasu. Nic ci nie będzie.
‒ Super ‒ prychnął Ryan.
Bycie czyjąś „zwykłą zabawą” nie należało do najprzyjemniejszych doznań.
‒ Sorry, że nie umiem się bawić ‒ parsknął, podnosząc się z murku.
Na imprezę nie miał już zamiaru wracać. Chciał iść do ich samochodu, ale kluczyki miał przecież Atsah. Z patowej sytuacji wyratowała go Trish, która właśnie do nich dołączyła.
‒ Załatwiłam nam przenocowanie ‒ poinformowała, machając dwoma kluczami do pokojów.
‒ Spoko, śpię z tobą ‒ zadecydował Ryan, biorąc od niej jeden z kluczy.
Już bez zdania więcej, ani spojrzenia w stronę pozostałej dwójki, udał się w stronę wejścia do zajazdu. Trish odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, a potem zwróciła się do Atsah:
‒ Nie sądziłam, że tak szybko zaatakujesz.
Indianin uśmiechnął się, wzruszając lekko ramionami.
‒ Za dużo sobie dopowiadacie. To tylko zabawa.
‒ Jasne ‒ zgodziła się Trish, unosząc sugestywnie brwi, jakby w ogóle nie dawała temu wiary.
Zapowiadało się na to, że wycieczka będzie jeszcze ciekawsza, niż się tego spodziewała.
***
‒ Czy oni muszą być tacy gejowscy?
Sasza uniósł się na łokciu, aby spojrzeć na Santę Boy’a. Leżeli na łóżku i oglądali nocną powtórkę „Modern Family”. To był głupawy serial bez głębi, ale dialogi i dobór aktorów były świetne, a żarty nawet świeże. No i na Sofię Vergarę zawsze dobrze się patrzyło. Nawet Santa Boy przyznał, że to niezła żyleta.
‒ Bo to para gejów ‒ parsknął w odpowiedzi.
‒ Ale są strasznie przerysowani. Ten rudy jeszcze daje radę ‒ odparł Santa, sięgając dłonią do paczki chipsów ulokowanej między nimi. ‒ Ale ten gruby i to jego machanie łapami? Sam bym mu przypieprzył, jakbym go spotkał na ulicy, mimo że też jestem pedałem.
Sasza przymknął na chwilę oczy. Niekiedy był blisko uznania, że Sancie wreszcie klepki poprzestawiały się głowie we właściwie miejsca, ale zawsze szybko przekonywał się, że znów się przeliczył.
‒ Bo tylko ten rudy aktor w realu jest gejem. A ten tylko gra i może dlatego jest taki przerysowany? ‒ zaproponował. ‒  Z nas za to testosteron aż bucha, więc już odetchnij i daj sobie siana.
‒ No może ze mnie.
‒ I co to ma niby znaczyć? ‒ spytał Sasza, zerkając na twarz muzyka i ten jego głupawy uśmieszek.
To oczywiste, że go podpuszczał.
‒ Masz psa ze schroniska, sortujesz śmieci na więcej sposobów niż tego wymagają, co tydzień namiętnie polerujesz antyramy z winylami „High Death”, które sam powiesiłeś w „specjalnym miejscu”. A, i co tydzień dzwonisz do matki i gadasz z nią godzinami. Ostatnio głównie o przygotowaniach do jej ślubu. To przynajmniej niepokojące, że odróżniasz kolor écru od perłowego.
‒ Odróżniam też fiołkowy od ametystowego ‒ odparł Sasza. ‒ Właśnie taki kolor mają teraz palce naszego sąsiada.
Usiadł na łóżku po turecku i wbił wyczekujący wzrok w Santę Boy’a, posyłając mu szeroki uśmiech. Był bardzo ciekawy, jak mężcyzna z tego wybrnie. 
‒ A coś się biedakowi stało? Powinieneś go poduczyć, jak wsadzać sobie palce w dupę, aby nie uszkodzić ani jednego, ani drugiego.
‒ Nie pajacuj ‒ prychnął Sasza, chociaż skrycie lubił te głupawe, niesmaczne żarciki Santy.
Muzyk przewrócił oczami. Leżał na łóżku z ręką podłożoną pod głowę. Wyglądał, jakby cały świat należał do niego. 
‒ Był niemiły ‒ rzucił nonszalancko.
‒ I od kiedy rusza cię gadanina jakiegoś idioty? ‒ spytał Sasza. Zaraz jednak dodał domyślnie: ‒ Powiedział coś o mnie, prawda? Ale to dalej nie powód, aby odstawiać takie akcje.
Nie uzyskał odpowiedzi, więc położył się z powrotem, opierając głowę na klatce piersiowej Santy Boy’a. Ten zaczął mierzwić dłonią jego irokeza, patrząc na sufit. 
‒ Jestem człowiekiem, który jest zdolny kogoś zabić, aby chronić osobę, którą kocha ‒ przyznał po chwili. ‒ Wiem to bardzo dobrze. To siedzi we mnie gdzieś głęboko, zwykle schowane, ale niekiedy wypełza na zewnątrz. Niekiedy boję się sam siebie. 
Sasza wiedział to doskonale. Splótł ich palce ze sobą, przymykając oczy.
‒  Świat nie pomylił się robiąc ze mnie geja ‒ kontynuował Santa.  Przynajmniej ten spaczony gen umrze razem ze mną. No i do kochania mam tylko ciebie. 



4 komentarze:

  1. "Przynajmniej ten spaczony gen umrze razem ze mną" Buhahahaha :D Atsah i Rayan- zdecydowanie jedna z najlepszych scen pocałunku ever ;) Biedny ten Rayan wszyscy go wyrywają a on taki zagubiony ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, Santa na pewno będzie zaskoczony, jak dowie się, że "spaczony gen" ma się dobrze ;D Ryan to taka sierotka jest xD To będzie ciężka podróż dla niego!
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń