Ryan miał dziwne
przeświadczenie, jakby wszystko działo się po za nim. Jakby tylko on o czymś
nie wiedział. To było frustrujące uczucie. Gdy tylko Atsah pojawiał się gdzieś
na horyzoncie, Ryan miał wrażenie, że wraz Pocahontas wiedzą coś, co chcą
zatrzymać tylko dla siebie. Podobnie sytuacja miała się z Johnny’m. Już samo
to, że aktywnie pomagał im w przygotowaniach do, jak to nazywała Trish,
„podróży życia” było co najmniej podejrzane. Przecież dotąd notorycznie olewał
swojego bratanka i nie wyglądało na to, aby chciał zacieśnić relacje.
Nie minął tydzień, a
oni byli już gotowi do drogi. Rodzice Pocahontas naprawdę pozwolili jej jechać,
zaopatrzyli ją też w to, co najważniejsze w podróży, czyli pieniądze. Musiała
tylko obiecać, że będzie dzwonić minimum dwa razy dziennie. No i rodzice zawsze
mogli ją zawsze zlokalizować dzięki aplikacji w telefonie. To i tak mało, uznał
Ryan. Rodzice Trish chyba naprawdę jej ufali. Niepojęte.
Inaczej sprawa miała
się z ojcem Atsah. Mężczyzna chyba w ogóle nie był świadomy, że jego syn
wybiera się do Teksasu. Nie traktował go jak dziecka i daleko mu było do ojca
roku. Atsah więc nie kłopotał się z powiadomieniem go.
Najdziwniej wyszło z
matką Ryana. Atmosfera w domu dalej nie powróciła do normalnej, ale chłopak
dostał zgodę kobiety. Oczywiście dopiero po interwencji Pocahontas, jej
rodziców, a nawet Johnny’ego, któremu z jakichś powodów bardzo zależało na
wyjeździe Ryana. Wspólnymi siłami zdołali przekonać Jennifer, że je syn
potrzebuje odskoczni i zmiany środowiska. Że to dobrze zrobi jego psychice. Sam
Ryan nie był już tego taki pewny. Szczególnie że kolejne dni będzie mu dane
spędzić w towarzystwie Pocahontas, a w tym przypadku nigdy nie było wiadomo, co
przyjdzie jej do głowy. No i Atsah, który był, jaki był. Czyli nie wiadomo
jaki. Oni naprawdę nic o nim nie wiedzieli.
Więc jechali. Był
późne, piątkowe południe, a oni właśnie opuszczali miasto starym samochodem
należącym do ojca Atsah. Nie było tu nawet klimatyzacji, tylko starodawny
nawiew, który wraz z ciepłem wtłaczał do środka auta także dziwny zapach. Już
zapowiadało się świetnie, uznał z kwaśną miną Ryan. Ściągnął kurtkę i rozłożył
się wygodniej na tylnym siedzeniu. Miał je całe dla siebie, bo Trish siedziała
z przodu, obok Atsah, który prowadził jako pierwszy.
Ryan widział tylko tył
jego głowy z wysoko zaplecionym kucykiem z czarnych, błyszczących włosów oraz
jego szerokie ramiona. To, czemu chciał się przyjrzeć, przysłaniał zagłówek.
Teraz sam już nie był pewien, czy Atsah naprawdę miał z tyłu szyi tatuaż, czy
może mu się przewidziało. Z jakiegoś powodu strasznie to interesowało Ryana.
Cały Atsah także. Ta jego tajemnica. Nurtowało go to. Ten człowiek. Chciał
wiedzieć coś więcej o tym chłopaku. W ogóle go nie znał, nawet za dużo z nim
nie rozmawiał, ale czuł, że mógłby mu zaufać. To było dziwne i nie umiał tego
wytłumaczyć.
Teraz to nawet cieszył
się, że wylądował na tylnym siedzeniu. Przynajmniej nikt nie mógł go takim
zobaczyć. Dłońmi przetarł usta i brodę. Miał takie dziewczęce myśli. I co rusz,
spojrzenie jego jasnych oczu spoczywało na tej samej osobie.
‒ Hej, Ryan, czy to nie
jest ten przydupas od Cherubina? ‒ Zaskoczony chłopak wychylił się, aby
spojrzeć przez przednią szybę na pobocze drogi. ‒ Atsah, zatrzymaj się.
