Dziś musiał iść do
szkoły sam. Trish przed kwadransem napisała, że zaspała i nie będzie jej na
pierwszej lekcji. Nie mógł się powstrzymać, więc rzucił okiem na napis na
murze. Liczba znowu się zmieniła. Dziś jednak nie zamierzał go zmazywać. To nie
miało większego sensu. Dotąd po prostu walczył z wiatrakami, bo taką miał
naturę. Z bohomazów nic nie wynikało i chyba rzeczywiście nie miały z nim nic
wspólnego, więc postanowił przestać się interesować sprawą.
Gdy mijał dom sąsiadki,
samotnej staruszki, do jego uszu dobiegł dziwny dźwięk. Ni to jęk, ni płacz.
Skomlenie. Z początku myślał, że się przesłyszał, ale gdy przeszedł parę
kroków, znów to usłyszał. Dziwny dźwięk dochodził gdzieś zza domu. Bił się
chwilę myślami, jednak przeszedł ciasną ścieżką pomiędzy posesją sąsiadki i
jego rodziny. Z tyłu znajdował się cienki pas drzew, który oddzielał rzędy
kolejnych domów jednorodzinnych. Skamlenie dochodziło właśnie stamtąd.
Ryan wszedł w zarośla i
skierował się w stronę źródła dźwięku. Gdy odnalazł jego źródło, gwałtownie
zasłonił usta dłonią. Chciało mu się płakać i jednocześnie wymiotować. To była
Queen, stara suczka rasy labrador należąca do sąsiadki. Pies leżał przywiązany
do drzewa. Grunt wokół niego pokrywała wielka plama krwi. Ktoś rozpłatał suce
brzuch i zostawił ją tu, aby zdechła w męczarniach. Ryan widział nawet jej
wnętrzności.
Nie miał pojęcia, co
robić. Do oczu nabiegły mu łzy. Dłoń, którą wyciągnął w stronę Queen cała mu
się trzęsła. Gdy umęczony pies dojrzał ten gest, wyszczerzył groźne kły,
chociaż zazwyczaj był potulny jak baranek i lgnął do wszystkich ludzi. Ryan nie
wiedział, co robić. Cofnął rękę. Stał w miejscu, jak kołek, a oczy szczypały go
coraz bardziej. Gdyby ojciec żył, poszedłby właśnie do niego. Teraz nie miał na
kim się oprzeć. Dotąd nie był świadomy, w jak wielu rzeczach polegał na tym
człowieku.
Co mam teraz zrobić? ‒
myślał gorączkowo. Nie mógł nic. Czuł się zupełnie bezmocny, patrząc na mękę
suczki. Johnny jeszcze nie wrócił ze sklepu. Razem z dziadkiem powinien teraz
rozpakowywać towar. W domu była tylko mama i babcia. Nie mógł im tego pokazać,
tak jak i starszej sąsiadce. Przecież został jej tylko ten pies. Tylko jedno
osoba przyszła mu na myśl.
Nie zastanawiał się,
czy to głupie, czy nie. Po prostu przebiegł znaną sobie trasę i znalazł się
przed małym, starym domem z zagraconym podwórkiem. Gdy Ryan stanął przed
ogrodzeniem, Atsah właśnie zamykał drzwi z plecakiem przewieszonym przez ramię.
Gdy ujrzał chłopaka, jego twarz wyrażała nawet coś podobnego do zdziwienia. Nie
zadał jednak żadnego pytania, bo mina chłopaka mówiła wystaczająco wiele.
‒ Proszę…
‒ Tak ‒ przerwał
roztrzęsionemu chłopakowi Atsah.
Już bez słowa podążył
za Ryanem. Chłopak wyraźnie zawahał się, gdy stanęli przed wąskim przejściem
między ogrodzeniami dwóch posesji, więc ruszył pierwszy. Ryan podążył za nim,
dalej nić nie mówiąc. Wstydził się swojej słabości i tego, że pomocy szukał u
kogoś, kogo jeszcze nie dawno wyzywał. Szedł jednak za Indianinem, nie próbując
go wyprzedzać, czy pokierować. Czuł się lepiej, mogąc ukryć się za jego szerokimi
plecami. Nie chciał znów tego widzieć.
Atsah już wiedział, co
za chwilę ukarze się jego oczom. Wystarczyło mu, że słyszał odgłosy dobiegające
zza drzew i czuł przerażenie chłopaka za sobą.
‒ Przynieś wody.
‒ Co…? ‒ jęknął Ryan.
‒ Wody ‒ powtórzył Atsah,
nie odwracając się w jego stronę.
Jakiej? Gotowanej? W
butelce? W misce? Czy powinien przynieść też ręczniki? Nie wiedział. Nic nie
wiedział. Ryan wpadł do kuchni i chwycił pierwszą rzecz, jaka rzuciła mu się w
oczy, czyli butelkę wody mineralnej. Gdy wrócił zza dom, pies już nie żył.
Atsah ukrócił jego cierpienia. Ryan miał zapytać „Więc po co ta woda?”. Nie
zrobił tego jednak, bo uświadomił sobie, że Atsah po prostu chciał mu
oszczędzić tego widoku.
‒ To twój pies? ‒
spytał Indianin.
‒ Nie. Takiej starszej
pani mieszkającej obok ‒ wytłumaczył Ryan. ‒ Przecież ona tego nie przeżyje!
Miała tylko tego psa!
‒ Trzeba go pochować.
Lepiej, aby myślała, że uciekł. Przynieś jakąś łopatę.
Ryan spojrzał na
Indianina. Miał wyrzuty sumienia, że go w to wplątał i się nim wysłużył. Boże,
był strasznym mięczakiem.
‒ Ja to zrobię. ‒
Prawie podskoczył, gdy niespodziewanie usłyszał męski głos za sobą.
To był Johnny. Stał za
nimi z zapalonym papierosem w ustach. Pod oczami miał wyraźnie, ciemne worki po
kolejnej nocnej zmianie w sklepie.
‒ Spóźnicie się na
następną lekcję ‒ kontynuował, gdy Ryan otworzył usta, aby coś powiedzieć. ‒
Zajmę się tym.
Chłopak kiwnął głową na
zgodę. Nie powiedział tego głośno, ale cieszył się, że to spadło na kogoś
innego. Gdy wyminęli już razem z Atsah Johnny’ego, usłyszał jeszcze, jak ten
mówi:
‒ Twoja matka i
dziadkowie nie muszą o tym wiedzieć.
‒ Tak.
Ryan do klasy wszedł
równo z dzwonkiem, ale jednak zdążył na drugą lekcję. Trish, która mimo zaspania
pojawiła się wcześniej niż on, obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem. Postanowił
nie mówić jej o psie. Pocahontas była wyszczekana, ale miała dobre serce.
Zwierzęta zaś lubiła nawet bardziej niż większość ludzi.
Na przerwie obiadowej
spotkali się w trójkę na opuszczonej klatce schodowej prowadzącej na dach. Teraz
wejście na niego było na stałe zamknięte kłódką, bo kilka lat temu jeden z
uczniów próbował popełnić samobójstwo skacząc z niego. Nikt tu teraz nie
przychodził, dlatego wybrali zapomnianą klatkę schodową na miejsce spotkań.
Ryan pojawił się jako ostatni. Gdy wdrapał się po schodach na półpiętro, Trish
zaczęła już pochłaniać kanapkę wypchaną jakąś organiczną zieleniną. Dziewczyna
nie przejmowała się rzeczami takimi jak dieta, ale jej matka i owszem. Chciała,
żeby jej rodzina była jak najdłużej piękna, młoda i szczęśliwa. Atsah stał
obok, opierając się plecami o ścianę.
‒ Hej ‒ zawołał Ryan,
zwracając na siebie uwagę.
‒ No, hej ‒
odpowiedziała mu Trish ‒ Co do tego psa…
‒ Po co jej
powiedziałeś?! ‒ wszedł jej w słowo chłopak. Wściekły spojrzał na Indianina.
Jedyną odpowiedzią,
jaką uzyskał od Atsah, było wzruszenie ramionami. To rozsierdziło go jeszcze
bardziej. Był mu wdzięczny za dzisiaj, cholernie wdzięczny. Nawet za to, że po
wszystkim nic nie powiedział i najwyraźniej nie oczekiwał niczego w zamian, ale
jednocześnie ten człowiek doprowadzał go z jakiegoś powodu do pasji.
‒ Dlaczego miałby nie
mówić? ‒ wtrąciła się Trish. ‒ Ale przez całą tę sytuację powinniśmy
przyśpieszyć nasze działania.
‒ Co? Nie mogę teraz
wyjechać. Moja rodzina…
‒ Ryan ‒ przerwała mu
Trish. ‒ Twój wujek był w gangu. Wrócił i pewnie musi zapłacić. To jego sprawa
i jemu to zostaw.
‒ Skąd taki pomysł?
‒ Nie widziałeś jego
tatuażu? ‒ zdziwiła się dziewczyna. ‒ Gdy byłam w waszym sklepie, podwinął mu
się rękaw, jak wydawał mi resztę. To znak The Outlaws. Banitów.
To miało sens. To miało
aż za dużo sensu, pomyślał Ryan. Z tego wszystkiego aż przysiadł na schodku.
Był głodny, ale od rana niczego nie zjadł, bo wciąż miał przed oczami
zmaltretowaną suczkę.
‒ Tym bardziej nie mogę
z tobą pojechać. Moja rodzina… ‒ wymamrotał.
‒ Gdyby coś miało im
się stać, to już dawno by do tego doszło. Pies był ostrzeżeniem, bo
najwyraźniej Johnny nie grał według ich zasad. Teraz pewnie pójdzie po rozum do
głowy. A ty się tu do niczego nie przydasz. Ryan, powiedzmy sobie szczerze,
jesteś zwykłym licealistą, a twoim jedynym wykroczeniem było przejście na
czerwonym świetle. Na nic się tu nie przydasz. Już bardziej będziesz
przeszkadzał. Johnny załatwi swoje sprawy, a my w tym czasie będziemy w innym
stanie.
‒ A policja?
Trish prychnęła. Wstała
ze schodka i poprawiła swoje długie, sięgające pasa włosy. Spojrzała na Atsah.
‒ Naiwny, co? ‒
spytała. ‒ Chcesz, to wskażę ci kilka domów, w których mieszkają ludzie z gangu.
Jeśli ja to wiem, to policja tym bardziej. I wiesz co? Nic z tą wiedzą nie
robią, bo są opłacani przez mafię.
Zeskoczyła trzy schodki
w dół i poklepała Ryana po głowie.
‒ To sprawy dorosłych i
im to zostaw.
Jako pierwsza ruszyła w
dół klatki schodowej, pozostawiając chłopaków samych. Przerwa obiadowa
dobiegała końca, więc Ryan też wstał. Gdy chciał zejść na dół, ale Atsah
chwycił go za ramię.
‒ Zaczekaj na mnie po
szkole. Pokażę ci coś.
‒ Co? ‒ zdziwił się
Ryan. ‒ Co pokazać? Trish już poszła…
‒ Tylko tobie.
Na tym rozmowa się
skończyła, bo Atsah go wyminął i pierwszy ruszył w dół klatki schodowej. Ryan
patrzył na niego, aż potężna sylwetka Indianina nie zniknęła za winklem.
Długie, czarne włosy chłopaka spływały po jego ramionach, odsłaniając okrągły
tatuaż na karku.
Z jakiegoś dziwnego,
niewytłumaczalnego racjonalnie powodu przystał na to. Znów szedł za Indianinem,
ale tym razem za jego wiedzą i pozwoleniem. Ogarnęło go lekkie zdziwienie, gdy
okazało się, że Atsah zaprosił go do siebie. I co będą u niego robić? ‒ pomyślał
Ryan. Grać w Assassin’s Creed? Jakoś mu to nie pasowało do postaci Indianina.
Już bardziej polowanie na niedźwiedzie za pomocą włóczni, czy coś.
Do małego, niezadbanego
domku weszli tylko po to, aby zostawić plecaki. Zaraz potem wrócili na zagracone
podwórko. Wzdłuż ściany domu leżało dużo narzędzi, złomu i innych przedmiotów
przykrytych plandekami. Atsah zniknął na chwilę w przybudówce, by zaraz wrócić
do Ryana z otwartą puszką jedzenia dla kotów. Teraz chłopak był już bardziej
niż skonsternowany. Gdy Indian podał mu naczynie, chwycił je jakoś z automatu.
Spojrzał na puszkę, którą trzymał w dłoni, a potem na Atsah.
‒ Tam. ‒ Indianin
wskazał palcem na jeden ze stosu gratów przykrytych niebieską, plastikową
plandeką. ‒ Zwykle tam się chowa.
‒ Co takiego?
Indianin zbliżył się do
Ryana i popukał łyżką w metalową puszkę. Po chwili pomiędzy starymi skrzynkami
zabłysnęła para żółtych oczu. Ryan ledwie to zauważył, bo dwa jasne punkciki
zniknęły w mroku tak szybko, jak się pojawiły.
‒ Boi się, bo cie nie zna
‒ stwierdził Atsah.
Wyciągnął z kieszeni
jakieś małe opakowanie i podał je Ryanowi.
‒ Masz, wymieszaj z
jedzeniem ‒ wytłumaczył. ‒ Ja idę po gwoździe.
‒ Że co?
Ryan popatrzył za
Atsah, który udał się powrotem do domu, a potem na opakowanie, które miał w
ręce. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy przeczytał, że było to lekarstwo na
robaki dla kotów.
Pukał łyżką w puszkę,
błagał i robił „kici kici”, ale kot tylko na moment wyłaniał się ze swojej
norki, aby nawet przy najdrobniejszym ruchy chłopaka, znów ukryć się w
ciemności. Ryan uznał, że ktoś musiał zrobić mu coś złego i dlatego bał się
ludzi. Zaszył się tutaj, w stercie gratów i wyglądało na to, że Atsah się nim
opiekował. Po kilku kolejnych próbach nakłonienia biało-burego kotka do wyjścia
Ryana się poddał i po prostu wylał zawartość puszki na beton obok w miejsca, w
którym ukrywało się zwierzę. Kot wreszcie wyszedł i w tempie ekspresowym
pochłaniał papkę, gdy Norton się oddalił.
‒ Super słodki.
‒ No ‒ zgodził się
Atsah, który niepostrzeżenie pojawił się za plecami Ryana, co prawie
przyprawiło go zawał.
Gdy odwrócił się w jego
stronę, dostrzegł, że Indianin wcale nie patrzył się na kota, a na niego.
‒ W rzeczy samej ‒
potwierdził Ryan, czując się jakoś niezręcznie.
Później dowiedział się,
po co Atsah latał do lasu z siekierą. Z kłód, które ściął i okorował, zrobił
deski, a teraz zamierzał zbudować budę.
‒ Dla kota? ‒ zdziwił
się chłopak.
‒ Ojciec zamierza w
końcu wywieźć te graty, a kot zbyt się boi, żeby wejść do domu ‒ wytłumaczył
Atsah bez mrugnięcia okiem.
‒ Aha.
Potem Ryan nauczył się
robić coś z niczego pod czujnym okiem Atsah. Boże, jakie on miał czarne te oczy
‒ przeszło chłopakowi przez myśl w pewnym momencie. I szorstkie dłonie,
stwierdził, gdy Atsah uczył go tego, co podobno każdy mężczyzna powinien umieć.
Cóż, Norton dzisiaj po raz pierwszy w życiu wbijał gwoździe. Indian prowadził
jego dłonie i stał przy tym stanowczo za blisko albo to Ryan za bardzo to
wyolbrzymiał. Czuł wszystko za mocno.
Gdy skończyli, zrobiło
się już ciemno, a Ryan był bardziej niż po prostu głodny. Umierał z głodu. I z
zażenowania. Na koniec, wedle swojego zwyczaju, Atsah zmierzwił jego
jasnobrązową czuprynę. Ryan sapnął akcentując swoje niezadowolenie. Indianin
parsknął cicho pod nosem i chwycił go za czoło w miejscu rozcięcia.
‒ Rzeczywiście została
blizna ‒ stwierdził.
‒ Weź to łapsko ‒
fuknął Ryan i strzepnął jego dłoń.
Teraz nie był tylko
zły. Był też zażenowany. Chciał już iść do domu, a przede wszystkim nie być tutaj,
koło wielkiego Indianina, który niedawno wyszedł z poprawczaka. I podobno kogoś
zabił. I właśnie zrobił kotu budę.
Ryan miał w głowie jeden,
wielki mętlik.
***
Nocni klienci całodobowego
sklepu nie mogli dziś liczyć na odwzajemnienie uśmiechu, a nawet odpowiedź na „dobry
wieczór” ze strony sprzedawcy. Johnny miał dzisiaj jeszcze bardziej parszywy
humor, a jego myśli dryfowały gdzieś daleko. Dlatego kilka razy pomylił się
przy wydawaniu reszty, co za każdym razem komentował siarczystym przekleństwem,
nie bacząc na klientów.
