Ryan liczył na
spędzenie spokojnej nocy w hotelowym pokoju, oczywiście po wysłuchaniu tego, co
na temat jego niespodziewanego pocałunku z Atsah miała do powiedzenia Trish. Z tą
myślą umył się, przebrał i położył do łóżka. Gdy wreszcie, po jakichś dwudziestu
minutach oczekiwania usłyszał skrzypienie klamki od drzwi wejściowych, odlepił
wzrok od ekranu telefonu i skierował go w tamtą stronę. Nie ujrzał jednak osoby, której się spodziewał. Chociaż, ściśle rzecz ujmując, połowiczna właśnie tak
było.
Do pokoju weszła bowiem
Trish, towarzyszył jej jednak ten, którego Ryan miał teraz ochotę widzieć
najmniej.
‒ A on tu po co? ‒
spytał, unosząc się na łóżku do siadu.
‒ Zaszły pewne zmiany ‒
oznajmiła Trish i sięgnęła po swoją porzuconą w kącie torbę. ‒ Przed chwilą na
korytarzu byłam świadkiem tego, że Atsah i Floyd nie dogadują się najlepiej i
zamknięcie ich na noc w jednym pokoju nie jest najlepszym pomysłem.
Ryan zrobił zdziwioną
minę i spojrzał na Indianina, który za to jedynie wzruszył ramionami, wyginając
usta w podkowę. Chyba nie miał sobie nic do zarzucenia.
‒ I niby dlatego mam
spędzić noc z tym zwierzęciem bez żadnych zahamowań? ‒ fuknął Norton.
‒ A wolisz z Floydem?
Z jakiegoś powodu nie
wolał, więc tylko wydał z siebie umęczone, teatralne westchnięcie. Dalsza
dyskusja nie miała z resztą sensu. Pocahontas już postanowiła i jedyne, co mu pozostało,
to się z tym pogodzić.
W pokoju było tylko
jedno łóżko, więc wyglądało na to, że będą się nim dzielić. Ryan nie miał
ochoty spać na podłodze. Nie chodziło nawet o komfort, a bardziej o dumę. Nie
zamierzał pokazać, że tamto wydarzenie poruszyło go w jakikolwiek sposób. Gdy
więc zostali w pokoju jedynie we dwóch, ostentacyjnie wrócił do przeglądania
Internetu na telefonie, nie poświęcając Indianinowi ani sekundy więcej uwagi.
Atsah przyjął to
milczeniem i udał się do łazienki. Wrócił po paru minutach przebrany i
najwyraźniej gotowy do snu, bo położył się na łóżku obok Ryana. Ten odwrócił
się do niego plecami i wsunął telefon pod poduszkę.
Nie spał, to oczywiste.
Nawet nie próbował, bo wiedział, że nic by to nie dało. Czuł go wyraźnie za
sobą. Nie dotyk, bo ich ciała się nie stykały, ale coś wyraźnie drażniło jego
nerwy. Może wzrok Indianina, jego ciepło, a może po prostu świadomość, że tam
był.
Drgnął i otworzył oczy,
gdy usłyszał cichy śmiech.
‒ Wiesz, po czym można
rozpoznać, czy ktoś śpi, czy tylko udaje? ‒ spytał Indianin. ‒ Po oddechu. Oddech
śpiącego człowieka jest wolniejszy i równy. Zdaje się, że nie wiedziałeś o tym
ani ty, ani Floyd.
Ryan był zaskoczony
przynajmniej z kilku powodów. Jeden był taki, że pierwszy raz słyszał, aby
Indianin ciągiem wypowiedział aż tyle słów. Czyżby to, co zażył na imprezie,
rozwiązało mu język?
‒ Co chcesz przez to
powiedzieć? ‒ zapytał, patrząc na niego przez ramię.
‒ To, że faceci w
naszej szkole dzielą się na trzy rodzaje ‒ odparł Indianin, posyłając mu
zadziorny uśmiech. ‒ Na takich, który marzą o choćby muśnięciu białej skóry
Pocahontas, takich, którzy mają te same myśli względem Ryana Nortona i takich,
którzy chcą obu tych rzeczy.
Ryan zdobył się na
prychnięcie, chociaż zrobiło mu się gorąco. Miał nadzieję, że się nie
zarumienił, jak wiejska dziewka słysząca komplement. Więc, do którego rodzaju
należał Atsah? ‒ zastanawiał się. A do którego on sam?
Oczywiście nie marzył o
samym sobie, ale od pewnego czasu zastanawiał się nad pewnymi rzeczami.
Właściwie, pogodził się już z tym, że raczej nie był przedstawicielem
pierwszego rodzaju. Miał nadzieję, że może w takim razie łapie się chociaż do
trzeciego. Teraz jednak uświadomił sobie jedną rzecz. Gdy był przekonany, że w
tę noc przyjdzie mu dzielić łóżko z Pocahontas nie czuł nic specjalnego. A
przecież kiedyś robili razem w łóżku rzeczy wymagającej znacznie większego
zaangażowania niż spanie.
Ryan nie mógł
powstrzymać się przed parsknięciem, co zwróciło uwagę Atsah. Zaangażowanie.
Tego właśnie brakowało. Chciało mu się śmiać z jeszcze jednego powodu. Dopiero
teraz dotarło do niego drugie dno słów chłopaka. Atsah był zazdrosny o Floyda.
Świadomość tego, że
leżeli na jednym łóżku, zamknięci sami w pokoju, a Indianin do tego coś brał,
uderzyła w niego ze zdwojoną siłą. Patrzyli na siebie bez słowa, prosto w oczy,
a Ryan nie mógł się zdecydować, czy jest bardziej podekscytowany, czy
przerażony.
Zacisnął palce jednej
dłoni na prześcieradle i przygryzł dolną wargę. Czuł, jak łomotało mu serce, a
jego twarz zrobiła się gorąca i mokra od potu. Pewnie jego źrenice były teraz
tak samo rozszerzone, jak te Atsah. Kurwa, raz się żyje ‒ dodał sobie animuszu
w myślach i po jeszcze jednym głębokim wdechu, nachylił się ku niemu. Przez
chwilę wydawało mu się, że Atsah zrobi to samo. Że zaraz ich usta albo dłonie
się spotkają, ale zamiast tego Indianin odsunął się i usiadł na skraju łóżku w
ten sposób, że Ryan mógł widzieć tylko profil jego twarzy. A właściwie tylko
czubek jego nosa i zaciśnięte usta, bo gdy Atsah się pochylił, jego
rozpuszczone włosy opadły niczym kurtyna.
Ryana miała właśnie
owładnąć panika i zażenowanie, jak bardzo mógł się pomylić, ale nim myśli te na
dobre zagościły się w jego umyśle, usłyszał:
‒ Naprawdę go zabiłem.
Tego chłopaka.
I wszystko inne
przestało mieć znaczenie. Ryan odsunął się instynktownie, a wtedy zaciśnięte
dotąd wargi Indianina wygięły się w uśmiechu. Nie widział jego oczu, więc
trudno było mu odczytać znaczenie tego gestu.
‒ I wiesz co? ‒
kontynuował Atsah. ‒ Wypuścili mnie z poprawczaka po roku.
Zdezorientowanie Ryana
jeszcze urosło, bo chłopak nagle się roześmiał.
‒ Nie powinni mnie
wypuszczać. Nazwali to przekroczeniem obrony koniecznej. Wiesz, to on mnie
pierwszy zaatakował i to on miał nóż. Wyrwałem mu go i wbiłem w brzuch. I wiesz
co?
‒ C...co? ‒ spytał
Ryan, patrząc teraz w przekrwione, rozszerzone oczy chłopaka, który zwrócił ku
niemu twarz.
‒ Nie musiałem tego robić
‒ odparł Atsah, wciąż się uśmiechając.
Wyglądał teraz jak
obłąkany. Ryan naprawdę zaczął się bać. Pewnie rzuciłby się teraz do drzwi,
gdyby nie oznaczało to konieczności minięcia chłopaka.
‒ Miał nóż.
Atsah znów się
roześmiał.
‒ A gdybyś ty go teraz
miał? ‒ zapytał, wciąż się tak dziwnie uśmiechając. ‒ Sądzisz, że miałbyś nade
mną przewagę? Że miałbyś jakiekolwiek szanse?
Nie. Nie miałby żadnych
szans.
‒ Lepiej już idź.
***
Trish siedziała na
łóżku w podkoszulku na ramiączkach i krótkich spodenkach, które służyły jej za
piżamę i nacierała łydki balsamem. Gdy Floyd siedzący obok po raz któryś z rzędu znów oglądał odbicie
swojego policzka w ekranie telefonu, przewróciła oczami.
‒ Już nie dramatyzuj ‒
parsknęła. ‒ Ledwie cię musnął. Masz szczęście, że nie był trzeźwy i mu się
omsknęła pięść.
‒ Wolę myśleć, że to
mój zajebisty refleks ‒ odparł wesoło chłopak.
Nie wydawał się jakoś
nadmiernie przejmować sytuacją, która miała miejsce na korytarzu. Czyli tym, że
ni stąd, ni zowąd Atsah postanowił mu przywalić. Dobrze, że akurat Trish się
wtedy napatoczyła i ogarnęła sytuację.
‒ Ale jazda ‒
skomentowała, układając się wygodniej na poduszkach. ‒ Ja tu jestem, a to Ryan
zgarnia całe zainteresowanie. Czuję się jak bohaterka jakiejś homo-mangi. Nagle
wszyscy w około okazują się być gejami. Ha, nawet mój kreator.
‒ Co? Kreator?
Trish machnęła ręką.
‒ Nieważne ‒
stwierdziła.
Skoro „nieważne”, to
Floyd nie zamierzał się zagłębiać. Taki już miał charakter. Położył się na
łóżku koło dziewczyny.
‒ Myślisz, że co tam
się dzieje? ‒ spytał, zerkając na ścianę, do której dosunięty był mebel. ‒ To
na pewno bezpieczne zostawiać Ryana samego z tym świrusem?
‒ Nie słyszę jęków
żadnego rodzaju, więc raczej się nie mordują i nie pieprzą ‒ odparła Trish, posyłając mu jeden ze swoich firmowych uśmiechów.
Gdy mimowolnie jej wzrok padł na jedno z uszu Floyda, skrzywiła się. Tunele przyprawiały ją o
nieprzyjemne dreszcze. Aż się wzdrygnęła.
‒ Ohyda ‒ mruknęła,
zasłaniając oczy dłońmi.
‒ Hm? To? ‒ podłapał
Floyd i po chwili majstrowania wyciągnął jedną z plastikowych wkładek z ucha.
Gdy Trish to zobaczyła,
aż pisnęła. Wszelkie dodatkowego otwory w ludzkich ciałach, których nie
zaplanowała matka natura, tak na nią działały.
‒ I po co ci to? ‒
jęknęła, zerkając na rozciągniętą skórę.
‒ Dobre pytanie ‒
przyznał Floyd. ‒ W sumie, widziałem tylko jedno praktyczne zastosowanie. W
pornolu.
‒ Niech zgadnę… Ktoś
przekładał przez niego fiuta? ‒ parsknęła Trish, a potem zaczęła się śmiać.
‒ No ‒ przyznał
chłopak, również się śmiejąc.
‒ Włóż już to z
powrotem, bo aż mam dreszcze.
Gdy chłopak wykonał
polecenie, po prostu się do niej przybliżył i ją pocałował. Trish oddała
pocałunek. Wciągnęła Floyda bardziej na siebie, chwytając go za materiał
koszulki. Jedną nogą oplotła go w pasie. Wszystko jednak nie trwało długo, bo
Trish najwyraźniej nie miała ochoty pozwolić sytuacji nadmiernie się rozwinąć.
Gdy Floyd zszedł z pocałunkami na jej szyję, a rękę wsunął pod materiał bluzki,
chwyciła go za dredy i odciągnęła od siebie.
Chłopak syknął z bólu i zrobił zawiedzioną
minę. Jednak potulnie się odsunął.
‒ W ogóle nie? ‒ spytał z nutą nadziei w zachrypniętym głosie.
‒ Nie jestem typem
dziewczyny, która w trakcie oczy trzyma zamknięte, a jak widzę te twoje uszy, to mi się
odechciewa.
‒ Aż tak? ‒ zdziwił się
Floyd i aż zasłonił swoje małżowiny dłońmi. ‒ No to głowę mogę ulokować gdzieś,
gdzie nie dosięgniesz wzrokiem.
‒ Skoro ci to
odpowiada.
Floyd miał ładnie
wyrzeźbione ciało, uznała Trish. Szczególnie jak na kogoś, kto ponoć jest
leniwe, a jego jednym hobby było obserwowanie. Mięśnie grające pod skórą na
jego plecach były naprawdę ładnym widokiem. Ciekawe, czy Ryan by się z nią
zgodził? ‒ przeszło jej przez myśl. W tym samym momencie kątem oka wyłapała,
jak ktoś wpadł do ich pokoju. Trochę niemądrym było zostawienie otwartych drzwi, uznała.
To był Ryan. Jakiś taki
poszarpany i rozedrgany stał przylepiony do ściany obok drzwi i chyba próbował
ogarnąć umysłem scenę, której właśnie był świadkiem.
‒ Ja… ja chyba sobie
pójdę… ‒ zdecydował po otrząśnięciu z pierwszego szoku.
‒ Gdzie niby? ‒ spytała
Trish, lekko podciągając się na łokciach, aby lepiej widzieć.
Spokój w jej głosie był
aż nierealny. Szczególnie że z ubrania pozostał jej jedynie biustonosz, a
Floyd klęczał między jej nogami. Teraz on także patrzył na Ryana i również nie
wydawał się zażenowany sytuacją.
‒ Gdzie? Gdziekolwiek ‒
odparł Ryan. ‒ Tylko nie tutaj.
‒ Wbiegłeś tu jak
oparzony. Rozumiem, że z pokoju, który dzielisz z Atsah. Wnioskuję, że wracać
tam nie chcesz, a na korytarzu chyba siedzieć nie będziesz? Możesz zostać
tutaj. ‒ Trish poklepała miejsce na łóżku obok siebie. ‒ Jest jeszcze sporo miejsca, a Floyd nie
będzie miał nic przeciwko, prawda?
‒ Prawda ‒ potwierdził
chłopak, uśmiechając się szeroko.
Siedział teraz na
wprost Ryana. Jego nogi swobodnie zwisały z brzegu łóżka. Miał na sobie jeszcze
bokserki. Nie miał żadnych oporów przed eksponowaniem ich zawartości ani
swojego obnażonego ciała.
‒ Żartujecie… ‒ jęknął
Ryan, ale zaraz spojrzał na ścianę, która oddzielała ich pokoje.
Nie chciał myśleć o
tym, co przed chwilą usłyszał. Boże, to było takie pojebane. Wszystko się takie
ostatnio wydawało, a on był tylko zwykłym dzieciakiem. Byłoby miło przez chwilę
nie być zdolnym do zebrania myśli.
Odbił się od ściany i
podszedł do łóżka. Trish uśmiechnęła się do niego zachęcająco i wyciągnęła
rękę, którą chwycił. Dał ściągnąć z siebie podkoszulek, a potem prowadzony
dłońmi dziewczyny położył się na łóżku.
Trish nachyliła się nad
nim, zakładając opadające kosmyki włosów za ucho. Pocałowała go w usta.
Najpierw lekko i zaczepnie, aby przykuć jego uwagę, a potem znacznie bardziej
namiętnie. Ryan oddał pocałunek, przymykając oczy i przyjmując jej sprawny
język. Czuł jej ciepłe dłonie, wędrujące po jego ramionach. A potem jeszcze
jedne, znacznie niżej. Obce i szorstkie, ale intrygujące.
Chwilę ugniatały jego
brzuch, a potem wkradły się pod materiał jego spodni. Otworzył oczy i spojrzał w dół swojego ciała, gdy obce
palce zaczepiły o jego włosy łonowe. Floyd wystawił język, jak niegrzeczny
dzieciak na placu zabaw, i obsunął materiał. Ryan wydał z siebie zduszone
sapnięcie, łykając z trudem powietrze i spojrzał na Trish, która uśmiechnęła
się do niego, pokazując pełen garnitur oślepiających białych zębów. Nachyliła
się nad nim jeszcze raz, aby znów ucałować jego usta, a potem odsunęła się,
dając więcej miejsca Floydowi. Zsunęła się na podłogę i po krótkim
rozglądnięciu, namierzyła swoją bieliznę, by wciągnąć ją na siebie.
Nie czuła się
wyalienowana, czy coś w tym stylu. Wręcz przeciwnie. Była z siebie bardzo
zadowolona, że udało jej się do tego doprowadzić. Ryan potrzebował jakiegoś
impulsu, bo sam pewnie nie zdecydowałby się nigdy. No i to sprawi, że ich
podróż będzie jeszcze ciekawsza.
