‒ A ja się zastanawiałem,
gdzie byłeś przed godziną i czemu sklep był zamknięty ‒ zakpił Raphael, siląc
się na uśmiech, mimo że w ogóle nie było mu do śmiechu. ‒ Zrobiłeś mu coś?
‒ Temu dzieciakowi,
który bazgrze mi po murze? Miałem zamiar, ale zobaczyłem jego buty i wróciłem
tutaj, aby poczekać na ciebie ‒ odparł Johnny. ‒ Ulżyło?
Trochę ‒ przyznał w
myślach chłopak. A trochę nie. Uniósł głowę, by spojrzeć na twarz Johnny’ego,
który nadal stał o krok od niego, zmuszając Raphaela do nawiązania intymnej
znajomości z zimną ścianą całodobowego spożywczaka. Mężczyzna prawą rękę
opierał przy włączniku światła, tuż koło jego ucha, blokując mu drogę ucieczki.
Więc trochę mu ulżyło, a trochę wręcz przeciwnie.
Oprócz strachu o własne
kości było coś jeszcze. Od samego początku, czyli gdy wraz z przyjaciółmi
wszedł do sklepu, czuł się źle przez to, co zgodzili się robić. Gdy Ahiga
wezwał go do siebie po raz pierwszy, inaczej ułożyło się to w głowie Raphaela.
Johnny miał być starym, zgniłym zerem. Nieudacznikiem, który spieprzył z
miasta, bo narobił sobie problemów z mafią i nie miał dość jaj, aby sobie z tym
poradzić. A teraz wrócił i miał zapłacić. Teoretycznie wszystko było takie
proste. Jednak rzeczywistość okazała się bardziej skomplikowana.
Johnny był miłym,
zabawnym gościem, który pomagał rodzicom prowadzić sklep. Pewnie za młodu
popełnił parę błędów, zrobił parę głupot, ale kto nie? Raphael zdawał sobie
sprawę, jakie to płytkie, ale to, że Johnny okazał się być młodym i przystojnym
facetem, jeszcze bardziej wszystko utrudniało.
‒ Ja… ‒ chciał coś
powiedzieć, ale zrezygnował. Nie miał odwagi, aby popatrzeć mu prosto w oczy,
więc spuścił wzrok na podłogę i tą przeklętą, fluorescencyjną sznurówką. ‒ Rób,
co musisz.
Zacisnął powieki i po
prostu czekał, ale nic się nie stało. Gdy światło zostało ponownie zapalone, a
on zdecydował się otworzyć oczy, Johnny właśnie odsunął się parę kroków do tyłu
i zaczesywał opadające włosy za ucho. Dzięki teku Raphael mógł dojrzeć na jego
przedramieniu okrytym rękawem koszuli kawałek tatuażu przedstawiającego złotozielonego
węża. Chyba tyle zostało z Johnny’ego gangstera. I dobrze.
‒ Powiedz mi po co? Dla
zabawy, dla kasy? Może teraz tego nie widzisz, ale to, co teraz robisz, jest
bardzo głupie. I spieprzy ci życie.
‒ Po co? ‒ powtórzył
Raphael i wzruszył ramionami, wciąż opierając się o ścianę. ‒ Nie wiem po co.
Handlować zacząłem chyba z nudów. Bo życie było takie wyblakłe. Nawet nie
potrzebuję tej kasy. Moi starzy są nadziani, a ja chyba jestem po prostu
rozpieszczonym, zblazowanym dzieciakiem. A tej całej akcji to wcale nie
chciałem. Ale nie mogłem powiedzieć „nie” samemu Ahidze.
‒ Raczej nie ‒ zgodził
się Johnny z ciężkim westchnięciem. ‒ A pies?
Raphael otworzył
szeroko oczy.
‒ Ja tego nie chciałem!
Naprawdę! ‒ zapewnił gorączkowo. ‒ Ja też mam psa. Nazywa się Apollo... Ale
Ahiga mnie wezwał i kazał mi zmusić cię do działania. No i chłopaki to
wymyślili… I… i nieważne.
Zacisnął palce na
swoich falowanych, zaczesanych na bok włosach i uklęknął pod ścianą.
‒ Kurwa.
‒ No, kurwa ‒
potwierdził Johnny i podszedł do lady.
Usiadł na niej i
wychylił się do tyłu, aby z szuflady wyjąć w połowie opróżnioną paczkę
papierosów. Z zapalonym już papierosem w ustach pomasował się po czole.
‒ To co teraz? ‒
zdecydował się zapytać Raphael.
Kucając w pod ścianą z
tą skruszałą miną, wyglądał jak szczeniak, który nasikał na dywan.
‒ Teraz lepiej powiedz
mi, co tak dokładnie kazał ci zrobić Ahiga.
‒ Nic szczególnego. Po
prostu zostawiać tę wiadomość na twoim murze i cię obserwować ‒ wytłumaczył
chłopak. ‒ A jak nic nie robiłeś, to kazał mi „zintensyfikować działania”. Stąd
ten pies.
‒ A co oznacza ta
wiadomość?
‒ Hm? Pojęcia nie mam.
Żaden z nas nie zna nawaho. Tylko ją
przepisujemy, nawet nie wiem, czy poprawnie. I co teraz? Powinienem mu
powiedzieć, że rezygnuję?
Johnny wypuścił smugę
dymu i parsknął śmiechem.
‒ Wiesz jak Cyklop
zdobył swoje ksywkę? ‒ spytał. ‒ Bo Ahiga wydłubał mu oko gołymi rękami, gdy
byliśmy jeszcze w liceum. Dlatego nie możesz mu powiedzieć, że rezygnujesz,
naiwny dzieciaku. Nawet nie wiedziałeś, na co się piszesz, co? Dalej rób, co ci
każą.
Raphael kiwnął niemrawo
głową na znak, że rozumie. Uniósł się i spojrzał na Johnny’ego.
‒ A ty?
‒ A ja też zrobię, co
muszę ‒ odparł mężczyzna. ‒ Bo nie chcę, aby po psie nadeszła kolej na moją
matkę.
Raphael pobladł jeszcze
bardziej, mimo że miał bardzo jasną cerę. To nie była już zabawa. Nie chciał
się mieszać w spawy gangsterów, tych prawdziwych, a nie naiwnych dzieciaków
mocnych jedynie w gębie, ale nie chciał też zostawić Johnny’ego samego z tym
wszystkim. Nie wiedział już, co robić. Decyzję pomógł mu podjąć sam
mężczyzna:
‒ Idź już. I więcej nie
przychodź do sklepu.
‒ Tak, tak będzie
najlepiej ‒ przyznał smutno Raphael. Po chwili uśmiechnął się krzywo i dodał: ‒
Dzięki, że tylko na tym się kończy. Że nie złamałeś mi nosa czy coś.
Johnny parsknął
śmiechem. Pocieszny był z Raphaela szczeniak. Mały, naiwny diabełek.
‒ Idź już ‒ powtórzył.
Chłopak popatrzył na
niego jeszcze raz i kiwnął głową. Zatrzymał się jednak w pół kroku, gdy trzymał
już w dłoni klamkę drzwi.
‒ O co właściwie
chodzi? ‒ spytał, odwracając twarz w stronę mężczyzny. ‒ Bo nie o kasę, prawda?
Wtedy nie byłoby takich cyrków. Wyrwałeś mu pannę, czy coś?
‒ Dobrze węszysz ‒
odparł Johnny. ‒ Chodzi o urażoną dumę, a to jedyne na czym zależy Ahidze.
Bardziej niż na czymkolwiek innym, a na pewno bardziej niż na „pannach”.
Nadal siedział na
ladzie i męczył papierosa. Jego poza wyglądała bardzo luzacko, ale to były
tylko pozory. Tak przynajmniej wydawało się Raphaelowi. Mężczyzna był
zrezygnowany. Zamierzał podjąć wyzwanie, ale już teraz nie wierzył w
powodzenie. I pewnie miał rację. Boże, on umrze! ‒ zadzwoniło chłopakowi w
głowie.
Puścił klamkę i szybko
do niego podszedł. To, co zamierzał zrobić, zostało udaremnione przez fakt, że
Johnny siedział na wysokim blacie, a przez to ich twarze były od siebie jeszcze
bardziej oddalone, niż gdy stali obok siebie. Mężczyzna popatrzył zaskoczony na
twarz dzieciaka. Na tę jego smętną minę i proszące spojrzenie czarnych, wąskich
oczu.
‒ Wujaszku…
‒ Mówiłem, żebyś tak do
mnie nie mówił ‒ sapnął Johnny. ‒ Czuję się wtedy jak jakiś pedofil.
Przełożył papierosa z
ust między palce i odsunął w powietrzu dłoń na tyle, aby popiół nie poparzył
chłopaka. Nachylił się i złożył na jego ustach pocałunek. Krótki i nie dający
nadziei.
‒ Śmierdzisz dymem.
Johnny uśmiechnął się i
zmierzwił wolną dłonią krótkie włosy chłopaka.
‒ Zmykaj.
Od Ryana dowiedział
się, że wysoki chłopak o rdzennych rysach twarzy, który często towarzyszył jemu
i tej wygadanej dziewczynie, nie znał języka nawaho. Tego się spodziewał, bo przecież życie nie mogło być zbyt
proste. Nie w jego przypadku. Matka dzieciaka podobno mieszkała w rezerwacie.
Właśnie tam zamierzał udać się Johnny. Musiał jednak jeszcze kiedyś spać oraz
chodzić na nocne zmiany do sklepu.
Dał sobie kilka,
krótkich godzin na regenerację. Czekała go długa podróż. Do rezerwatu jechało
się trzy godziny. Zasypiając o poranku w pokoju, który niegdyś należał do
Ryana, myślał o dawnych latach. Za jego czasów uczniowie lokalnego liceum musieli
nosić mundurki – białe koszule z naszywką i czarne spodnie. Jedno wspomnienie
było szczególnie wyraźne. Widział, jak Ahiga stal na balkonie. Wiatr
bawił się jego długimi włosami i materiałem rozpiętej koszuli, na której
widniały plamy zaschniętej krwi. Uśmiechnął się, gdy zobaczył Johnny’ego, który
stanął w progu balkonu.
***
Poranno słońce zalewało
przestronny pokój jasnymi smugami, które znalazły sobie drogę do tego ciemnego
miejsca między zasuniętymi, ciężkimi kotarami. Nikt nie miał tu wstępu. Oprócz
właściciela domu znajdował się tu jedynie młody pielęgniarz w białym uniformie.
Gdy tak stał z założonymi rękami, jego naprężone bicepsy robiły ogromne
wrażenie, tak jak szeroki, niesamowicie biały uśmiech.
Fizjoterapeuta
zaklaskał radośnie, gdy jego pacjent, przytrzymując się obojgiem rąk poręczy,
zdołał przejść około pięciu metrów. Mężczyzna popatrzył na niego rozwścieczony.
Krople potu błyszczały na jego zmarszczonej w gniewie twarzy.
‒ Przestań! ‒ warknął.
‒ Ale tak dobrze panu
idzie. Lekarze byli pewni, że z takim urazem kręgosłupa już nigdy nie będzie
pan chodził. Podziwiam pana samozaparcie ‒ oznajmił niewzruszony tym wybuchem
pielęgniarz, wciąż z radosnym uśmiechem na twarzy.
Ahiga syknął parsknął,
ale nic już nie powiedział. Gdy spróbował zrobić pierwszy krok, by pokonać tę
samą ścieżkę jeszcze raz, zachwiał się, a potem opadł na kolana. Pielęgniarz
od razu do niego podbiegł, ale gdy próbował mu pomóc się podnieść, mężczyzna
odepchnął gwałtownie jego dłoń. Gdy to nic nie dało, uderzył go pięścią w
szczękę. Pielęgniarz zachwiał się i skołowany oparł plecami o ścianę.
‒ Wynoś się! ‒ warknął
Ahiga, wciąż klęcząc na podłodze. ‒ Spierdalaj!
Gdy został sam, uderzył
z całej siły pięścią w podłogę. Jego własna słabość go brzydziła. Znów spróbował
się podnieść, ale jego nogi odmówiły posłuszeństwa. Gdyby były jednym z jego
psów, po prostu by je odstrzelił. Musiał doczołgać się do wózka inwalidzkiego.
Dostanie się na niego wymagało od niego ogromnego wysiłku. Czuł się upokorzony
i upodlony. Tak, jak każdego dnia od trzynastu lat.
‒ Johnny ‒ wysyczał,
zasłaniając twarz wytatuowaną dłonią. Białka jego skośnych oczu były
przekrwione. ‒ Johnny.
***
Szkolna stołówka była
swoistym miejscem. To tu zawsze podział uczniów był najbardziej widoczny. Ci
fajni, średni i żałośni siedzieli przy stolikach w odseparowanych grupkach.
Niekiedy na pozór trudno było znaleźć to, co dzieliło poszczególnych uczniów.
Na pierwszy rzut oka wyglądali tak samo, podobnie się ubierali. Jedni mieli
jednak na stopach conversy za sto
dolców, a inni łudząco podobne i prawdopodobnie wyprodukowane w tej samej
chińskiej fabryce trampki za dziesięć dolarów z hipermarketu.
Gdzieś w środku stawki,
wśród tych fajnych, ale zbyt wyluzowanych, znajdował się Raphael ze swoją
ekipą. W trójkę okupowali stolik, posilając się szkolną papką pozbawioną smaku.
Mdłość posiłków wynikała z walki o zdrowie młodego pokolenia Amerykanów i
epidemią otyłości. Gdy wzrok Raphaela, którego strasznie bolała dzisiaj głowa,
przypadkowo natrafił na uczennicę, która rozstępy miała nawet na ramionach,
skrzywił się z sykiem. Dzisiaj wszystko go irytowało. I jeszcze to tępe
pulsowanie pod czaszką.
‒ Coś taki skrzywiony
od rana? ‒ spytał Floyd, chłopak w dredach, które zwykle zaplatał w kok na
szczycie głowy. ‒ Obalałeś jakieś procenty bez nas?
Cherubin przełknął
ślinę. Musiał powiedzieć to, co sobie postanowił. Nie patrzył jednak na Floyda,
który nie był tu problemem. Chłopak należał do tych, którzy mają wszystko
gdzieś i po prostu chcą się zabawić. Z tego samego powodu bawił się wraz z nimi
w handel. Po prostu szukał emocji. Inaczej sprawa miała się z Carlem, na
którego właśnie zerkał Raphael. Wysoki brunet, o ciemnej cerze, wszystko brał
na poważnie. W tym całą tę gangsterkę. To on zwykle robił napis na murze Nortonów
i to on wpadł na genialny plan skatowania psa. I on go wykonał. Chciał się
wykazać przed ludźmi z góry.
‒ Ja chciałbym trochę
przystopować ‒ powiedział Raphael. ‒ Ten pies… To nie tak miało wyglądać.
Mieliśmy tylko robić ten głupi napis…
‒ Co? Cykasz się? ‒
parsknął Carl. ‒ Młody panicz się cyka?
‒ O co ci chodzi z tym
paniczem? ‒ spytał Floyd, wzdychając. ‒ Coś ci odwala ostatnio.
‒ Mnie nic nie odwala! ‒
zaprzeczył ostro chłopak. ‒ Ja, w przeciwieństwie do was, z pieniędzmi waszych
tatusiów, nie mam innej opcji. Nie zamierzam oddzielać mięsa od kości w
zakładach mięsnych przez całe, godne pożałowania życie jak mój stary.
‒ Tą akcją z psem
pokazałeś coś zupełnie odwrotnego ‒ zauważył Floyd.
‒ A ty się zamknij! ‒
warknął do niego Carl.
Floyd przewrócił
oczami, ale jednak tego nie skomentował i wrócił do kończenia swojej porcji
puree ziemniaczanego. Był niższy od swojego kolegi, ale lepiej od niego
zbudowany. Był też inteligentny, czego świadomi byli tylko niektórzy ludzi z
jego otoczenia, chociażby Raphael. Samemu Floydowi natomiast nie zależało na
tym, aby cię czymś wykazać, więc nauczyciele mieli go za kolejnego głupka z
przeciętnymi ocenami. Wrócił więc do swojego obiadu, zostawiając Raphaela
samego na placu boju. Nie lubił problemów.
‒ Chcesz zrezygnować? ‒
spytał Carl.
‒ Nie ‒ zaprzeczył
Raphael. ‒ To znaczy, może i bym chciał, ale to nie jest takie proste. Po
prostu nie chcę mieszać się w sprawę z tym gościem ze sklepu. Resztą będę się
zajmować, jak dotychczas.
‒ Och, więc chcesz
ciągnąć kasę z handlu, ale rączek pobrudzić, to już nie ma komu? ‒ spytał Carl
ściszonym, ale wciąż przesiąkniętym jadem głosem. ‒ No jasne. Tak najlepiej.
‒ Carl…
‒ Zamknij się, Floyd ‒
syknął, gdy trzeci chłopak znów próbował się wtrącić. ‒ Dobrze, zrobię wszystko sam. Wszystko to, co będzie trzeba.
‒ Czyli co? ‒ spytał
Raphael. ‒ Co będzie po psie? Jak każą ci wypruć flaki Ryanowi Nortonowi, to
też to zrobisz?!
‒ Jeśli to będzie
konieczne. Jeśli to mnie do czegoś doprowadzi.
Raphael wstał do stołu
i dzierżąc w rękach tackę z niedokończonym obiadem ruszył w stronę miejsca,
gdzie je odbierano. Zdenerwowany nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego
dzieje, więc wpadł wprost na Pocahontas, za którą stał ten wielki Indianin.
Raphael spojrzał na nich przelotnie, a potem pośpiesznie wyminął. Nim to
zrobił, rzucił jeszcze ciche „Sorry”.
‒ A temu co? ‒ zdziwiła
się Trish, oglądając się na niego.
‒ A kto to?
‒ Cherubin ‒ odparła
dziewczyna, odmachując Ryanowi, który trzymał dla nich miejsca. ‒ On i jego zgraja uznają się za sprytniejszych
niż są.
Nie zauważyli tego, że
oprócz Ryana patrzy na nich jeszcze ktoś inny. A był to Carl. Swojemu koledze,
który wzburzony opuścił stolik, nie poświęcił za to nawet dodatkowej sekundy.
Ten mięczak już go nie interesował. Dotąd pozwalał mu na szefowanie, bo Raphael był
lepszy w interesach. Miał gadane i łatwo odnajdywał się wśród różnych ludzi. Szybko
powiększał kręgi swoich znajomych, a przez to klientów. To była tylko
dziecinada, a Carl chciał się zasłużyć i zostać zauważonym przez gang. Aby do
tego doszło, musiał się wykazać.
‒ Nie idziesz za nim? ‒
spytał Floyda.
‒ Nie skończyłem
ziemniaków.
‒ Po prostu masz to w
dupie. Nie obchodzi cię ani on, ani ja, ani nawet to, co robimy. Jak ci się
znudzi, to po prostu sobie pójdziesz, więc muszę ci zapewnić rozrywkę, co? ‒
spytał Carl, uśmiechając się.
‒ Jaką niby? ‒ zapytał
Floyd, odrywając się od obiadu.
Gdy Carl wskazał coś
kiwnięciem głową, spojrzał w tamtą stronę.
‒ Ryan Norton? Co z
nim?
‒ A to, że przypadkiem posłyszałem
pewną bardzo ciekawą rozmowę z tą jego grupką.
‒ Pocahontas i tym
nowym?
‒ Tak ‒ potwierdził
Carl. ‒ Podobno jadą niedługo na wycieczkę.
‒ I co z tego? ‒ Floyd
wzruszył ramionami. ‒ Muru za sobą nie zabiorą.
‒ Bystrzacha z ciebie ‒
parsknął Carl, maczając frytkę w keczupie. ‒ To z tego, że będzie daleko od
mamusi i swojego wujaszka – kiedyś gangstera. Daleko od domku, sam i bezbronny.
‒ Ahiga nas o to nie
prosił.
‒ Tym bardziej doceni
zaangażowanie. Szykuj walizkę, Floyd. Wybierzesz się w podróż.
Czyli to ten cały psychol Carl nie tylko wpadł na pomysł z tym psem, ale i go wykonał? Na początku rozdziału Ahiga kazał aniołkowi 'zmusić Johnnyego do działania' a później było, że wykonał go ten co chciał się wykazać-czyli Carl.Ostatnio czegoś nie pamiętałam a teraz nie rozumiem czegoś prawdopodobnie prostegoXD sorki.Wstyd mi za moje spowolnienie myślenie.
OdpowiedzUsuńTo chyba dobrze, że Floyd ma sam pojechać można jeszcze mieć nadzieję, że za bardzo się nie spieprzyXD jakiś taki bardziej ludzki...chyba
Śpieszę z wyjaśnieniami :) Na końcu 2 rozdziału znajduje się opis, jak Raphael po raz pierwszy wchodzi do sklepu Johnny'ego. Towarzyszą mu dwaj chłopacy - jeden wysoki o ciemniejszej karnacji, czyli właśnie Carl oraz drugi, niższy i w dredach, czyli Floyd. Raphael był ich szefem, działali razem. To właśnie Carl robił napis -> pod koniec 1 rozdziału Ryan gonił wysokiego, zamaskowanego chłopaka, czyli właśnie Carla. No i to on wymyślił ta akcję z psem, gdy Ahiga kazał Raphaelowi zmusić Johnny'ego do działania.
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
świetne, trochę boję się co z tego wszystkiego wyjdzie, ale jestem optymistką i mam nadzieję na dobry, szczęśliwy koniec...
OdpowiedzUsuńoczywiście gdzieś tam w przyszłości po 100 kolejnych rozdziałów :P
AA
100 rozdziałów... Genialny kawał :) Z moim brakiem systematyki i lubością do robienia niczego to by trwało dłużej niż "Moda na sukces".
UsuńSzczęśliwy koniec -> wciąż są osoby, które wierzą, że u mnie występuje kiedyś pojawi się coś takiego ;)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!