Teraz, gdy bliżej było
poranka niż północy, ruch się zmniejszył. W sklepie nie było nikogo, a Johnny
mógł pomyśleć. Choć wcale tego nie chciał, bo nie podobały mu się jego własne
myśli.
Siedział na swoim
niewygodnym krzesełku za ladą i czekał, wpatrując się w drzwi. W końcu dosięgło
jednak znużenie i przymknął oczy z głową opartą na dłoni. Ciszę przerwał ten
upiorny dzwonek zamontowany przez dziadka Ryana, czyli ojca Johnny’ego, do przeszklonych
drzwi sklepu. Jego zielone, zamglone teraz oczy nie ujrzały jednak tego, na
kogo czekał. Do środka weszła długowłosa koleżanka Ryana.
Podeszła prosto do lady
i oparła się o niego dwoma łokciami. Johnny automatycznie powędrował wzrokiem wzdłuż
głęboko wyciętego dekoltu jej zielonej koszuli. Czy wszyscy współcześni
licealiści byli obdarci z niewinności? ‒ zapytał sam siebie, a jego myśli od
razu powędrowały do tego nieznośnego dzieciaka.
‒ Alkoholu ani papierosów
ci nie sprzedam.
‒ Jaki praworządny. No
kto by się spodziewał? ‒ Zaśmiał się dziewczyna.
Nim Johnny zdążył zareagować,
podwinęła mankiet jego koszuli, odkrywając skrawek tatuażu węża.
‒ No nie? ‒ spytała,
uśmiechając się.
Johnny strzepnął jej
dłoń i poprawił swój rękaw.
‒ Otwarte karty? ‒
zaproponował. ‒ Powiedz, co masz powiedzieć, i idź spakuj różowy plecaczek do
szkoły.
‒ Aktualnie to jest
czarny, ale niech będzie.
Norton przewrócił
oczami. Trafił mu się kolejny wyszczekany szczeniak.
‒ No to? ‒ spytał.
‒ Więc może tak. Ryan
stracił ojca, którego nie zdążył nawet polubić, więc miło by było, gdyby na tym
skończyła się jego zła passa. I tak sobie myślę, że to leży w twojej kwestii.
Ja zabiorę Ryana na wycieczkę, a ty w tym czasie załatw te swoje porachunki z
ponurymi panami. Co sądzisz o moim genialnym planie? ‒ spytała Trish, opierając
się łokciami o ladę.
Johnny znów mimowolnie
podążył wzrokiem w to samo miejsce.
‒ Wycieczkę? ‒
powtórzył sugestywnym głosem.
‒ Zgadza się ‒
potwierdziła Trish. ‒ Pełną doznań, ale nie takiej natury. Próbowaliśmy i
powiedzmy, że Ryan nie był tak zaabsorbowany, jak powinien.
‒ A ty masz swoją dumę?
‒ podłapał Johnny.
‒ Właśnie. ‒ Trish
obróciła się i oparła plecami o krawędź lady, wyginając plecy, by dalej patrzeć
mężczyźnie prosto w oczy. ‒ To jak będzie?
‒ Zrobię, co muszę, i
bez twojej pogadanki ‒ odparł Johnny ‒ ale miło, że się troszczysz o
przyjaciela.
‒ No to w porządku ‒
skwitowała Pocahontas.
W tym momencie
irytujący dźwięk dzwonka znów rozległ się w sklepie, a do środka wszedł ten, na
którego czekał Johnny.
‒ O, Cherubin ‒ zawołała
Trish na widok niskiego, farbowanego blondyna. ‒ Jeśli przyszedłeś kupić
procenty albo papierosy, to się zawiedziesz. A może przyszedłeś coś sprzedać?
Raphael najwyraźniej
nie spodziewał się kogoś poza Johnnym w sklepie, bo spojrzał na Trish wyraźnie
zaskoczony. Dzisiaj nie miał tego pewnego siebie uśmieszku.
‒ Od razu wykrzycz to
całemu światu.
‒ Cherubin? ‒ podłapał
Johnny.
‒ Taka ksywka ‒
wytłumaczyła Pocahontas, prostując się. ‒ Przekorna, prawda? To ja już pójdę. Wierzę
w ciebie, Johnny.
‒ Mówi do ciebie po
imieniu? ‒ zdziwił się Raphael, gdy zamknęły się drzwi za najwredniejszą i najpewniejszą
siebie laską w liceum.
Nawet on nie mógł jej
zgasić. I co tu dużo mówić, nie lubił jej, ale jednocześnie czuł wobec niej
respekt. Teraz miał jednak inne rzeczy na głowie, bo oto Johnny wyszedł zza
lady i zbliżał się do niego, a minę miał co najmniej nieprzyjemną.
Raphael instynktownie
cofnął się o krok do tyłu, a potem drugi i jeszcze jeden, aż plecami natrafił
na ścianę. Johnny wyciągnął w jego kierunku rękę, ale go nie dotknął.
Przycisnął za to włącznik światła, który znajdował się koło głowy chłopaka. Gdy
w sklepie zapadła ciemność, a Raphael podążył za spojrzeniem mężczyzny,
wszystko stało się jasne. Byli tu tylko we dwóch, ale nie zapowiadało się na klimatyczną
randkę, a wręcz przeciwnie.
Johnny patrzył w dół,
na buty chłopaka. Prawa sznurówka konwersów Raphaela świeciła w ciemności na zielono.
To był ich wspólny znak, wszyscy takie nosili. Także chłopak, który w nocy
robił napis na murze Nortonów. I Johnny najwyraźniej już o tym wiedział.
‒ I co ja mam z tobą
zrobić? ‒ szepnął mężczyzna wprost do ucha drobnego chłopaka. Palcami przesunął
po jego szyi.
Raphael zamknął oczy.
‒ Co tylko chcesz ‒
odparł także szeptem.
Fajnie, że napisałaś nowy rozdział, czekałam na niego(oznacza to, że dobrą rzecz pisze autorka) i ewentualnie na notkę, że to urodziny się tobie suuuper przedłużyły :/ Trzymaj się.Na pewno pies był kochany i wygłaskany.
OdpowiedzUsuńCo do aniołka to-poczekamy i zobaczymy co oni tam ze sobą zrobią.świecące sznurówki łał.Ale co do napisu to zajmuje się nim Raphael czy ogólnie jakiś chłopak i czy ta sama osoba zrobiła to tej suczce?(wtedy to osoba zmienia się w potwora) Ja bym stawiała na tego pierwszego, bo ‘I co ja mam z tobą zrobić?’ brzmi jakby J wiedział, że to on.I chodzi tu o napis, bo przy robieniu ‘go’ widział te sznurówki a nie przy tym co było się za domem.Chyba, że to ma się rozjaśnić w następnym rozdziale dla nieogarniętych to okej.Pozdrawiam
Przez chwilę myślałam, że to koniec, ale jakoś znowu mnie natchnęło :)
UsuńCo do napisu -> mogę powiedzieć, bo było o tym wspomniane gdzieś wcześniej, że napis robi jeden z ziomków Raphaela, znacznie od niego wyższy (gonił za nim Ryan). Raphael zaś jest pokurczem. Jednak wszyscy z jego paczki noszą takie same sznurówki :)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Nie lubię jak psom i innym braciom krzywda się dzieje. Ale cóż debili na świecie mnóstwo i niestety takie rzeczy się zdarzają. Ciekawe jak potoczą sie sprawki z Cherubinem. Mam nadzieję, że starszy facet będzie miał więcej rozumu i nie straci głowy:-)
OdpowiedzUsuńNiestety z tymi debilami masz rację. Ja już różne wynaturzenia na moim osiedlu widziałam. W tym np. zrzucanie kota z dachu bloku, aby "zobaczyć, czy przeżyje".
Usuń"Nie straci głowy" to takie fajne wyrażenie. Można je interpretować na wiele sposobów ;)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Bardzo mie ciekawi co John z Raphael em zrobi, bo jak na pewno się wkurzył na niego to to tylko dzieciak jest w końcu. A Santa Boy jest coraz bliżej poznania córeczki jak rozumiem �� będzie się działo.
OdpowiedzUsuńDzieciak, nie dzieciak. 18 lat to tylko granica wymyślona przez ludzi. Czy można z kogoś ściągać odpowiedzialność tylko dla tego, że niby nie jest jeszcze dorosły? Zobaczymy, co Johnny o tym sądzi :)
UsuńTak, wielka wyprawa zbliża się wielkimi krokami -> Szykuj się Santa ;) A już myślał, że wszystko mu się w życiu ułożyło...
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!