‒ Dobra, ale kto to?
Chyba go już widziałem.
‒ Floyd, czy jakoś tam.
Co on robi tak daleko od centrum sam?
‒ Pojęcia nie mam ‒
odparł Ryan.
Nie lubił całej tej
świętej trójcy, której przewodził ten kurdupel Raphael. Chłopak zawsze za dużo
gadał, a ten jego przydupas, Carl, miał spojrzenie świra i zaliczył już kilka
spotkań z kuratorem, które na niewiele się zdały. Natomiast o Floydzie Ryan
wiedział najmniej, ale nie chciał zmieniać tego stanu rzeczy. Wystarczyło mu,
że chłopak palił dużo zielska, jeszcze więcej imprezował i został zawieszony w
szkole za praktyczne wykorzystanie wiedzy książkowej w bibliotece. Cóż, bez
odpowiedzi pozostaje też pytanie, co Kamasutra robiła między podręcznikami do
wychowania w rodzinie?
Atsah zatrzymał
samochód na poboczu, niedaleko machającego chłopaka. Floyd jak zwykle dredy
miał spięte na czubku głowy, a jego bojówki z dwoma przypiętymi łańcuchami
wisiały na jego biodrach niebezpiecznie nisko.
Chłopak podszedł do
samochodu i popukał w szybę od strony Pocahontas. Dziewczyna potrzebowała
chwili na ogarnięcie, że to nie limuzyna jej rodziców i żeby otworzyć okno musi
użyć siły własnych mięśni, czyli pokręcić korbką.
‒ Po prostu spadliście
mi z nieba ‒ wypalił Floyd, gdy tylko szyba się obsunęła. W jego ciepłym głosie
pobrzmiewała charakterystyczna chrypka. Nadawałby się na jednego z tych
mruczących raperów. ‒ Szczęściarz ze mnie! Podwieziecie mnie, co?
‒ Ale wiesz, że jeśli
chciałeś się dostać z powrotem do miasta, to powinieneś czekać na podwózkę po
drugiej stronie ulicy? ‒ spytała sceptycznie Trish.
‒ No ale właśnie nie
chcę. Wręcz potrzebuję być jak najdalej przez jakiś czas.
Ryan przewrócił oczami,
słuchając tych bzdur.
‒ Czyżbyś komuś
podpadł? ‒ zapytał.
‒ O, Ryan! ‒ podłapał
Floyd, patrząc w głąb samochodu. ‒ Hm, powiedzmy, że Carl wpadł na pewien
pomysł i trochę on nie wypalił. I przez jakiś czas będzie lepiej, jak nie będę
rzucał im się w oczy.
‒ I co to był za
pomysł? ‒ spytała Trish, a Floyd przejechał dłonią po dredach, jakby się
zastanawiał, czy odpowiedzieć. ‒ Podwieziemy cię, ale sam rozumiesz… Przydałoby
się znać choć skrawek prawdy. Ociupinkę.
‒ No, Carl uznał, że
nasze zaangażowanie jest warte większego docenienia ‒ odparł Floyd.
‒ Chcieliście większy
procent zysków z handlu. I panom ponurym pomysł się nie spodobał? ‒ zgadła
Trish. ‒ Ryan, zbieraj menele. Będziesz miał gościa.
‒ Że co? Chcesz go
zabrać? ‒ zdziwił się chłopak. ‒ Po co niby?
Trish odwróciła się do
niego i posłała mu promienny uśmiech.
‒ Coś czuję, że
rozluźni atmosferę.
Floyd wepchał się na
tył samochodu, wcześniej rzucając na siedzenie swój materiałowy plecak z
naszywkami. Nim Ryan zdążył jakkolwiek zareagować, już czuł ściskające go ramię
chłopaka.
‒ Siema!
‒ No, siema ‒ odparł
bez entuzjazmu.
Następny macalski się
znalazł.
‒ Gdzie tak w ogóle
jedziecie?
‒ Przed siebie ‒
odparła Trish. ‒ Wysadzimy cię, kiedy będziesz chciał.
‒ Spoko ‒ odparł Floyd,
wzruszając ramionami.
Spoko? ‒ powtórzył w
myślach Ryan. Chłopak tak po prostu zgodził się jechać nie wiadomo gdzie z
ludźmi, których prawie nie znał, w tym z jednym „podobno mordercą”, który
niedawno opuścił zakład poprawczy. A Pocahontas tak po prostu zabrała jakiegoś
typka z ulicy, bo „będzie fajnie”. Ryan już nie wiedział, kto tu jest
nienormalny. On czy ta dziwaczna zgraja.
Bliżej poranka niż nocy
zatrzymali się przy małym, prywatnym zajeździe z całodobową restauracją, aby
coś zjeść i skorzystać z łazienki. Ryanowi nie chciało się ani jednego, ani
drugiego, ale cieszył się, że wreszcie będą mieli więcej przestrzeni. Floyd
cały czas się do niego kleił i próbował zagadywać, by w końcu zasnąć opierając
głowę o jego ramię. Ryanowi kilka razy zdawało się także, że Atsah jakoś
dziwnie przyglądał im się w lusterku. Chociaż nic nie umiał wyczytać z jego
spojrzenia. Trish za to obserwowała wszystkich z zadowoloną miną, jak
zwiedzający w ZOO podglądający małpy na wybiegu. Jakby ona jedna wiedziała, o co tu chodzi.
Do początku sezonu brakowało jeszcze paru miesięcy, więc
spodziewali się, że zajazd będzie opustoszały. Bardzo się pomylili.
Właścicieli, czyli małżeństwa rzeczywiście nie było. Były za to dwójka ich
nastoletnich dzieci, które pod nieobecność rodziców.
Ryanowi i reszcie
powiedzieli, że śmiało mogą się rozgościć. Zrobić sobie coś dojedzenia w
kuchni, a nawet się gdzieś przespać. Niech tylko wrzucą parę dolców do
imprezowej miski, która stała na ladzie. Ryana chciał się wycofać i liczył na
wsparcie Atsah, który nie wydawał się imprezowym chłopakiem. W końcu większość
wolnego czasu spędzał w lesie, w odosobnieniu. Bardzo się pomylił. Atsah
wparował na imprezę jako pierwszy, po drodze zagarniając ramieniem Ryana. Floyd
i Trish także nie mieli nic przeciwko.
Godzinę później Ryan
podpierał ścianę w rozległej sali, która na co dzień zapewne służyła jako
jadalnia dla gości. Teraz z sufitu zwisały kolorowe lampki, a stoliki stały upchnięte w
kątach. Trish i Atsah zniknęli gdzieś w tłumie. Ryan widział tylko Floyda,
który właśnie uczył grupkę dzieciaków robić kółka z dymu, co nagradzane było
wybuchami śmiechu co parę sekund. I doprowadzało Ryana do pasji. On chciał tylko
przemierzyć kraj pustymi drogami stanowymi jak w filmach i zobaczyć Santę
Boy’a na żywo.
Zamyślony prawie
podskoczył, gdy nagle wyrósł przed nim Atsah. Jedną dłonią zaparł się o ścianę
koło jego głowy i nachylił ku Ryanowi. Teraz ich twarze dzieliło od siebie kilka
centymetrów. To drugi raz, gdy byli tak blisko siebie. Pierwszy był wtedy, gdy
Atsah postanowił zedrzeć Ryanowi z czoła plaster, którym zasłaniał bliznę po
wypadku. Od tamtej pory już go nie nosił.
‒ Dobrze ‒ skomentował
nagle Indianin, dwoma palcami przejeżdżając po chropowatej powierzchni blizny. ‒
Tak ci lepiej.
‒ Co, do cholery? ‒
parsknął Ryan, bezskutecznie próbując strzepnąć jego dłoń.
Czuł się dziwnie
skrępowany, więc wzrokiem uciekł w bok prosto na Floyda, który przyglądał im
się z pewnej odległości.
‒ I jeszcze on.
‒ Właśnie. On ‒
potwierdził Atsah i chwycił chłopaka za twarz, znów nakierowując jego spojrzenie na
siebie.
‒ Boli! ‒ poskarżył się
Ryan, bo chłopak trzymał go za szczękę.
Zagapił się na czarne
oczy Atsah. Czuł, jakby jego rozszerzone źrenice go wchłaniały.
‒ Brałeś coś? ‒ spytał
domyślnie.
Chłopak odpowiedział
uśmiechem. Chyba pierwszy raz Ryan widział go takim rozluźnionym. Robiło się
niepokojąco. Gdy Atsah wreszcie puścił jego twarz, postanowił się wycofać. Nie
udało mu się, bo Indianin chwycił go za ramiona i przyparł mocniej do ściany.
‒ Dziwnie jest z
chłopakami ‒ stwierdził, nachylając się jeszcze bardziej ku Ryanowi. ‒ Nie mają
piersi, więc żeby być naprawdę blisko, trzeba docisnąć ciała do siebie.
‒ Co? ‒ jęknął jedynie Ryan,
czując jak Atsah go obejmował.
Czuł, jak dziwne
napięcie, którego nie zaznał nigdy wcześniej, obejmuje całe ciało. Jakby go
sparaliżowało. Spojrzeniem wędrował od błyszczących oczu do pełnych ust
chłopaka, które powoli zbliżały się ku jego. Tak mu się przynajmniej wydawało,
bo dla niego wszystko działo się jak na spowolnionym filmie.
Najpierw poczuł
pojedyncze pasma długich, czarnych włosów Atsah na swoim policzku i powiece. Całe jego ciało się spięło. To było
ledwie muśnięcie, ale on czuł, jakby jego skórę przecięło ostrze.
Chyba tego chciał,
przeleciało mu przez myśl, gdy jego wargi omiótł ciepły oddech chłopaka.
Przełknął ślinę i przymknął oczy, ale nic się nie stało.
‒ Strasznie się
spinasz. ‒ Usłyszał zamiast tego. ‒ Powinieneś się rozluźnić.
Nie zdążył nawet o nic
zapytać, bo teraz wszystko działo się błyskawicznie. Gdy spojrzał na Atsah, ten
właśnie kładł sobie coś na języku. Znaczek z nadrukiem banana. Pocałował Ryana
gwałtownie, dociskając go swoim ciężarem do ściany i torując sobie drogę do
jego ust językiem.
Chłopak sapnął z
frustracją przez nos, ale szybko się temu poddał. Podobało mu się. Nie słyszał
nawet gwizdów i okrzyków ludzi zgromadzonych wokół nich. Otrząsnął się, gdy
poczuł coś nieprzyjemnego na swoim języku. I był jeszcze ten dziwny, słodkawy
smak. Wyrwał się Atsah i sięgnął do swoich ust, aby wyciągnąć znaczek.
‒ Pieprz się! ‒ syknął,
patrząc na Indianina wściekłym wzrokiem i pośpiesznie wyszedł z sali.
***
‒ Spodziewałem się
podobnych atrakcji, ale nie w takiej konformacji.
Trish obejrzała się za
na Floyda, który właśnie stanął obok niej. Jeszcze przed momentem oglądali całe
zajście z różnych perspektyw.
‒ Co masz na myśli? ‒
zapytała i napiła się soku z wysokiej szklanki z lodem.
Roztropnie byłoby, żeby
chociaż jedna osoba z ich paczki pozostała trzeźwa. Nie miała nic przeciwko
temu, aby to była ona, bo picie i inne używki uznawała za bezsens. To raczej
nie łączyło jej z biologicznym ojcem.
Jeśli chodzi o rzeczy,
za którymi Trish nie przepadała, należały do nich także tunele w uszach. Floyd
takie miał i ich widok przyprawiał dziewczynę o dreszcz obrzydzenia. Jak
chociażby teraz.
‒ Chyba chodziliście ze
sobą? Ty i Ryan.
‒ To był tylko
eksperyment ‒ wytłumaczyła Pocahontas, uśmiechając się. ‒ Chcieliśmy sprawdzić,
czy przyjaźń i miłość rzeczywiście dzieli cienka, ale nieprzekraczalna granica.
Okazało się, że tak. Eksperyment zakończony. Ale to ciekawe, że o tym
wiedziałeś. To było tylko kilka tygodni i nie afiszowaliśmy się z tym. Trzeba
było być pilnym obserwatorem.
Floyd zaśmiał się nisko
i wcisnął dłonie w kieszenie spodni.
‒ Jestem leniwy ‒
przyznał. ‒ Obserwowanie to najlepsze hobby dla kogoś takiego jak ja.
‒ Ach, tak? ‒ mruknęła
Trish, posyłając chłopakowi nieprzekonane spojrzenie. ‒ Tylko kogo
obserwowałeś? Mnie czy Ryana?
Na to pytanie już nie
uzyskała odpowiedzi, bo nim skończyła mówić, Floyda już przy niej nie było.
***
Ryan przysiadł na
niskim, kamiennym murku okalającym parking należący do restauracji, i przetarł
twarz dłońmi, by potem ją w nich ukryć. Serce nadal mu kołatało. Dlaczego na to
pozwolił? ‒ zastanawiał się. Nie był jakimś zahukanym chłopcem z małego
miasteczka. Wiedział, co mu się podobało i nie miał problemów z zaakceptowaniem
tego. Powiedział też o tym Trish, która palnęła jedynie coś w stylu „Tylko nie
wyrywaj mi moich chłopaków na te błękitne oczy”.
Jednak dlaczego
ciągnęło go do takich jednostek? Trish była taka sama. Pewna siebie, jak samiec
alfa upchany w kobiece ciało, a jednocześnie niedostępna. Przed nikim nie
otwierała się w pełni. Tworzyła barierę.
A Atsah do tego był
walniętym Indiancem, który większość życia spędzał w lesie, mordował psy bez
mrugnięcia okiem i podobno kogoś zamordował. Więc dlaczego w ogóle dał mu się
pocałować? Odpowiedź była prosta: bo chciał.
Ciągnęło go do tego
dziwaka już od pierwszej chwili, gdy go ujrzał. I nic dobrego z tego nie
wyjdzie.
‒ Spadaj ‒ syknął, gdy
stanął przed nim Atsah.
Poznał go po butach i
tam już zatrzymał wzrok. Nie mógł zmusić się, by spojrzeć mu w twarz.
‒ Fajnie było zabawić
się moim kosztem? ‒ spytał, bo Indian wciąż stał w tym samym miejscu.
‒ Chciałem tylko żebyś
się przestał tak spinać. Zwykła zabawa ‒ wytłumaczył Atsah, wzruszając
nonszalancko ramionami. ‒ To w głównej mierze cukier. Trochę kwasu. Nic ci nie
będzie.
‒ Super ‒ prychnął
Ryan.
Bycie czyjąś „zwykłą
zabawą” nie należało do najprzyjemniejszych doznań.
‒ Sorry, że nie umiem
się bawić ‒ parsknął, podnosząc się z murku.
Na imprezę nie miał już
zamiaru wracać. Chciał iść do ich samochodu, ale kluczyki miał przecież Atsah. Z
patowej sytuacji wyratowała go Trish, która właśnie do nich dołączyła.
‒ Załatwiłam nam
przenocowanie ‒ poinformowała, machając dwoma kluczami do pokojów.
‒ Spoko, śpię z tobą ‒
zadecydował Ryan, biorąc od niej jeden z kluczy.
Już bez zdania więcej,
ani spojrzenia w stronę pozostałej dwójki, udał się w stronę wejścia do
zajazdu. Trish odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, a potem zwróciła się do
Atsah:
‒ Nie sądziłam, że tak
szybko zaatakujesz.
Indianin uśmiechnął się,
wzruszając lekko ramionami.
‒ Za dużo sobie
dopowiadacie. To tylko zabawa.
‒ Jasne ‒ zgodziła się
Trish, unosząc sugestywnie brwi, jakby w ogóle nie dawała temu wiary.
Zapowiadało się na to,
że wycieczka będzie jeszcze ciekawsza, niż się tego spodziewała.
***
‒ Czy oni muszą być
tacy gejowscy?
Sasza uniósł się na
łokciu, aby spojrzeć na Santę Boy’a. Leżeli na łóżku i oglądali nocną powtórkę „Modern
Family”. To był głupawy serial bez głębi, ale dialogi i dobór aktorów były
świetne, a żarty nawet świeże. No i na Sofię Vergarę zawsze dobrze się patrzyło.
Nawet Santa Boy przyznał, że to niezła żyleta.
‒ Bo to para gejów ‒
parsknął w odpowiedzi.
‒ Ale są strasznie
przerysowani. Ten rudy jeszcze daje radę ‒ odparł Santa, sięgając dłonią do paczki
chipsów ulokowanej między nimi. ‒ Ale ten gruby i to jego machanie łapami? Sam
bym mu przypieprzył, jakbym go spotkał na ulicy, mimo że też jestem pedałem.
Sasza przymknął na
chwilę oczy. Niekiedy był blisko uznania, że Sancie wreszcie klepki
poprzestawiały się głowie we właściwie miejsca, ale zawsze szybko
przekonywał się, że znów się przeliczył.
‒ Bo tylko ten rudy
aktor w realu jest gejem. A ten tylko gra i może dlatego jest taki
przerysowany? ‒ zaproponował. ‒ Z nas za
to testosteron aż bucha, więc już odetchnij i daj sobie siana.
‒ No może ze mnie.
‒ I co to ma niby
znaczyć? ‒ spytał Sasza, zerkając na twarz muzyka i ten jego głupawy uśmieszek.
To oczywiste, że go
podpuszczał.
‒ Masz psa ze
schroniska, sortujesz śmieci na więcej sposobów niż tego wymagają, co tydzień namiętnie
polerujesz antyramy z winylami „High Death”, które sam powiesiłeś w „specjalnym
miejscu”. A, i co tydzień dzwonisz do matki i gadasz z nią godzinami. Ostatnio
głównie o przygotowaniach do jej ślubu. To przynajmniej niepokojące, że odróżniasz
kolor écru od perłowego.
‒ Odróżniam też
fiołkowy od ametystowego ‒ odparł Sasza. ‒ Właśnie taki kolor mają teraz palce
naszego sąsiada.
Usiadł na łóżku po turecku
i wbił wyczekujący wzrok w Santę Boy’a, posyłając mu szeroki uśmiech. Był bardzo ciekawy, jak mężcyzna z tego wybrnie.
‒ A coś się biedakowi
stało? Powinieneś go poduczyć, jak wsadzać sobie palce w dupę, aby nie
uszkodzić ani jednego, ani drugiego.
‒ Nie pajacuj ‒
prychnął Sasza, chociaż skrycie lubił te głupawe, niesmaczne żarciki Santy.
Muzyk przewrócił
oczami. Leżał na łóżku z ręką podłożoną pod głowę. Wyglądał, jakby cały świat należał do niego.
‒ Był niemiły ‒ rzucił nonszalancko.
‒ I od kiedy rusza cię
gadanina jakiegoś idioty? ‒ spytał Sasza. Zaraz jednak dodał domyślnie: ‒
Powiedział coś o mnie, prawda? Ale to dalej nie powód, aby odstawiać takie akcje.
Nie uzyskał odpowiedzi,
więc położył się z powrotem, opierając głowę na klatce piersiowej Santy Boy’a. Ten zaczął mierzwić dłonią jego irokeza, patrząc na sufit.
‒ Jestem człowiekiem,
który jest zdolny kogoś zabić, aby chronić osobę, którą kocha ‒ przyznał po chwili.
‒ Wiem to bardzo dobrze. To siedzi we mnie gdzieś głęboko, zwykle schowane, ale
niekiedy wypełza na zewnątrz. Niekiedy boję się sam siebie.
Sasza wiedział to
doskonale. Splótł ich palce ze sobą, przymykając oczy.
‒ Świat nie pomylił się robiąc ze mnie geja ‒ kontynuował Santa. ‒ Przynajmniej ten spaczony gen umrze razem ze mną. No i do kochania mam tylko
ciebie.
"Przynajmniej ten spaczony gen umrze razem ze mną" Buhahahaha :D Atsah i Rayan- zdecydowanie jedna z najlepszych scen pocałunku ever ;) Biedny ten Rayan wszyscy go wyrywają a on taki zagubiony ;)
OdpowiedzUsuńNo, Santa na pewno będzie zaskoczony, jak dowie się, że "spaczony gen" ma się dobrze ;D Ryan to taka sierotka jest xD To będzie ciężka podróż dla niego!
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Super!
OdpowiedzUsuńTo bardzo się cieszę! ;)
Usuń