Trish uśmiechnęła się
do siebie i tak jak Ryan jakiś czas temu spojrzała na ścianę, za którą
znajdował się Atsah. Będzie zabawa. Tym czasem Floyd zupełnie obnażył chłopaka.
Penis Ryana nie prężył się tak dumnie, jaki ich nowego znajomego.
Trudno się dziwić w
takiej sytuacji. Obecność obserwatora w postaci Trish też na pewno nie
pomagała. Dziewczyna była mniej więcej ubrana, więc postanowiła się wycofać.
Wyszła z pokoju, pozostawiając wszystko w rękach i ustach Floyda.
‒ Coś jest ze mną grubo
nie tak ‒ skomentowała, gdy znalazła się już na korytarzu. ‒ Geny to jednak
niesamowita siła.
***
Schowany za krawędzią
muru jednego z domów, obserwował willę, która należała do Ahigi. Nietrudno było
ją znaleźć. Wszyscy w mieście wiedzieli, gdzie mieszkał szef jednej z mafii
trzęsących tym miastem. To nie była jakaś wielka tajemnica.
Nie było takiej
potrzeby. Nikt o zdrowych zmysłach i chociaż resztką instynktu
samozachowawczego nie zbliżał się do tego miejsca. Dom był monitorowany przez kamery
i dobrze obstawiony przez ludzi z gangu. Patrolowali on także ulice wokół, więc
nie mógł tu zostać za długo. Nie miał nawet takiego zamiaru, bo było to
pozbawione większego sensu.
Gdyby Ahiga chciał po prostu
jego, to by mu się oddał. Był gotowy to zrobić, ale jego śmierć wcale nie
oznaczała bezpieczeństwa jego rodziny. Właściwie, Johnny miał niemal pewność,
że po nim zginęli by także jego rodzice, bratowa i jej syn.
Kiedyś znał tajemnice
mafii i mógłby ich użyć, aby nakłonić Emperors do rozpoczęcia wojny z Banitami,
ale od jego wyjazdu minęło kilkanaście lat. Nie miał już żadnych asów w
rękawie.
Właśnie. Johnny
podwinął rękaw bluzy i spojrzał na swój tatuaż. Wielokrotnie zastanawiał się
nad jego usunięciem w ciągu tych wszystkich lat, gdy tułał się po świecie, ale w
końcu zawsze rezygnował. Złotozielony, precyzyjnie wykonany wąż owijał jego
przedramię. Jego rozwarta paszcza z długimi, zakrzywionymi zębami jadowymi znajdowała
się na wewnętrznej stronie jego nadgarstka.
Nie miał wyboru. Znów
musiał się taki stać. Zimny i obślizgły. Przywdziać łuski. Jeśli chciał, aby
jego rodzina przetrwała, musiał poświęcić kogoś innego.
Zauważył dwóch mężczyzn
zbliżających się ulicą, która prowadziła do willi Ahigi, więc postanowił się
ulotnić, nim oni też go zobaczą. Nie oglądając się za siebie, pokonał wąską
uliczkę, w której się znajdował, by wyjść na główną ulicę, gdzie zaparkował
swoje auto. Musiał zacząć działać.
Napis na murze jego
domu oznajmiał, że miał jeszcze ponad sto dni, ale nie mógł dłużej tego
odkładać. Mafii nie można było wierzyć. Ryan był też daleko, więc jak wszystko się
spierdoli, to może chociaż syn jego brata to przeżyje.
Wsiadł do auta i
pojechał pod swój dom. Nie mógł trafić tam w lepszym momencie. Gdy parkował
kilka podwórek dalej, ktoś właśnie zaczynał malować napis na murze. Tym razem
sprejem. Pomimo mroku nocy i znacznej odległości, Johnny nie miał problemów ze
stwierdzeniem, że to nie był Raphael. Ten chłopak był znacznie wyższy.
Prawdopodobnie ten sam, który co noc przychodził pod dom Nortonów. Ten, któremu
zależało najbardziej na wkupieniu się łaski mafii. Morderca psów.
‒ Dobrze ‒ skomentował
Johnny i wychylił się do tyłu, aby podnieść coś z siedzenia.
A było to kij bejsbolowy.
Metalowy, taki, jakich używali w nieprofesjonalnych ligach. Wysiadł z samochodu
i kilkukrotnie poprawiając chwyt, zbliżył się do chłopaka. Gdy ten go zauważył,
było już za późno. Johnny podbiegł do niego i zamachnął się kijem. Trafił go w
ramię. Chłopak syknął i wypuścił z ręki puszkę spreju, która z brzdękiem
uderzyła o asfalt.
Carl szybko odzyskał
rezon. Zdarł ze swojej twarzy maskę przeciwgazową i ze wściekłym rykiem rzucił
się na Johnny’ego. Kolejne uderzenie kijem zablokował przedramieniem, co
kosztowało go wiele bólu, i natychmiast kontratakował. Wolną pięścią trafił mężczyznę
w szczękę.
Johnny zrobił parę
kroków w tył i potrząsnął głową. Aż zadzwoniło mu w uszach. Nie spodziewał się,
że dzieciak miał aż taką krzepę. I dobrze. Ogarnięty furią dzieciak skoczył na
niego i najwyraźniej próbował go ugryźć. Johnny zablokował go kijem, ale
uderzył tyłem głowy w mur. Szybko jednak się otrząsnął. Kopnął dzieciaka w
łydkę, a potem uderzył kijem w brzuch, trafiając też w kroczę. Gdy jego
przeciwnik zgiął się w pół, wykorzystał szansę i przywalił mu w głowę z kolana.
Carl wylądował plecami na ziemi.
Poszło trochę za ławo. Nie
tak to miało wyglądać. To Johnny był tutaj starszy i dawno wyszedł z wprawy.
Spodziewał się po dzieciaku zdolnym wybebeszyć psa trochę więcej. Podszedł i
się nad nim nachylił. Niewiele widział w tej ciemności. Czyżby dzieciak
stracił przytomność?
‒ Hej, idiota, zipiesz
tam jeszcze? ‒ spytał, trącając go butem.
Jak na zawołanie Carl
zerwał się z ziemi i zaraz to Johnny leciał na kolana porażonym bólem. Dzieciak
przywalił mu z całej siły w kroczę puszką po spreju, którą teraz odrzucił za
siebie. Wyrwał Johnny’emu kij i uderzył go w żebra, a zaraz potem w brzuch.
‒ Pierdol się! ‒ krzyknął,
chcąc zadać kolejny, wszystko kończący cios w głowę.
Jego uwagę rozproszyły
jednak światła, które właśnie rozświetliły dom i posesję naprzeciwko. Uświadomił
sobie, że nie ma już maski na twarzy. Gdy usłyszał skrzypienie frontowych
drzwi, rzucił się do ucieczki.
Johnny też powędrował
zamglonym spojrzeniem w stronę bramy domu zna przeciwka. Po kolejnych kilkunastu sekundach jedynym, co się w niej pojawiło, był kot z płonącymi w ciemności oczami.
Przeszedł między metalowymi prętami i czmychnął w tylko sobie znanym kierunku.
Po chwili światła na ganku i w domu zgasły. Ktoś po prostu wstał, aby wypuścić
kota.
Dobrze. Johnny syknął z
bólu i podniósł się na równe nogi. Chciało mu się rzygać, a w ustach czuł krew.
Miał nadzieję, że wyglądał tak beznadziejnie, jak się czuł. Bardzo możliwe, że
przynajmniej jedno z jego żeber było pęknięte. Dowlekł się do muru swojego domu
i z bolesnym stęknięciem usiadł na ulicy, opierając się o niego plecami. Dokładnie
nad głową miał niedokończony napis.
Pozostało mu czekać na
swojego anioła.
Trish jes pojebana. Serio , nie ogarniam jej. Santa Boy miał jeszcze jakieś powody żeby być potytym, ona chyba tylko sobie wmawia te geny szaleństwa. A Ryan to trochę taka ciapa nie? Atash mu wyjawia prawdę widać ze to dla niego trauma a ten zwiewa
OdpowiedzUsuńZgadzam się w pełni z oceną Trish ;) Jest to jednak zaplanowane i ma do czegoś doprowadzić. Istnieje jeszcze jeden powód - często kobiece bohaterki w BL są takim mdłym tłem, a ja chciałam zrobić inaczej :) Czy Ryan to ciapa... Dużo przeszedł, a poza tym to zwykły licealista. Jak przeciętny człowiek zachowałby się w takiej sytuacji? Pokierowały nim emocje.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam :)