Mam taki zakręcony okres. Chyba mogę nazwać się "naukowcem", a z tym wiąże się m.in. to, że nie mogę przynieść wstydu katedrze i moje wystąpienia na konferencjach muszą mieć choć trochę sensu (I muszą być po angielsku!). Muszę też klepać artykuły, oczywiście również po angielsku. Teraz wszystko zwaliło mi się naraz, więc przez jakiś czas rozdziały będą ukazywać się jeszcze bardziej nieregularnie, niż dotychczas. Wybaczcie
P.S. Bardzo ,bardzo polecam wam nowy ebook Silencio "Drobne zmartwienia Spencera" Kupa śmiechu i zero kurzu. Szukajcie na Beezar i Bucketbook.
P.S. Bardzo ,bardzo polecam wam nowy ebook Silencio "Drobne zmartwienia Spencera" Kupa śmiechu i zero kurzu. Szukajcie na Beezar i Bucketbook.
Przespał się może ze
cztery godziny. Nic to nie dało, a wręcz przyniosło odwrotny skutek od
zamierzonego. Czuł się jeszcze bardziej zmęczony, niż kiedy kładł się nad
ranem. Był zmetłany psychicznie jak stary wełniany sweter, a do tego od zawsze
miał problemy ze spaniem w dzień. Nocne zmiany go wykańczały, a przed wszystkim
to, że znowu wszystko się waliło. Nie powinien tu wracać. A co najważniejsze,
nie powinien wciągać w swoje problemy rodziny, ani tego nieznośnego smarkacza.
Wyrzuty sumienia
dręczyły go jeszcze przez to, że pozwolił Raphaelowi się do siebie zbliżyć. Przełamać
bariery. Niektóre rzeczy nawet sam inicjował! I nadal nie miał pojęcia, dlaczego
to robił. Dał mu się do siebie zbliżyć, przyzwyczaić, a to nie dobrze. Nie
dlatego, że dzieciak zapewne oglądając porno wklejał w swojej pokręconej
mózgownicy w miejsce facjaty aktora jego twarz. To akurat mu nie przeszkadzało.
O dziwo. Chodziło o to, że Johnny miał przeczucie graniczące z pewnością, iż nie
pożyje zbyt długo. I dzieciakowi będzie smutno. Lub, co gorsza, oberwie rykoszetem.
Właśnie w takim
nastroju wsiadł do starego Passata i ruszył w drogę. Przez chwilę miał ochotę
po prostu jechać jak najdalej od wszystkiego i już nie wrócić. Być wolnym
tak, jak przez ostanie lata, ale tego nie zrobił. Niestety posiadał sumienie.
Ruszył więc tam, gdzie planował, czyli do rezerwatu Indian. Musiał dowiedzieć
się, co znaczy ten napis. Co musiał zrobić, aby nikt nie zginął.
Indianie z rezerwatów
dzielili się na tych bardziej otwartych, którzy zarabiali na turystyce i
hazardzie oraz tych mniej, parających się rolnictwem, hodowlą owiec i bydła oraz
wydobywaniem ropy oraz innych skarbów Matki Ziemi. Jednych i drugich łączyła
niechęć do zdradzania obcym tajemnic swoich wierzeń oraz chronienie przed nimi
miejsc szczególnego kultu.
Po trzech godzinach
zobaczył koło przydrożnej restauracji drewniany stragan. Ucieszył się na jego
widok, bo do rezerwatu było jeszcze kilka kilometrów. Zaparkował i podszedł do
niego. Sprzedawczynią była stara Indianka. Siwiejące włosy miała zaplecione
w dwa warkocze. Obok stoiska, na którym poukładane były tradycyjne rękodzieła,
wyszywane, wełniane poduszki, biżuteria i inne bibeloty, bawił się około
dwunastoletni chłopiec. Johnny włożył dłoń do kieszeni dżinsów i wyciągnął z
niej pomiętą kartkę, na której miał przepisany tekst z muru.
‒ Chciałem… ‒ zaczął,
ale przerwała mu staruszka, która dotąd nawet na niego nie spojrzała.
‒ Najpierw pieniądze.
‒ Ja nie chciałem
niczego kupować ‒ zaprzeczył Johnny. ‒ Chciałem tylko się dowiedzieć, co tu
pisze.
Wyprostował kartkę i
wyciągnął dłoń w stronę Indianki. Ta jednak nawet nie spojrzała na tekst.
‒ To stragan ‒
powiedziała jedynie. ‒ Na straganie się kupuje.
Johnny zrozumiał
aluzję. Z ciężkim westchnięciem popatrzył na te paści. Wybrał małą poduszkę z
frędzlami oraz z wyszywanym wzorem, składającym się głównie z rombów.
Przynajmniej będzie mu się lepiej spało.
‒ Ile za to?
‒ Pięćdziesiąt dolarów ‒
odparła staruszka.
‒ Że co?! ‒ oburzył się
Johnny. ‒ I co? To jest inkrustowane złotem, czy coś?
Mógł sobie gadać i
pienić się do woli, ale nic mu to nie przyniosło. Babka ostentacyjnie nie
zwracała na niego uwagi, poświęcając się wyszywaniem na płótnie jelenia. Nie
omieszkał zmrozić Indianki gniewnym spojrzeniem, jednak zapłacił jej i zabrał
poduszkę. Kobieta wzięła od niego świstek. Czytając, kiwała lekko głową. Jej
mina przy tym nie mówiła Johnny’emu zupełnie nic.
‒ I co tam pisze? ‒
niecierpliwił się.
‒ Jesteś żądny wiedzy? ‒
spytała stara Indianka. ‒ Wiedza kosztuje. Nie słyszałeś o tym?
‒ Dopiero co dałem ci
pięćdziesiąt dolców!
‒ Kupiłeś za nie
poduszkę ‒ odparła kobieta z wciąż tą samą, niewyrażającą niczego miną.
Johnny parsknął głośno.
‒ Teraz powiedziałbym
coś rasistowskiego, ale matka za dobrze mnie wychowała ‒ syknął.
Z kieszeni wysupłał to,
co mu zostało, czyli dwudziestodolarowy banknot. Indianka, tak jak poprzednio,
schowała pieniądze w kieszeni swojej spódnicy.
‒ Posłuchaj więc kogoś,
kto stąpa po tej ziemi znaczniej dłużej.
‒ Co to za mistyczna
przemowa? ‒ prychnął Johnny. ‒ Oprócz przekupki i wrednej baby jesteś też
szamanką? Czy po prostu naciągasz idiotów, którzy wierzą w cały ten mistyczny shit? Po prostu przetłumacz wiadomość.
Staruszka mierzyła go chwilę
wzrokiem bez słowa.
‒ Proszę ‒ skapitulował Johnny.
‒ Tam są złe słowa ‒
powiedziała w końcu kobieta. ‒ Nie można ich wymawiać na głos, bo wtedy nabierają
jeszcze większej mocy. Możesz jednak to jeszcze zatrzymać. Jest jeszcze czas.
‒ Co to ma znaczyć?
Miałaś przetłumaczyć wiadomość ‒ zdenerwował się Johnny. ‒ Nie potrzebuję tego
pieprzenia!
W tym samym momencie na
parkingu zaparkowała stara, odrapana półciężarówka. Wysiadł z niej mężczyzna w
sile wieku, również Indianin. Obrzucił Johnny’ego ostrzegającym spojrzeniem i
zwrócił się do kobiety w języku nawaho.
Podszedł do straganu i zaczął wszystko pakować do worków.
‒ Zjeżdżaj stąd! ‒
zwrócił się do Johnny'ego, a potem do chłopaka, który dotąd stał za plecami
staruszki. ‒ Do ciężarówki!
Dzieciak potulnie
kiwnął głową. Nim odszedł, spojrzał jeszcze na Johnny’ego.
‒ Yenaldooshi.
***
Nie pozostało mu nic
innego, jak ruszyć w drogę powrotną. Tu nic więcej nie uzyska. U Indian był już
spalony, zresztą nie lubili oni dzielić się w swoimi sekretami.
‒ Yenaldoshi ‒ prychnął. ‒ Co za pierdoły.
Poirytowany palił
nerwowo papierosa i prowadził jednocześnie samochód, wyciskając ze starego
grata, ile tylko się dało. Babka wychujała go na siedemdziesiąt dolców, a
dowiedział się tyle, że opętał go mistyczny demon.
Gdy wrócił do domu, był już
wieczór. Niedługo musiał jechać do sklepu. Ten dzień był pomyłką. Dalej nic nie
wiedział, a życie jego rodziny dalej było w niebezpieczeństwie. Johnny był w
parszywym nastroju, ale przed wejściem do domu przywołał na twarzy coś, co przy
mocnym przymrużeniu oczu można było uznać za uśmiech.
Nie spodziewał się
ujrzeć w kuchni swojej bratowej. Jego zdziwienie jeszcze eskalowało, gdy
spostrzegł, że siedząca na krześle kobieta, wciąż ubrana w garsonkę,
przykładała do kostki worek z lodem.
‒ Och, Johnny. ‒ Uśmiechnęła
się na jego widok. ‒ Nie wiedziałam, że wyszedłeś.
‒ Ta… ‒ mruknął w
odpowiedzi. ‒ Co się stało?
‒ Ach, chyba skręciłam
kostkę, wychodząc z autobusu ‒ wytłumaczyła kobieta. ‒ Szybko puchnie.
‒ Zawieźć cię do
szpitala?
‒ Och, nie jest aż tak
źle.
‒ To chociaż zrobię ci
coś do picia ‒ zaproponował Johnny i ruszył w stronę czajnika.
Gdy woda się gotowało, coś
go tknęło.
‒ Jak to się w ogóle stało? ‒ dopytał Jennifer.
‒ Ktoś mnie popchnął,
jak schodziłam ze schodka ‒ wytłumaczyła kobieta. ‒ Źle przez to stanęłam.
‒ Popchnął?
‒ To na pewno był
wypadek.
‒ Ta… ‒ zgodził się
Johnny.
Po zalaniu herbaty udał
się na poddasze, do pokoju Ryana. Zastał go w towarzystwie tej wygadanej
dziewczyny, siedzących na łóżku i oglądających na laptopie wywiad z Santą
Boy’em. Może w innych okolicznościach zdziwiłby się, dlaczego tak bardzo
interesują się gościem po czterdziestce, którego dni chwały już przeminęły.
‒ Mógłbyś chociaż
zapukać ‒ rzucił Ryan na jego widok zniechęconym głosem.
Cóż, Johnny wcale się
nie dziwił, że dzieciak za nim nie przepada. Kilka razy zachował się wobec
niego jak dupek.
‒ Hej, ten twój wysoki
kolega… Gdzie mieszka?
‒ Atsah? ‒ zdziwił się
Ryan. ‒ Po co ci to wiedzieć?
Johnny miał ochotę
odpowiedzieć coś w stylu „Po gówno”, ale powstrzymał język.
‒ Po prostu mi powiedz ‒
poprosił z naciskiem.
‒ Ale po co? ‒ upierał
się Ryan.
Trish lepiej czytała
ludzi, więc to ona odpowiedziała:
‒ Naprzeciwko tej
restauracji z kelnerkami w żółtoczerwonych mundurkach. Big Wanda’s, czy coś
takiego.
Nim Ryan zdążył
zaprotestować, Johnny’ego już nie było. Po chwili usłyszeli też bolesny skrzek
silnika starego Passata.
‒ Po co mu
powiedziałaś?
‒ A czemu nie? Czyżbyś
martwił się o Atsah? ‒ zapytała dziewczyna, racząc Ryana przekornym
uśmieszkiem. ‒ Tu raczej Johnny powinien się martwić.
***
‒ Co za niespodzianka,
wujaszek Ryana. ‒ Atsah stanął w drzwiach swojego domu. ‒ Coś z samochodem? Z
odległości kilometra słyszałem to rzężenie. Sorry, ale ojca nie ma.
‒ Nie nazywaj mnie
„wujaszkiem” ‒ mruknął Johnny. Wystarczał mu jeden bezczelny dzieciak, który tak na niego wołał. ‒ O moje auto też nie musisz się martwić.
Potrzebuję informacji. Jesteś Indianinem, prawda? Z którego plemienia? Nawaho?
Atsah wydał z siebie
zirytowane westchnięcie.
‒ Mówiłem już Ryanowi,
że nie znam języka ‒ odparł. ‒ Jeśli to już wszystko, to…
Chciał zamknąć drzwi,
ale powstrzymał go Johnny. Chwycił za ich brzeg i zaparł się całą siłą. Musiał,
bo chłopak nie należał do chłystków.
‒ Proszę. Parę minut.
Atsah spojrzał mu w
oczy, jakby coś z nich czytał.
‒ Dobra ‒ zgodził się. ‒
To o co chodzi?
Chłopak zaprowadził go
do kuchni. Ciasnej i chaotycznie umeblowanej, tak jak i cały dom. Widać było,
że mieszka tu dwóch facetów, dla których wygląd otoczenia nie ma znaczenia.
Johnny wytłumaczył, o co mu chodziło.
‒ Nie powiem ci dużo
więcej, niż można znaleźć w Internecie ‒ zaznaczył Atsah. ‒ Nie pamiętam już za
wiele z opowieści matki. Yenaldooshi to inaczej…
‒ Tak, wiem. „Chodzący w skórze”. Demon, który na
nagim ciele ma jedynie futro zdarte z kojota, a twarz zasłania jego pyskiem.
Przynosi nieszczęście.
‒ To przeważnie jest
kojot ‒ potwierdził chłopak ‒ ale nie zawsze. Może to być skóra innego
zwierzęcia. Yenaldooshi może też przybrać formę dowolnego zwierzęcia.
Johnny pokręcił ze
zrezygnowaniem głową. Tyle to i on wiedział.
‒ Ale co nocny
ekshibicjonista ganiający półnago z indiańskich legend ma ze mną wspólnego? ‒
spytał. ‒ To tylko jakiś niematerialny demon. Wymysł ludzi, którzy przesadzili z
opium.
‒ To nie do końca
demon. Nie, w pojęciu chrześcijańskim. Każdy Yenaldooshi był kiedyś
człowiekiem.
‒ Co? Jak to
człowiekiem? I dlaczego stał się demonem?
‒ Yenaldooshi był kimś
potężnym w plemieniu. Szamanem, albo czarownicą. Kimś silniejszym niż reszta.
Przemienił się po tym, jak zabił kogoś sobie bliskiego, z kim łączyła go krew.
Członka rodziny lub nawet całą rodzinę. Wtedy stał się Yenaldooshi.
‒ Zabił członka
rodziny? ‒ powtórzył Johnny.
Czyli to jednak
wszystko prawda, pomyślał. Cyklop powiedział, że Ahiga zabił swojego brata.
‒ Yenaldooshi
nienawidzą ludzi, przez których zostali wygnani z plemienia. Często krążą wokół
wioski, przynoszą nieszczęście tym, z którymi byli kiedyś blisko. Niekiedy
porywają i zabijają niemowlęta, a ich kości mielą w pył. Ludzie, których nim posypią,
zostają przeklęci.
‒ No to super ‒
skwitował kwaśno Johnny. ‒ A jak go pokonać?
Atsah wzruszył imionami.
‒ Nie wiem. Po prostu
musisz być silniejszy od niego.
Z ust Johnny’ego
wydobyło się parsknięcie. No to był skończony. Już wtedy, gdy chodzili jeszcze
do liceum, Ahiga był już bestią. Johnny nie chciał sobie nawet wyobrażać, w co
przeobraził się teraz.
‒ Dzięki ‒ rzucił
jeszcze i udał się do wyjścia.
‒ Jego imię ‒ rzucił za
nim Atsah.
‒ Co?
‒ Jeśli spotkasz go
twarzą w twarz i rozpoznasz, kto kryje się pod maską… Jeśli wypowiesz jego
prawdziwe imię, to go osłabi. Wtedy można pokonać Yenaldooshi ‒ wytłumaczył
chłopak. ‒ Tak przynajmniej mówią legendy.
Do pracy przyjechał już
spóźniony. Ojciec go okrzyczał, ponieważ musiał wieczorną dostawę rozpakowywać
sam. Johnny przyjął wszystko z pokorą, właściwie w ogóle nie słuchając. Gdy
został już sam na nocnej zmianie, za ladą wytrwał może pół godziny. Nie było
klientów, więc zamknął sklep i udał się na tyły budynku. Tam, do ściany
przyczepione były metalowe schody przeciwpożarowe, a właściwie trzeszcząca przy
każdym ruchu drabinka pomalowana na czerwono. Johnny wspiął się po niej i
wszedł na dach.
Od zawsze lubił widok
nocnego nieba. Podczas swojej podróży po świecie, gdy sprzyjała ku temu pogoda,
często sypiał na zewnątrz, nie przejmując się znalezieniem motelu do przenocowania.
Im dalej do miasta, tym gwiazdy były lepiej widoczne.
Teraz położył się na
plecach, podkładając sobie przedramię pod głowę. To z sytuowanym wężem. Zapalił
papierosa i zapatrzył się w nocne niebo. Gdy przypatrzyć się wystarczająco
długo, można dojrzeć pulsowanie gwiazd. Podobało mu się to uczucie wolności, które
teraz znów o sobie przypomniało. Gdy Ted nie był takim głupkiem, nie musiałby
tu wracać, przeszło mu przez myśl. Nie lubił odpowiedzialności. A teraz, musiał
posprzątać to, co sam naważył.
Zdziwił się, gdy nagle
rozdzwonił się jego telefon. Pomyślał, że to ojciec dowiedział się, iż nie ma
go w sklepie i będzie musiał wysłuchać kolejnej bury. Mylił się. Numer na
ekranie wyświetlił mu się z podpisem „Nieznany”. Miał złe przeczucia. Nim odebrał,
rozejrzał się jeszcze wokoło. Nikogo nie zobaczył, bo siedział przecież na
dachu.
‒ Czego chcesz?
Odpowiedział mu
zachrypnięty śmiech. Na jego dźwięk Johnny zerwał się na równe nogi i znów rozglądnął
wokół siebie. Tym razem znacznie bardziej panicznie. Rozpoznawał ten głos.
‒ Nigdy nie trzymały
się ciebie maniery ‒ stwierdził Ahiga.
‒ Czego chcesz?!
Zrobię, co chcesz, tylko zostaw moją rodzinę w spokoju. Chcesz tylko mnie,
prawda? Więc ci mnie daję.
‒ Och, Johnny, kiedyś
znacznie bardziej lubiłeś się bawić ‒ stwierdził gangster rozbawionym głosem. ‒
Zmieniłeś się. Nie tylko charakter, zresztą. Te blond włosy w ogóle ci nie
pasują. Wolę naturalność.
‒ Gówno mnie obchodzi,
co wolisz! ‒ syknął Johnny.
Spojrzał na ulicę i
zaparkowane na poboczu samochody. Czy Ahiga był teraz w jednym z nich,
obserwował go? A może stał na innym dachu. Johnny czuł adrenalinę krążącą mu w
żyłach.
‒ Czego chcesz? ‒
powtórzył.
‒ Żeby na świecie zapanował
pokój ‒ odparł Ahiga. ‒ A nie, to Matka Teresa. Czego chcę? Przecież ci
napisałem, Johnny.
Aż przeszły go ciarki,
gdy usłyszał, jak ten mężczyzna wypowiada jego imię. Matka była tak zakochana w
młodym Johnny’m Deppie, że postanowiła synowi nadać jego imię, mimo że było to
zdrobnienie. Nienawidził go przez długi czas. Przez nie nikt nie brał go na
poważnie. A przede wszystkim nienawidził, gdy wypowiadał je ten mężczyzna.
‒ Musimy się w to
bawić?
‒ Oczywiście, że nie,
Johnny. Wiesz, że zawsze miałem do ciebie słabość. Możemy skończyć to teraz.
‒ Okej, to kończ!
Johnny rozłożył ręce,
zupełnie się odsłaniając i czekał. Nic jednak się nie stało.
‒ No! ‒ krzyknął. ‒ No
dalej!
Mijały kolejne sekundy
i wciąż nic się nie wydarzyło. Johnny przyłożył telefon do ucha. Znów usłyszał
ten śmiech.
‒ Och, Johnny, Johnny…
Nigdy nie należałeś do najbystrzejszych. Chcę, abyś cierpiał. Gdybym po prostu
chciał cię zabić, zrobiłbym to już dawno. W Tajlandii, Brazylii, czy
gdziekolwiek indziej. Nie rozumiesz? Ty umrzesz ostatni. A tak nawiasem, z
twoim bratankiem chyba coś jest nie tak. Kilka godzin siedzą z tą długowłosą
dziewczyną na łóżku i nawet się nie dotknęli. To gramy, czy nie?
‒ Tak ‒ odparł Johnny
zrezygnowanym głosem ‒ gramy. Ale ja już znam twoje imię.
‒ To, które znasz, nadał
mi mój ojciec. Ani jego, ani tego imienia nie darzyłem szacunkiem i nie uznaję
za swoje własne. Musisz więc znaleźć moje prawdziwe imię, wypowiedzieć je,
stojąc ze mną twarzą w twarz, a potem wbić mi nóż w serce. Po raz drugi. Wtedy wygrasz. Przypomnij mi, ile czasu ci zostało, Johnny?
A ja nadal czekam na płomienny romans Atsah i Ryana. <3
OdpowiedzUsuńNa wszystko przyjdzie czas! :)
UsuńMrocznie�� ciekawe w sumie co tak właściwie Johnny narozrabial te lata temu ;)
OdpowiedzUsuńNa pewno nie był grzecznym chłopcem ;D
Usuń