sobota, 30 czerwca 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 12 - Wszytko według planu

Ha, zdążyłam jeszcze w czerwcu! Udanych wakacji, ludziska, mimo że na razie pogoda taka sobie :-)


Czekał niecałą godzinę. Przez cały ten czas siedział na ziemi wsparty plecami o mur. Bolało go prawie całe ciało, łącznie z głową. Najbardziej dawało znać o sobie potłuczone żebro. Do tego wszystkiego przez skórę, do wnętrza jego sponiewieranego ciała promieniowało zimno od betonu. Czuł się fatalnie i pewnie tak wyglądał.

Po kilkudziesięciu minutach zaczął mieć wątpliwości, czy w ogóle coś się wydarzy. W końcu jednak jasna poświata z rowerowej lampki poraziła jego oczy. Nakrył je dłonią i spomiędzy palców spojrzał na Raphaela, który właśnie opierał swojego górala o mur kilka kroków od Johnny’ego. Zaraz dopadł do niego i przykucnął tuż obok.
‒ Co tutaj robisz? ‒ spytał mężczyzna. Oprócz słów z jego ust wyrwało się także bolesne syknięcie. ‒ Miałeś więcej nie przychodzić.
‒ To tyczyło się sklepu ‒ odparł zadziornie Raphael, ale po minie widać było, że jest przerażony. ‒ Carl do mnie zadzwonił i powiedział, że ci wpier… Że się pobiliście i że to ty zacząłeś.
Chciał zapytać o wiele rzeczy. Przede wszystkim, po co Johnny to zrobił. Nie miało to przecież żadnego sensu. Carl był nikim. Wiedział jeszcze mniej od niego. Jednak teraz nie było na to czasu. Johnny wyglądał naprawdę źle. Krwawił z ust, siedział nienaturalnie wykrzywiony, ale najgorszy był jego wzrok. Taki pusty. I ten uśmiech.
Jak mógł się uśmiechać w takiej sytuacji? Raphael nie potrafił tego pojąć.
‒ Musisz jechać do szpitala ‒ zadecydował.
Chwycił Johnny’ego za ramię i próbował go podnieść, ale ten ani drgnął.
‒ Nie.
‒ Jak to nie?! ‒ nie rozumiał Cherubin. ‒ Możesz mieć coś złamane. Albo mieć krwotok wewnętrzny!
Johnny zaśmiał się ochryple, wzruszając przy tym ramionami, a jego uśmiech jeszcze się poszerzył.
‒ No i? ‒ spytał rozbawionym głosem.
‒ Jakie „No i”?!
‒ Na izbie przyjęć będą chcieli wiedzieć, co mi się stało. Nawet jeśli nic nie powiem, to i tak poznają po moich obrażeniach, a wtedy zadzwonią na policję.
‒ No i dobrze! Od tego są. Nawet jeśli wszystko by się wydało i mnie też by się oberwało, to niech tak będzie! ‒ odparł chłopak. ‒ Należy mi się. Niech tylko się tym zajmą…
‒ Niczym się nie zajmą ‒ przerwał mu Johnny. ‒ Jeśli dowie się policja, dowie się Ahiga. I nie będzie zadowolony, że gliny się w to wmieszały. Nie będzie czekał do trzynastego sierpnia.
‒ Trzynastego sierpnia? ‒ powtórzył Raphael, nie wiedząc, co mężczyzna miał na myśli.
Johnny znów zaśmiał się ponuro i pozwolił swojej głowie opaść. Zacisnął dłonie na włosach.
‒ W sumie, co za różnica? ‒ parsknął całkowicie zrezygnowany.
Raphael patrzył na niego na granicy paniki. Nie chciał tego wszystkiego. Nie chciał, żeby ten zabawny, pewny siebie facet siedział pobity pod murem własnego domu, patrząc na niego wzrokiem pozbawionym jakiejkolwiek nadziei.
‒ To… to może chociaż pomogę ci dojść do domu? ‒ zaproponował, nie wiedząc już, co robić.
Johnny pokręcił głową, nawet na niego nie patrząc.
‒ Dopiero co stracili jednego syna. Nie potrzebne im jeszcze to. Niech mają spokój, póki jest jeszcze czas.
‒ Ale nie możesz tu zostać. Zabiorę cię do siebie ‒ upierał się Raphael. W jego głosie dało się wyczuć desperację. ‒ Zgódź się, rodziców nie ma. Proszę, zrób to dla mnie. Bo inaczej wyrzuty sumienia mnie zabiją.
Johnny niechętnie, ale się zgodził. Pojechali jego samochodem. Rower Raphael wcisnął do bagażnika. Nie mieszkał daleko. Zaledwie kilka przecznic dalej, w zadbanej willi z przestronnym, zadbanym ogrodem.
Raphael zaprowadził mężczyznę do swojego pokoju. Musiał go podpierać, gdy szli po schodach. Usadowił go na swoim łóżku i pobiegł do kuchni po apteczkę, kruszony lód i wodę. Johnny nie opierał się, gdy dezynfekował rozcięcie przy jego ustach, a potem je opatrzył. Syknął, gdy Raphael przyłożył mu do tworzącego się z tyłu głowy guza torebkę z lodem. Był bardzo cichy i jakby pozbawiony chęci do życia.
Teraz nadeszła trudniejsza część. Raphael nie zamierzał pytać o pozwolenie, bo pewnie i tak nie dostałby żadnej odpowiedzi. Przykucnął między nogami Johnny’ego i zaczął rozpinać guziki jego koszuli. Na początku nie było źle. Pierwsze, co ujrzał, to złoty naszyjnik, który spoczywał na ładnie umięśnionej klatce piersiowej mężczyzny. Johnny miał dość gęste, kręcone i ciemne włosy, czyli naturalnie był brunetem z zielonymi oczami. To musiało być seksowne, uznał Raphael. Potem robiło się gorzej. Skóra po prawej stronie tułowia zaczęła przybierać nieprzyjemny dla oka kolor.
‒ Myślisz, że są tylko stłuczone? ‒ spytał.
‒ Jeśli tak, to przestanie boleć za kilka dni ‒ stwierdził beznamiętnie Johnny i dotknął swoich żeber.
Syknął z bólu.
‒ Mam maść na stłuczenia. ‒ Cherubin wyciągnął z apteczki napoczętą tubkę i podał ją mężczyźnie.
Na ten gest i minę chłopaka Johnny wreszcie się uśmiechnął. Usiadł głębiej na łóżku, a potem położył się na plecach.
‒ I gdzie się podział ten bezczelny dzieciak z tamtej nocy w sklepie? Ten, który mnie pocałował? ‒ spytał, zerkając na Raphaela, który wstał z klęczek i wyraźnie się wahał. ‒ Będę zawiedziony, jeśli odpuścisz sobie taką szansę.
Cherubin zachichotał i wpełznął na łóżko. Kilka pasemek zaczesanej na bok grzywki opadło mu na jasne czoło. Zagryzł dolną wargę, uśmiechając się figlarnie. Odkręcił tubkę i nałożył paść na dłonie.
‒ To atakuję.
‒ Mmm.
Johnny zaśmiał się gardłowo, patrząc na zaoferowaną minę chłopaka. Nawet ten lekki dotyk sprawiał mu ból, ale jednocześnie przyjemnie chłodził. Cherubin nachylił się nad nim i delikatnie, okrężnymi ruchami wsmarowywał maść w stłuczenie. To, że jego dłoń co jakiś czas zapuszczała się trochę za daleko, w stronę biodra mężczyzny, tylko wywołało u Johnny’ego uśmiech. Dzieciak był taki pocieszny. Nie czuł od niego żadnego zagrożenia, a przede wszystkim to on tutaj panował nad sytuacją. To było zupełnie innego od tego, co miał szansę doświadczyć.
Chwycił go za jeden z wielu kolczyków, którymi chłopak miał przebite uszy, i lekko pociągnął. Zaskoczony Raphael popatrzył na niego z wyrzutem, ale zaraz uśmiechnął się radośnie. Już pozbawiony skrępowania ostentacyjnie wytarł resztki maści z dłoni o brzuch Johnny’ego, co mężczyzna skomentował rozbawionym parsknięciem.
Raphael błądził przez chwilę wzrokiem po jego ciele, nie mogąc się zdecydować. Przygryzał przy tym wargę. W końcu położył dłoń na szyi Johnny’ego, a dokładniej na grdyce, badając wypukłość palcami.
‒ Naprawdę jesteś facetem ‒ powiedział rozbawionym głosem.
‒ Zwykle nie tak to się sprawdza ‒ odparł Johnny, unosząc brew. ‒ Wiesz, u weterynarza czy coś.
Cherubin zrozumiał aluzję i momentalnie powędrował spojrzeniem w dół ciała mężczyzny. W geście niemego pytania zerknął w zielone oczy Johnny’ego.
‒ Bez szans ‒ odparł mężczyzna. ‒ Obolałe mam dokładnie wszystko. No ale…
Zaświecił garniturem białych zębów i chwycił chłopaka za kroczę. Cherubin momentalnie się spiął, ale gdy spojrzał w roześmiane oczy Johnny’ego na jego usta wpłynął uśmiech. Nachylił się nad nim i polizał go po grdyce. Johnny zaśmiał się gardłowo. Chwycił chłopaka za krótkie, nażelowane włosy i nakierował jego usta na swoje. Nim ich wargi się złączyły, musnął jeszcze drobny podbródek Cherubina.
Mały diabełek znał się na rzeczy, pewnie trenował na niejednej dziewczynie, ale teraz wyraźnie tracił rezon. I dobrze. Inaczej to by było zbyt podobne. Johnny przetorował sobie drogę językiem do wnętrza jego ust, a dłonią do wnętrza dresowych spodni. Teraz dwa węże mogły się spotkać. Raphael na to uczucie wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, niemalże skomlenie. Prawie jak szczeniak proszący o przysmak.
Mała, różowa kobra Cherubina była śliska i gładka, podobnie jak skóra wokół. Dzieciak musiał się golić. Johnny uniósł się trochę, aby sięgnąć głębiej, do jego jąder. Te też były gładkie. Zaraz jednak z powrotem opadł na plecy, bo jego żebra dały o sobie znać. Przejechał wtedy dłonią wzdłuż prężącego się penisa, wyciskając z dzieciaka kolejne ekstatyczne jęknięcie.
Cherubin nie miał już wątpliwości, więc ściągnął z siebie całe ubranie. Johnny przekręcił się z jęknięciem na bok i lekko pchnął go w ramię, aby zrobił to samo. Niestety w jego stanie nie było mowy, aby dzieciak na nim usiadł, a szkoda. Odgarnął mu włosy z czoła i spojrzał w czarne, błyszczące teraz oczy.
Nie miał wyboru.
Znów go pocałował. Najpierw zaczepnie, chwytając zaczerwienioną już wargę, a potem znacznie bardziej gwałtownie. Ręką z wytatuowanym wężem znów sięgnął do jego penisa. Raphael przyjął te wszystkie doznania z rozedrganym westchnięciem. Dłonią zawędrował na pierś Johnny’ego. Podobały mu się jego mięśnie. To, że były tak dobrze wyczuwalne pod gorącą skórą. No i te kręcone włosy na klacie były takie seksowne.
Skończył z cichym westchnięciem na ustach. Przez chwilę oczy trzymał zamknięte, a Johnny doszedł do wniosku, że mały diabełek miał niesamowicie długie i gęste rzęsy, które teraz zroszone były kilkoma kroplami. Żeby nie było zbyt romantycznie, ubrudzoną dłonią klepnął chłopaka w nagi pośladek, wycierając się przy okazji. Raphael popatrzył na niego początkowo z oburzeniem, a potem zachichotał.
Johnny przewrócił się z powrotem na plecy. Odgarnął kosmyki z czoła, a jego dłoń już tam pozostała, zaciśnięta na włosach. Zagapił się w sufit. Nie miał wyboru.
Raphael wykorzystał ten moment na wytarcie się. Nie zamierzał jednak zakładać z powrotem ubrania. Nadal w stroju Adama położył się na brzuchu i oparł podbródek o ramię Johnny’ego, zerkając mu roześmianym wzrokiem w te zielone oczy.
‒ Gdzie twoi rodzice, tak w ogóle? ‒ spytał mężczyzna, patrząc na niego przelotnie.
‒ Hm? Na jakiejś sztywniackiej konferencji. Oboje są doktorami na uczelni. Matka jest chemikiem. Teraz zajmuje się naturalnymi kosmetykami. W oranżerii mamy prawdziwy busz. Jakbym zaczął gdzieś tam hodować zioło, pewnie by się nawet nie skapnęła. ‒ Zaśmiał się Raphael.
‒ Nie tego się spodziewałem ‒ przyznał Johnny, zerkając na chłopaka z krzywym uśmiechem.
Chłopaka, który teraz bez choćby odrobiny wstydu i zupełnie nago leżał ze starszym facetem w łóżku. I współpracował z mafią. Ale to nie tak, że go nie rozumiał. Powodów jego buntu. Kiedyś był taki sam, a raczej tysiąc razy gorszy. I jak to się skończyło? Ludzie powinni uczyć się na cudzych błędach, a zamiast tego wciąż i wciąż, od nowa, popełniają te same.
‒ Więc… To z Carlem? Po co to było? ‒ spytał Cherubin. ‒ On wie jeszcze mniej ode mnie, to by ci nic nie dało.
No to nadeszła pora, westchnął w myślach Johnny.
‒ Nie planowałem tego ‒ przyznał, odwracając wzrok jakby zawstydzony. ‒ Po prostu go zobaczyłem i pękłem. Chciałem się na kimś wyżyć. Jestem sfrustrowany, bo nie mogę nic zrobić. Tylko czekać, aż Ahigę znudzi zabawa i… Gdyby chodziło mu tylko o mnie, to po prostu bym mu się oddał. Ale on chce odebrać mi wszystkich, na których mi zależy. I  żebym na to patrzył.
‒ A nie możesz po prostu… nie wiem, zadośćuczynić za to, co mu zrobiłeś?
Johnny roześmiał się, chociaż w jego głosie nie dało się wyczuć choćby nuty rozbawienia. Zaraz pożałował, że to zrobił i z sykiem dotknął swoich żeber.
‒ Chciałem go zabić ‒ wyznał, a Raphael spojrzał na niego zszokowany. ‒ Właściwie do niedawna byłem przekonany, że mi się to udało. Jednak gdyby chodziło tylko o to, po prostu by mnie załatwił przy pierwszej, lepszej okazji. Zdradziłem go, a to jeszcze gorsze. Ahiga nienawidzi dwóch rzeczy: swojego imienia i zdrady. A ja właśnie to zrobiłem. Zdradziłem jego zaufanie.
Raphael odsunął się, przestając opierać głowę o ramię mężczyzny i naciągnął na swoje ciało skraj kołdry. Teraz jego nagość wydała mu się nie na miejscu. Po chwili wahania dotknął palcami wierzchu dłoni mężczyzny. Musnął przy tym opuszkami tatuaż złotozielonego węża.
‒ Opowiesz mi? ‒ poprosił.
‒ Czemu nie ‒ odparł Johnny zrezygnowanym głosem. Uśmiechnął się pod nosem. Boże, jaki on był wtedy głupi. ‒ Od czego by tu zacząć... Może od tego, że mój starszy brat był idiotą. Odkąd tylko pamiętam. Takim idiotą, który myśli, że cały świat należy do niego. Ciągle gdzieś się włóczył, olewał szkołę. Już w liceum miał problemy z agresją i alkoholem. W końcu skończyło się to kuratorem i dozorem policyjnym. No i zbieraniem śmieci przy autostradzie, co tylko potęgowało jego wkurwienie na cały świat. Początkowo rodzice próbowali go jakoś naprostować, ale potem odpuścili. Nawet przestali reagować na jego kolejne wyczyny. Nawet nie specjalnie się zdziwili, gdy zaciążył dziewczynę. Po prostu przyjęli to do wiadomości. Wszystkie swoje nadzieje przerzucili na mnie, na dobrego dzieciaka, który nie sprawiał problemów i dobrze się uczył. Mieli wysokie oczekiwania, a kiedy coś spieprzyłem, obrywało mi się podwójnie. Za mnie i za brata. To mnie frustrowało, ale dusiłem wszystko głęboko w sobie. Do czasu. W końcu nadszedł mój czas buntu i miałem tego pecha, że akurat wtedy spotkałem Ahigę. Może w innym przypadki skończyłoby się na paru bójkach i pośpiesznie wypalonych jointach na długiej przerwie za szkołą.
Raphael był właśnie takim dzieciakiem. Z dobrego domu, z rodzicami, którzy coś osiągnęli i wymagali tego samego od swojego dziecka, a on nie specjalnie się do tego palił.
‒ Więc gdyby nie Ahiga, mógłbyś się wycofać w odpowiednim momencie. Zostać księgowym, czy coś? ‒ spytał.
Miał nadzieję, że dla niego nie było za późno.
‒ Pewnie byłbym chujowym księgowym, który, aby wstać z łóżka, musi łyknąć garść antydepresantów ‒ przyznał Johnny ‒ ale przynajmniej nikt nie dybałby na życie mojej rodziny.  Ahiga chodził do tej samej szkoły. Cóż, właściwie bardziej składał w niej rzadkie wizyty. To imponowało takim głupim dzieciakom jak ja. Że jest taki wolny, nic go nie krępuje. To były tylko pozory, ale żeby to dojrzeć, trzeba było być blisko niego. Ja byłem jedną z niewielu osób, którym na to pozwolił. Ahiga był nieślubnym dzieckiem szefa Banitów. Jego matka, Indianka, była kochanką starego Ledgera. Dla niego czystość krwi i inne pierdoły były bardzo ważne. Dlatego za swojego jedynego spadkobiercę uważał tylko starszego syna, którego miał ze swoją żoną. I dlatego nadał swojemu młodszemu synowi indiańskie imię. Żeby jeszcze podkreślić to, że nie uważa go za… w pełni swojego. Inni członkowie mafii traktowali Ahigę tak, jak jego ojciec  - lekceważyli go. A on tego nienawidził. Dorastał w poczuciu odrzucenia i upokorzenia. Dlatego miał obsesję na tym punkcie. Musiał wszystkim udowodnić, że jest najsilniejszy. No i przede wszystkim lepszy od swojego brata. A ten to wyczuł. Myślę, że obawiał się Ahigi i tego, jak bardzo był zdeterminowany. Ahiga był też silniejszy i sprytniejszy od niego, no i bardziej bezwzględny. Dosłownie szedł do celu po trupach. Robert czuł nóż na gardle, więc chwytał się wszystkiego, czego się dało. W końcu przekupił dziewczynę Ahigi, żeby szpiegowała dla niego. Ahiga po pewnym czasie odkrył prawdę. Nigdy wcześniej nie widziałem go aż tak wściekłego. Pewnie by ją zabił, gdybym go nie powstrzymał. I wtedy zrozumiałem, że zostałem mu tylko ja. I że nigdy nie pozwoli mi po prostu odejść. Znałem jego tajemnice, jego lęki i słabości. Wszystko to, czego najbardziej bał się ujawnić. Wiedziałem, że jeśli zostanę z nim dłużej i Ahiga przejmie władzę w gangu, to już nigdy się nie wyrwę. Na pewno nie żywy. 
‒ Więc postanowiłeś go zabić, zanim on zabije ciebie ‒ domyślił się Raphael.
‒ Tak. I jeszcze do niedawna myślałem, że mi się udało. Wiedziałem, że stary Ledger będzie chciał zemsty, chociaż bardziej na wzgląd na swój splamiony honor, niż śmierć swojego bękarta, więc wykorzystałem okazję, aby uciec. Na następny dzień moja klasa wylatywała na wycieczkę do Meksyku. Na miejscu wykorzystałem okazję i zgubiłem się w tłumie. Zniknąłem na trzynaście lat i nie powinienem był wracać.
Johnny przetarł twarz dłońmi, rysując paznokciami skórę na pokrytych dwudniowym zarostem policzkach. Musiał wyglądać żałośnie, bo Raphael poderwał się do siadu, nie zważając na obsuwając się z jego jasnego, szczupłego ciała kołdrę i patrzył na niego przejętym spojrzeniem.
‒ Tylko nie mów, że wszystko będzie dobrze ‒ parsknął Johnny ‒ bo nie będzie.
‒ Okej ‒ zgodził się cicho Cherubin. ‒ A jak go… No wiesz…
Johnny się roześmiał i pokręcił głową. Klepnął chłopaka w udo.
‒ Ta twoja ciekawość zaprowadzi cię kiedyś do piekła ‒ stwierdził. ‒ Jak go prawie zabiłem? Prawda jest taka, że nie miałem jaj, żeby stanąć z nim twarzą w twarz. Ahiga miał jedną pasję, która przez chwilę pozwalała mu się oderwać od tego wszystkiego: nielegalne wyścigi samochodowe, które odbywały się nocą na pustych, prostych odcinkach dróg. Ludzie, którzy brali w nich udział, sami tuningowali swoje auta. Wyciągali z nich wszystko, co nie było konieczne, a zwiększało masę, podrasowywali wydech i wkładali większy silnik. Samochodu Ahigi oprócz niego mogły dotykać tylko dwie osoby - jego mechanik i ja. Przed kolejnym wyścigiem zakradłem się do jego auta i podciąłem mu przewody hamulcowe. Wygrał, jednak po przekroczeniu mety auto nie zahamowała i uderzyło w budynek, a nie było w nim nawet poduszek powietrznych. Z auta została tylko miazga. Ahigę ze środka musiała wyciągać straż pożarna. Przyjechała karetka, próbowali go reanimować, ale nie przynosiło to żadnych efektów. Byłem pewien, że tego nie przeżył. Zdradziłem go, a on ufał tylko mi. Teraz przyjdzie mi za to zapłacić. Mi i mojej rodzinie.

Gdy obudził się późnym rankiem, Cherubina już przy nim nie było. Chłopak miał swoją własną łazienkę, więc Johnny właśnie tam się udał. Odlał się i przemył twarz, a potem obejrzał się lustrze. Nadal miał rozpiętą koszulę, bo tak zasnął. Wyglądał źle. Siniki były jeszcze bardziej wyraźnie niż wczoraj, miał przeciętą wargę, sińce pod oczami i guza, ale on nie był tak dobrze widoczny.
Dał się tak zmaltretować i opowiedział mu o swoim dawnym życiu, aby wzbudzić w dzieciaku poczucie winy oraz współczucie. Zamierzał zbliżyć się do niego, może nawet rozkochać. Stać się dla niego kimś na tyle ważnym, aby dzieciak był wstanie dla niego zaryzykować. Poświęcić się.
Nie miał innego wyboru. Sam nie dostanie się w pobliże Ahigi. Stracił wszystkie kontakty z tamtym światem. Nie miał żadnych kart przetargowych. White Emperors nie staną po jego stronie. Nie za darmo. Cherubin był jedyną osobą mającą kontakt z Ahigą, którą znał i do której mógł dotrzeć. Przekabacić na swoją stronę.
Nie miał wyboru. Ahiga musiał zginąć, bo inaczej to stanie się z nim i jego rodziną. Zaś ten głupi dzieciak znalazł się w złym miejscu o złym czasie i to na własne życzenie, a Johnny zamierzał to wykorzystać. Nie miał innego wyboru.
***
Raphael wstał rano, aby podlać w oranżerii rośliny. Nie rozróżniał ich za bardzo, ale wszystkie miały numery, a matka sporządziła mu listę, gdzie wyjaśniła, jak zajmować się poszczególnymi gatunkami pod jej nieobecność. Robił to z niechęcią, bo po prostu nie lubił się przemęczać, ale to miejsce zawsze mu się podobało. Pełne wysokich, nawet kilkumetrowych roślin, wiecznie zielonych i kwitnących przypominało jakiś rajski raj. I zawsze panowało tu lato niezależnie od pory roku za oknem.
Właśnie podlewał dwumetrowy, egzotyczny krzak o grubych, ciemnoczerwonych łodygach. Matka na sto procent by go zbeształa, gdyby określił tak roślinę w jej obecności. Bo to nie był krzak tylko… coś tam. Raphael prawie widział oczami wyobraźni, jak jego matka w charakterystyczny sposób poprawia okulary na zadartym nosie podczas dawania mu kolejnej lekcji. Uśmiechnął się do siebie.
Niewiele pamiętał z jej gadaniny, ale wiedział, że z nasion tej rośliny otrzymuje się olej wykorzystywany w kosmetykach. Należało go wycisnąć, a potem wygotować, bo inaczej pozostawała w nim silna trucizna, która mogła nawet zabić. Matka zawsze go przestrzegała, gdy był mały, aby pod żadnym pozorem nie brał do ust nasion tej rośliny.
Gdy jego komórka się rozdzwoniła, z rozdrażnionym sapnięciem odłożył konewkę na ziemię. Był pewien, że to znowu dzwoni Carl, żeby pieprzyć jakieś głupoty. Ostatnio nie mógł go znieść.
Spojrzał na ekran telefonu i zamarł. W jednym momencie jego odczucia zmieniły się o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz bardzo chciał, żeby to był Carl. Niczego innego bardziej nie pragnął.
