piątek, 25 maja 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 9 - Jak mam na imię, Johnny?


Mam taki zakręcony okres. Chyba mogę nazwać się "naukowcem", a z tym wiąże się m.in. to, że nie mogę przynieść wstydu katedrze i moje wystąpienia na konferencjach muszą mieć choć trochę sensu (I muszą być po angielsku!). Muszę też klepać artykuły, oczywiście również po angielsku. Teraz wszystko zwaliło mi się naraz, więc przez jakiś czas rozdziały będą ukazywać się jeszcze bardziej nieregularnie, niż dotychczas. Wybaczcie
P.S. Bardzo ,bardzo polecam wam nowy ebook Silencio "Drobne zmartwienia Spencera" Kupa śmiechu i zero kurzu. Szukajcie na Beezar i Bucketbook.
Przespał się może ze cztery godziny. Nic to nie dało, a wręcz przyniosło odwrotny skutek od zamierzonego. Czuł się jeszcze bardziej zmęczony, niż kiedy kładł się nad ranem. Był zmetłany psychicznie jak stary wełniany sweter, a do tego od zawsze miał problemy ze spaniem w dzień. Nocne zmiany go wykańczały, a przed wszystkim to, że znowu wszystko się waliło. Nie powinien tu wracać. A co najważniejsze, nie powinien wciągać w swoje problemy rodziny, ani tego nieznośnego smarkacza.

Wyrzuty sumienia dręczyły go jeszcze przez to, że pozwolił Raphaelowi się do siebie zbliżyć. Przełamać bariery. Niektóre rzeczy nawet sam inicjował! I nadal nie miał pojęcia, dlaczego to robił. Dał mu się do siebie zbliżyć, przyzwyczaić, a to nie dobrze. Nie dlatego, że dzieciak zapewne oglądając porno wklejał w swojej pokręconej mózgownicy w miejsce facjaty aktora jego twarz. To akurat mu nie przeszkadzało. O dziwo. Chodziło o to, że Johnny miał przeczucie graniczące z pewnością, iż nie pożyje zbyt długo. I dzieciakowi będzie smutno. Lub, co gorsza, oberwie rykoszetem.
Właśnie w takim nastroju wsiadł do starego Passata i ruszył w drogę. Przez chwilę miał ochotę po prostu jechać jak najdalej od wszystkiego i już nie wrócić. Być wolnym tak, jak przez ostanie lata, ale tego nie zrobił. Niestety posiadał sumienie. Ruszył więc tam, gdzie planował, czyli do rezerwatu Indian. Musiał dowiedzieć się, co znaczy ten napis. Co musiał zrobić, aby nikt nie zginął.
Indianie z rezerwatów dzielili się na tych bardziej otwartych, którzy zarabiali na turystyce i hazardzie oraz tych mniej, parających się rolnictwem, hodowlą owiec i bydła oraz wydobywaniem ropy oraz innych skarbów Matki Ziemi. Jednych i drugich łączyła niechęć do zdradzania obcym tajemnic swoich wierzeń oraz chronienie przed nimi miejsc szczególnego kultu.
Po trzech godzinach zobaczył koło przydrożnej restauracji drewniany stragan. Ucieszył się na jego widok, bo do rezerwatu było jeszcze kilka kilometrów. Zaparkował i podszedł do niego. Sprzedawczynią była stara Indianka. Siwiejące włosy miała zaplecione w dwa warkocze. Obok stoiska, na którym poukładane były tradycyjne rękodzieła, wyszywane, wełniane poduszki, biżuteria i inne bibeloty, bawił się około dwunastoletni chłopiec. Johnny włożył dłoń do kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej pomiętą kartkę, na której miał przepisany tekst z muru.
‒ Chciałem… ‒ zaczął, ale przerwała mu staruszka, która dotąd nawet na niego nie spojrzała.
‒ Najpierw pieniądze.
‒ Ja nie chciałem niczego kupować ‒ zaprzeczył Johnny. ‒ Chciałem tylko się dowiedzieć, co tu pisze.
Wyprostował kartkę i wyciągnął dłoń w stronę Indianki. Ta jednak nawet nie spojrzała na tekst.
‒ To stragan ‒ powiedziała jedynie. ‒ Na straganie się kupuje.
Johnny zrozumiał aluzję. Z ciężkim westchnięciem popatrzył na te paści. Wybrał małą poduszkę z frędzlami oraz z wyszywanym wzorem, składającym się głównie z rombów. Przynajmniej będzie mu się lepiej spało.
‒ Ile za to?
‒ Pięćdziesiąt dolarów ‒ odparła staruszka.
‒ Że co?! ‒ oburzył się Johnny. ‒ I co? To jest inkrustowane złotem, czy coś?
Mógł sobie gadać i pienić się do woli, ale nic mu to nie przyniosło. Babka ostentacyjnie nie zwracała na niego uwagi, poświęcając się wyszywaniem na płótnie jelenia. Nie omieszkał zmrozić Indianki gniewnym spojrzeniem, jednak zapłacił jej i zabrał poduszkę. Kobieta wzięła od niego świstek. Czytając, kiwała lekko głową. Jej mina przy tym nie mówiła Johnny’emu zupełnie nic.
‒ I co tam pisze? ‒ niecierpliwił się.
‒ Jesteś żądny wiedzy? ‒ spytała stara Indianka. ‒ Wiedza kosztuje. Nie słyszałeś o tym?
‒ Dopiero co dałem ci pięćdziesiąt dolców!
‒ Kupiłeś za nie poduszkę ‒ odparła kobieta z wciąż tą samą, niewyrażającą niczego miną.
Johnny parsknął głośno.
‒ Teraz powiedziałbym coś rasistowskiego, ale matka za dobrze mnie wychowała ‒ syknął.
Z kieszeni wysupłał to, co mu zostało, czyli dwudziestodolarowy banknot. Indianka, tak jak poprzednio, schowała pieniądze w kieszeni swojej spódnicy.
‒ Posłuchaj więc kogoś, kto stąpa po tej ziemi znaczniej dłużej.
‒ Co to za mistyczna przemowa? ‒ prychnął Johnny. ‒ Oprócz przekupki i wrednej baby jesteś też szamanką? Czy po prostu naciągasz idiotów, którzy wierzą w cały ten mistyczny shit? Po prostu przetłumacz wiadomość.
Staruszka mierzyła go chwilę wzrokiem bez słowa.
‒ Proszę ‒ skapitulował Johnny.
‒ Tam są złe słowa ‒ powiedziała w końcu kobieta. ‒ Nie można ich wymawiać na głos, bo wtedy nabierają jeszcze większej mocy. Możesz jednak to jeszcze zatrzymać. Jest jeszcze czas.
‒ Co to ma znaczyć? Miałaś przetłumaczyć wiadomość ‒ zdenerwował się Johnny. ‒ Nie potrzebuję tego pieprzenia!
W tym samym momencie na parkingu zaparkowała stara, odrapana półciężarówka. Wysiadł z niej mężczyzna w sile wieku, również Indianin. Obrzucił Johnny’ego ostrzegającym spojrzeniem i zwrócił się do kobiety w języku nawaho. Podszedł do straganu i zaczął wszystko pakować do worków.
‒ Zjeżdżaj stąd! ‒ zwrócił się do Johnny'ego, a potem do chłopaka, który dotąd stał za plecami staruszki. ‒ Do ciężarówki!
Dzieciak potulnie kiwnął głową. Nim odszedł, spojrzał jeszcze na Johnny’ego.
‒ Yenaldooshi.
***
Nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć w drogę powrotną. Tu nic więcej nie uzyska. U Indian był już spalony, zresztą nie lubili oni dzielić się w swoimi sekretami.
‒ Yenaldoshi ‒ prychnął. ‒ Co za pierdoły.
Poirytowany palił nerwowo papierosa i prowadził jednocześnie samochód, wyciskając ze starego grata, ile tylko się dało. Babka wychujała go na siedemdziesiąt dolców, a dowiedział się tyle, że opętał go mistyczny demon.
Gdy wrócił do domu, był już wieczór. Niedługo musiał jechać do sklepu. Ten dzień był pomyłką. Dalej nic nie wiedział, a życie jego rodziny dalej było w niebezpieczeństwie. Johnny był w parszywym nastroju, ale przed wejściem do domu przywołał na twarzy coś, co przy mocnym przymrużeniu oczu można było uznać za uśmiech.
Nie spodziewał się ujrzeć w kuchni swojej bratowej. Jego zdziwienie jeszcze eskalowało, gdy spostrzegł, że siedząca na krześle kobieta, wciąż ubrana w garsonkę, przykładała do kostki worek z lodem.
‒ Och, Johnny. ‒ Uśmiechnęła się na jego widok. ‒ Nie wiedziałam, że wyszedłeś.
‒ Ta… ‒ mruknął w odpowiedzi. ‒ Co się stało?
‒ Ach, chyba skręciłam kostkę, wychodząc z autobusu ‒ wytłumaczyła kobieta. ‒ Szybko puchnie.
‒ Zawieźć cię do szpitala?
‒ Och, nie jest aż tak źle.
‒ To chociaż zrobię ci coś do picia ‒ zaproponował Johnny i ruszył w stronę czajnika.
Gdy woda się gotowało, coś go tknęło.
  Jak to się w ogóle stało? ‒ dopytał Jennifer.
‒ Ktoś mnie popchnął, jak schodziłam ze schodka ‒ wytłumaczyła kobieta. ‒ Źle przez to stanęłam.
‒ Popchnął?
‒ To na pewno był wypadek.
‒ Ta… ‒ zgodził się Johnny.
Po zalaniu herbaty udał się na poddasze, do pokoju Ryana. Zastał go w towarzystwie tej wygadanej dziewczyny, siedzących na łóżku i oglądających na laptopie wywiad z Santą Boy’em. Może w innych okolicznościach zdziwiłby się, dlaczego tak bardzo interesują się gościem po czterdziestce, którego dni chwały już przeminęły.
‒ Mógłbyś chociaż zapukać ‒ rzucił Ryan na jego widok zniechęconym głosem.
Cóż, Johnny wcale się nie dziwił, że dzieciak za nim nie przepada. Kilka razy zachował się wobec niego jak dupek.
‒ Hej, ten twój wysoki kolega… Gdzie mieszka?
‒ Atsah? ‒ zdziwił się Ryan. ‒ Po co ci to wiedzieć?
Johnny miał ochotę odpowiedzieć coś w stylu „Po gówno”, ale powstrzymał język.
‒ Po prostu mi powiedz ‒ poprosił z naciskiem.
‒ Ale po co? ‒ upierał się Ryan.
Trish lepiej czytała ludzi, więc to ona odpowiedziała:
‒ Naprzeciwko tej restauracji z kelnerkami w żółtoczerwonych mundurkach. Big Wanda’s, czy coś takiego.
Nim Ryan zdążył zaprotestować, Johnny’ego już nie było. Po chwili usłyszeli też bolesny skrzek silnika starego Passata.
‒ Po co mu powiedziałaś?
‒ A czemu nie? Czyżbyś martwił się o Atsah? ‒ zapytała dziewczyna, racząc Ryana przekornym uśmieszkiem. ‒ Tu raczej Johnny powinien się martwić.
***
‒ Co za niespodzianka, wujaszek Ryana. ‒ Atsah stanął w drzwiach swojego domu. ‒ Coś z samochodem? Z odległości kilometra słyszałem to rzężenie. Sorry, ale ojca nie ma.
‒ Nie nazywaj mnie „wujaszkiem” ‒ mruknął Johnny. Wystarczał mu jeden bezczelny dzieciak, który tak na niego wołał.  ‒ O moje auto też nie musisz się martwić. Potrzebuję informacji. Jesteś Indianinem, prawda? Z którego plemienia? Nawaho?
Atsah wydał z siebie zirytowane westchnięcie.
‒ Mówiłem już Ryanowi, że nie znam języka ‒ odparł. ‒ Jeśli to już wszystko, to…
Chciał zamknąć drzwi, ale powstrzymał go Johnny. Chwycił za ich brzeg i zaparł się całą siłą. Musiał, bo chłopak nie należał do chłystków.
‒ Proszę. Parę minut.
Atsah spojrzał mu w oczy, jakby coś z nich czytał.
‒ Dobra ‒ zgodził się. ‒ To o co chodzi?
Chłopak zaprowadził go do kuchni. Ciasnej i chaotycznie umeblowanej, tak jak i cały dom. Widać było, że mieszka tu dwóch facetów, dla których wygląd otoczenia nie ma znaczenia. Johnny wytłumaczył, o co mu chodziło.
‒ Nie powiem ci dużo więcej, niż można znaleźć w Internecie ‒ zaznaczył Atsah. ‒ Nie pamiętam już za wiele z opowieści matki. Yenaldooshi to inaczej…
‒ Tak, wiem. „Chodzący w skórze”. Demon, który na nagim ciele ma jedynie futro zdarte z kojota, a twarz zasłania jego pyskiem. Przynosi nieszczęście.
‒ To przeważnie jest kojot ‒ potwierdził chłopak ‒ ale nie zawsze. Może to być skóra innego zwierzęcia. Yenaldooshi może też przybrać formę dowolnego zwierzęcia.
Johnny pokręcił ze zrezygnowaniem głową. Tyle to i on wiedział.
‒ Ale co nocny ekshibicjonista ganiający półnago z indiańskich legend ma ze mną wspólnego? ‒ spytał. ‒ To tylko jakiś niematerialny demon. Wymysł ludzi, którzy przesadzili z opium.
‒ To nie do końca demon. Nie, w pojęciu chrześcijańskim. Każdy Yenaldooshi był kiedyś człowiekiem.
‒ Co? Jak to człowiekiem? I dlaczego stał się demonem?
‒ Yenaldooshi był kimś potężnym w plemieniu. Szamanem, albo czarownicą. Kimś silniejszym niż reszta. Przemienił się po tym, jak zabił kogoś sobie bliskiego, z kim łączyła go krew. Członka rodziny lub nawet całą rodzinę. Wtedy stał się Yenaldooshi.
‒ Zabił członka rodziny? ‒ powtórzył Johnny.
Czyli to jednak wszystko prawda, pomyślał. Cyklop powiedział, że Ahiga zabił swojego brata.
‒ Yenaldooshi nienawidzą ludzi, przez których zostali wygnani z plemienia. Często krążą wokół wioski, przynoszą nieszczęście tym, z którymi byli kiedyś blisko. Niekiedy porywają i zabijają niemowlęta, a ich kości mielą w pył. Ludzie, których nim posypią, zostają przeklęci.
‒ No to super ‒ skwitował kwaśno Johnny. ‒ A jak go pokonać?
Atsah wzruszył imionami.
‒ Nie wiem. Po prostu musisz być silniejszy od niego.
Z ust Johnny’ego wydobyło się parsknięcie. No to był skończony. Już wtedy, gdy chodzili jeszcze do liceum, Ahiga był już bestią. Johnny nie chciał sobie nawet wyobrażać, w co przeobraził się teraz.
‒ Dzięki ‒ rzucił jeszcze i udał się do wyjścia.
‒ Jego imię ‒ rzucił za nim Atsah.
‒ Co?
‒ Jeśli spotkasz go twarzą w twarz i rozpoznasz, kto kryje się pod maską… Jeśli wypowiesz jego prawdziwe imię, to go osłabi. Wtedy można pokonać Yenaldooshi ‒ wytłumaczył chłopak. ‒ Tak przynajmniej mówią legendy.

Do pracy przyjechał już spóźniony. Ojciec go okrzyczał, ponieważ musiał wieczorną dostawę rozpakowywać sam. Johnny przyjął wszystko z pokorą, właściwie w ogóle nie słuchając. Gdy został już sam na nocnej zmianie, za ladą wytrwał może pół godziny. Nie było klientów, więc zamknął sklep i udał się na tyły budynku. Tam, do ściany przyczepione były metalowe schody przeciwpożarowe, a właściwie trzeszcząca przy każdym ruchu drabinka pomalowana na czerwono. Johnny wspiął się po niej i wszedł na dach.
Od zawsze lubił widok nocnego nieba. Podczas swojej podróży po świecie, gdy sprzyjała ku temu pogoda, często sypiał na zewnątrz, nie przejmując się znalezieniem motelu do przenocowania. Im dalej do miasta, tym gwiazdy były lepiej widoczne.
Teraz położył się na plecach, podkładając sobie przedramię pod głowę. To z sytuowanym wężem. Zapalił papierosa i zapatrzył się w nocne niebo. Gdy przypatrzyć się wystarczająco długo, można dojrzeć pulsowanie gwiazd. Podobało mu się to uczucie wolności, które teraz znów o sobie przypomniało. Gdy Ted nie był takim głupkiem, nie musiałby tu wracać, przeszło mu przez myśl. Nie lubił odpowiedzialności. A teraz, musiał posprzątać to, co sam naważył.
Zdziwił się, gdy nagle rozdzwonił się jego telefon. Pomyślał, że to ojciec dowiedział się, iż nie ma go w sklepie i będzie musiał wysłuchać kolejnej bury. Mylił się. Numer na ekranie wyświetlił mu się z podpisem „Nieznany”. Miał złe przeczucia. Nim odebrał, rozejrzał się jeszcze wokoło. Nikogo nie zobaczył, bo siedział przecież na dachu.
‒ Czego chcesz?
Odpowiedział mu zachrypnięty śmiech. Na jego dźwięk Johnny zerwał się na równe nogi i znów rozglądnął wokół siebie. Tym razem znacznie bardziej panicznie. Rozpoznawał ten głos.
‒ Nigdy nie trzymały się ciebie maniery ‒ stwierdził Ahiga.
‒ Czego chcesz?! Zrobię, co chcesz, tylko zostaw moją rodzinę w spokoju. Chcesz tylko mnie, prawda? Więc ci mnie daję.
‒ Och, Johnny, kiedyś znacznie bardziej lubiłeś się bawić ‒ stwierdził gangster rozbawionym głosem. ‒ Zmieniłeś się. Nie tylko charakter, zresztą. Te blond włosy w ogóle ci nie pasują. Wolę naturalność.
‒ Gówno mnie obchodzi, co wolisz! ‒ syknął Johnny.
Spojrzał na ulicę i zaparkowane na poboczu samochody. Czy Ahiga był teraz w jednym z nich, obserwował go? A może stał na innym dachu. Johnny czuł adrenalinę krążącą mu w żyłach.
‒ Czego chcesz? ‒ powtórzył.
‒ Żeby na świecie zapanował pokój ‒ odparł Ahiga. ‒ A nie, to Matka Teresa. Czego chcę? Przecież ci napisałem, Johnny.
Aż przeszły go ciarki, gdy usłyszał, jak ten mężczyzna wypowiada jego imię. Matka była tak zakochana w młodym Johnny’m Deppie, że postanowiła synowi nadać jego imię, mimo że było to zdrobnienie. Nienawidził go przez długi czas. Przez nie nikt nie brał go na poważnie. A przede wszystkim nienawidził, gdy wypowiadał je ten mężczyzna.
‒ Musimy się w to bawić?
‒ Oczywiście, że nie, Johnny. Wiesz, że zawsze miałem do ciebie słabość. Możemy skończyć to teraz.
‒ Okej, to kończ!
Johnny rozłożył ręce, zupełnie się odsłaniając i czekał. Nic jednak się nie stało.
‒ No! ‒ krzyknął. ‒ No dalej!
Mijały kolejne sekundy i wciąż nic się nie wydarzyło. Johnny przyłożył telefon do ucha. Znów usłyszał ten śmiech.
‒ Och, Johnny, Johnny… Nigdy nie należałeś do najbystrzejszych. Chcę, abyś cierpiał. Gdybym po prostu chciał cię zabić, zrobiłbym to już dawno. W Tajlandii, Brazylii, czy gdziekolwiek indziej. Nie rozumiesz? Ty umrzesz ostatni. A tak nawiasem, z twoim bratankiem chyba coś jest nie tak. Kilka godzin siedzą z tą długowłosą dziewczyną na łóżku i nawet się nie dotknęli. To gramy, czy nie?
‒ Tak ‒ odparł Johnny zrezygnowanym głosem ‒ gramy. Ale ja już znam twoje imię.
‒ To, które znasz, nadał mi mój ojciec. Ani jego, ani tego imienia nie darzyłem szacunkiem i nie uznaję za swoje własne. Musisz więc znaleźć moje prawdziwe imię, wypowiedzieć je, stojąc ze mną twarzą w twarz, a potem wbić mi nóż w serce. Po raz drugi. Wtedy wygrasz. Przypomnij mi, ile czasu ci zostało, Johnny?

4 komentarze:

  1. A ja nadal czekam na płomienny romans Atsah i Ryana. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Mrocznie�� ciekawe w sumie co tak właściwie Johnny narozrabial te lata temu ;)

    OdpowiedzUsuń