Dzwonił Ahiga. Raphael przełknął ślinę i nacisnął zieloną słuchawkę. Przyłożył telefon do ucha.
‒ Tak?
***
Pocahontas wstała jako pierwsza. Oporządziła się jako tako i wyszła z pokoju, pozostawiając dwójkę śpiących chłopaków samych, aby kupić im coś na śniadanie. Gdy wracała, zatrzymała się na korytarzu, aby poprawić przed lustrem włosy. W tym momencie z pokoju wyszedł Ryan. Trish chciała coś powiedzieć, ale on najwyraźniej nie zamierzał jej słuchać. Był wściekły.
‒ Pieprz się ‒ syknął, pokazując jej środkowy palec.
I to by było na tyle. Trish popatrzyła za nim w ogóle nieurażona, gdy zbiegał po schodach. Uśmiechnęła się do siebie.

Musiał odetchnąć, zaczerpnąć świeżego powietrza, a przede wszystkich nie być tam. W tamtym pokoju. Co go podkusiło, do cholery? Co nim kierowało oprócz Trish, oczywiście, gdy się na to godził?
Wyszedł do ogrodu przed hotelem i zamarł. Na niskim, kamiennym murku siedział Atsah i z pochyloną głową palił papierosa. Popiół strzepywał na ziemię, między swoje stopy. Wyglądało na to, że nawet się nie uczesał przed przyjściem tutaj.
On też go dostrzegł. Patrzył na Ryana przez moment trudnym do rozczytania wzrokiem, a potem jakby nigdy nic wrócił do swojego wcześniejszego zajęcia. Norton zacisnął pięści i wciągnął głęboko powietrze. Podbiegł do Atsah i chwycił go za ramiona, aby na niego spojrzał.
‒ Przepraszam, okej? Nie chciałem. Po prostu…
Atsah pokręcił głową, uśmiechając się słabo.
‒ Nie. To ja nie powinienem…
‒ Powinieneś! ‒ przerwał mu ostro Ryan, aż nim potrząsając. ‒ Zachowałem się jak gnojek, okej? Ale po prostu skitrałem… Zaskoczyłeś mnie. I teraz jeszcze tyle się dzieje. Mój ojciec i cała reszta… Ale dziękuję, że mi powiedziałeś. Akurat mnie. 
‒ To nic takiego.
‒ Gówno prawda! To coś bardzo ważnego... Boże, ale spieprzyłem.
Atsah było już wystarczająco trudno odnaleźć się w tej sytuacji, więc gdy nagle Ryan oparł czoło o jego klatkę piersiową, wciąż trzymając go za ramiona, po prostu zesztywniał.
‒ Spieprzyłem ‒ powtórzył ciszej chłopak. ‒ Przepraszam.
‒ W porządku ‒ odparł Atsah, pochylając się ku niemu.
Ryan potrząsnął głową, bo pojedyncze pasma zupełnie czarnych włosów Indianina drażniły jego nos i policzki. Atsah zaśmiał się cicho na ten gest, wydmuchując powietrze na jego ucho i kark.
‒ Będzie w porządku ‒ powtórzył, muskając ustami skórę chłopaka.
Trwali tak przez chwilę, aż nie przyszła kolej na to, aby Ryan się roześmiał.
‒ Naprawdę spieprzyłem, a w nocy jeszcze bardziej. Po co to zrobiłem? ‒ spytał sam siebie. ‒ Jestem idiotą.
Puścił ręce Atsah i objął go w pasie, jeszcze się do niego przybliżając. Po chwili poczuł, jak Indianin też go obejmuje, a potem opiera policzek o jego głowę.

Całą scenę z okna obserwowała Trish, pogryzając przy tym maślaną bułkę z dżemem truskawkowym. Za nią Floyd właśnie naciągał spodnie na tyłek. Po chwili również wyglądał przez okno.
‒ Powinienem się obrazić? ‒ spytał rozbawiony.
‒ Hm?
‒ Wykorzystałaś mnie ‒ stwierdził. Nie wydawał się w ogóle przejmować.
Trish spojrzała na niego kątem oka, uśmiechając się.
‒ Może ‒ odparła, podając mu bułkę z talerzyka, który leżał na parapecie. Floyd wgryzł się w pieczywo i sięgnął po kawę w papierowym kubku. ‒ Ale to nie moja wina, że ludźmi tak łatwo można manipulować.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz