piątek, 4 maja 2018

Atsah - ROZDZIAŁ 7 - Światło w ciemności

No cóż... Musiałam uśpić mojego psa, który towarzyszył mi przez 17 lat, a życie jest ciężkie... Mam nadzieję, że miło spędzacie majówkę, gdzieś daleko od problemów dnia powszedniego.


Dziś musiał iść do szkoły sam. Trish przed kwadransem napisała, że zaspała i nie będzie jej na pierwszej lekcji. Nie mógł się powstrzymać, więc rzucił okiem na napis na murze. Liczba znowu się zmieniła. Dziś jednak nie zamierzał go zmazywać. To nie miało większego sensu. Dotąd po prostu walczył z wiatrakami, bo taką miał naturę. Z bohomazów nic nie wynikało i chyba rzeczywiście nie miały z nim nic wspólnego, więc postanowił przestać się interesować sprawą.

Gdy mijał dom sąsiadki, samotnej staruszki, do jego uszu dobiegł dziwny dźwięk. Ni to jęk, ni płacz. Skomlenie. Z początku myślał, że się przesłyszał, ale gdy przeszedł parę kroków, znów to usłyszał. Dziwny dźwięk dochodził gdzieś zza domu. Bił się chwilę myślami, jednak przeszedł ciasną ścieżką pomiędzy posesją sąsiadki i jego rodziny. Z tyłu znajdował się cienki pas drzew, który oddzielał rzędy kolejnych domów jednorodzinnych. Skamlenie dochodziło właśnie stamtąd.
Ryan wszedł w zarośla i skierował się w stronę źródła dźwięku. Gdy odnalazł jego źródło, gwałtownie zasłonił usta dłonią. Chciało mu się płakać i jednocześnie wymiotować. To była Queen, stara suczka rasy labrador należąca do sąsiadki. Pies leżał przywiązany do drzewa. Grunt wokół niego pokrywała wielka plama krwi. Ktoś rozpłatał suce brzuch i zostawił ją tu, aby zdechła w męczarniach. Ryan widział nawet jej wnętrzności.
Nie miał pojęcia, co robić. Do oczu nabiegły mu łzy. Dłoń, którą wyciągnął w stronę Queen cała mu się trzęsła. Gdy umęczony pies dojrzał ten gest, wyszczerzył groźne kły, chociaż zazwyczaj był potulny jak baranek i lgnął do wszystkich ludzi. Ryan nie wiedział, co robić. Cofnął rękę. Stał w miejscu, jak kołek, a oczy szczypały go coraz bardziej. Gdyby ojciec żył, poszedłby właśnie do niego. Teraz nie miał na kim się oprzeć. Dotąd nie był świadomy, w jak wielu rzeczach polegał na tym człowieku.
Co mam teraz zrobić? ‒ myślał gorączkowo. Nie mógł nic. Czuł się zupełnie bezmocny, patrząc na mękę suczki. Johnny jeszcze nie wrócił ze sklepu. Razem z dziadkiem powinien teraz rozpakowywać towar. W domu była tylko mama i babcia. Nie mógł im tego pokazać, tak jak i starszej sąsiadce. Przecież został jej tylko ten pies. Tylko jedno osoba przyszła mu na myśl.
Nie zastanawiał się, czy to głupie, czy nie. Po prostu przebiegł znaną sobie trasę i znalazł się przed małym, starym domem z zagraconym podwórkiem. Gdy Ryan stanął przed ogrodzeniem, Atsah właśnie zamykał drzwi z plecakiem przewieszonym przez ramię. Gdy ujrzał chłopaka, jego twarz wyrażała nawet coś podobnego do zdziwienia. Nie zadał jednak żadnego pytania, bo mina chłopaka mówiła wystaczająco wiele.
‒ Proszę…
‒ Tak ‒ przerwał roztrzęsionemu chłopakowi Atsah.
Już bez słowa podążył za Ryanem. Chłopak wyraźnie zawahał się, gdy stanęli przed wąskim przejściem między ogrodzeniami dwóch posesji, więc ruszył pierwszy. Ryan podążył za nim, dalej nić nie mówiąc. Wstydził się swojej słabości i tego, że pomocy szukał u kogoś, kogo jeszcze nie dawno wyzywał. Szedł jednak za Indianinem, nie próbując go wyprzedzać, czy pokierować. Czuł się lepiej, mogąc ukryć się za jego szerokimi plecami. Nie chciał znów tego widzieć.
Atsah już wiedział, co za chwilę ukarze się jego oczom. Wystarczyło mu, że słyszał odgłosy dobiegające zza drzew i czuł przerażenie chłopaka za sobą.
‒ Przynieś wody.
‒ Co…? ‒ jęknął Ryan.
‒ Wody ‒ powtórzył Atsah, nie odwracając się w jego stronę.
Jakiej? Gotowanej? W butelce? W misce? Czy powinien przynieść też ręczniki? Nie wiedział. Nic nie wiedział. Ryan wpadł do kuchni i chwycił pierwszą rzecz, jaka rzuciła mu się w oczy, czyli butelkę wody mineralnej. Gdy wrócił zza dom, pies już nie żył. Atsah ukrócił jego cierpienia. Ryan miał zapytać „Więc po co ta woda?”. Nie zrobił tego jednak, bo uświadomił sobie, że Atsah po prostu chciał mu oszczędzić tego widoku.
‒ To twój pies? ‒ spytał Indianin.
‒ Nie. Takiej starszej pani mieszkającej obok ‒ wytłumaczył Ryan. ‒ Przecież ona tego nie przeżyje! Miała tylko tego psa!
‒ Trzeba go pochować. Lepiej, aby myślała, że uciekł. Przynieś jakąś łopatę.
Ryan spojrzał na Indianina. Miał wyrzuty sumienia, że go w to wplątał i się nim wysłużył. Boże, był strasznym mięczakiem.
‒ Ja to zrobię. ‒ Prawie podskoczył, gdy niespodziewanie usłyszał męski głos za sobą.
To był Johnny. Stał za nimi z zapalonym papierosem w ustach. Pod oczami miał wyraźnie, ciemne worki po kolejnej nocnej zmianie w sklepie.
‒ Spóźnicie się na następną lekcję ‒ kontynuował, gdy Ryan otworzył usta, aby coś powiedzieć. ‒ Zajmę się tym.
Chłopak kiwnął głową na zgodę. Nie powiedział tego głośno, ale cieszył się, że to spadło na kogoś innego. Gdy wyminęli już razem z Atsah Johnny’ego, usłyszał jeszcze, jak ten mówi:
‒ Twoja matka i dziadkowie nie muszą o tym wiedzieć.
‒ Tak.

Ryan do klasy wszedł równo z dzwonkiem, ale jednak zdążył na drugą lekcję. Trish, która mimo zaspania pojawiła się wcześniej niż on, obdarzyła go zdziwionym spojrzeniem. Postanowił nie mówić jej o psie. Pocahontas była wyszczekana, ale miała dobre serce. Zwierzęta zaś lubiła nawet bardziej niż większość ludzi.
Na przerwie obiadowej spotkali się w trójkę na opuszczonej klatce schodowej prowadzącej na dach. Teraz wejście na niego było na stałe zamknięte kłódką, bo kilka lat temu jeden z uczniów próbował popełnić samobójstwo skacząc z niego. Nikt tu teraz nie przychodził, dlatego wybrali zapomnianą klatkę schodową na miejsce spotkań. Ryan pojawił się jako ostatni. Gdy wdrapał się po schodach na półpiętro, Trish zaczęła już pochłaniać kanapkę wypchaną jakąś organiczną zieleniną. Dziewczyna nie przejmowała się rzeczami takimi jak dieta, ale jej matka i owszem. Chciała, żeby jej rodzina była jak najdłużej piękna, młoda i szczęśliwa. Atsah stał obok, opierając się plecami o ścianę.
‒ Hej ‒ zawołał Ryan, zwracając na siebie uwagę.
‒ No, hej ‒ odpowiedziała mu Trish ‒ Co do tego psa…
‒ Po co jej powiedziałeś?! ‒ wszedł jej w słowo chłopak. Wściekły spojrzał na Indianina.
Jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał od Atsah, było wzruszenie ramionami. To rozsierdziło go jeszcze bardziej. Był mu wdzięczny za dzisiaj, cholernie wdzięczny. Nawet za to, że po wszystkim nic nie powiedział i najwyraźniej nie oczekiwał niczego w zamian, ale jednocześnie ten człowiek doprowadzał go z jakiegoś powodu do pasji.
‒ Dlaczego miałby nie mówić? ‒ wtrąciła się Trish. ‒ Ale przez całą tę sytuację powinniśmy przyśpieszyć nasze działania.
‒ Co? Nie mogę teraz wyjechać. Moja rodzina…
‒ Ryan ‒ przerwała mu Trish. ‒ Twój wujek był w gangu. Wrócił i pewnie musi zapłacić. To jego sprawa i jemu to zostaw.
‒ Skąd taki pomysł?
‒ Nie widziałeś jego tatuażu? ‒ zdziwiła się dziewczyna. ‒ Gdy byłam w waszym sklepie, podwinął mu się rękaw, jak wydawał mi resztę. To znak The Outlaws. Banitów.
To miało sens. To miało aż za dużo sensu, pomyślał Ryan. Z tego wszystkiego aż przysiadł na schodku. Był głodny, ale od rana niczego nie zjadł, bo wciąż miał przed oczami zmaltretowaną suczkę.
‒ Tym bardziej nie mogę z tobą pojechać. Moja rodzina… ‒ wymamrotał.
‒ Gdyby coś miało im się stać, to już dawno by do tego doszło. Pies był ostrzeżeniem, bo najwyraźniej Johnny nie grał według ich zasad. Teraz pewnie pójdzie po rozum do głowy. A ty się tu do niczego nie przydasz. Ryan, powiedzmy sobie szczerze, jesteś zwykłym licealistą, a twoim jedynym wykroczeniem było przejście na czerwonym świetle. Na nic się tu nie przydasz. Już bardziej będziesz przeszkadzał. Johnny załatwi swoje sprawy, a my w tym czasie będziemy w innym stanie.
‒ A policja?
Trish prychnęła. Wstała ze schodka i poprawiła swoje długie, sięgające pasa włosy. Spojrzała na Atsah.
‒ Naiwny, co? ‒ spytała. ‒ Chcesz, to wskażę ci kilka domów, w których mieszkają ludzie z gangu. Jeśli ja to wiem, to policja tym bardziej. I wiesz co? Nic z tą wiedzą nie robią, bo są opłacani przez mafię.
Zeskoczyła trzy schodki w dół i poklepała Ryana po głowie.
‒ To sprawy dorosłych i im to zostaw.
Jako pierwsza ruszyła w dół klatki schodowej, pozostawiając chłopaków samych. Przerwa obiadowa dobiegała końca, więc Ryan też wstał. Gdy chciał zejść na dół, ale Atsah chwycił go za ramię.
‒ Zaczekaj na mnie po szkole. Pokażę ci coś.
‒ Co? ‒ zdziwił się Ryan. ‒ Co pokazać? Trish już poszła…
‒ Tylko tobie.
Na tym rozmowa się skończyła, bo Atsah go wyminął i pierwszy ruszył w dół klatki schodowej. Ryan patrzył na niego, aż potężna sylwetka Indianina nie zniknęła za winklem. Długie, czarne włosy chłopaka spływały po jego ramionach, odsłaniając okrągły tatuaż na karku.

Z jakiegoś dziwnego, niewytłumaczalnego racjonalnie powodu przystał na to. Znów szedł za Indianinem, ale tym razem za jego wiedzą i pozwoleniem. Ogarnęło go lekkie zdziwienie, gdy okazało się, że Atsah zaprosił go do siebie. I co będą u niego robić? ‒ pomyślał Ryan. Grać w Assassin’s Creed? Jakoś mu to nie pasowało do postaci Indianina. Już bardziej polowanie na niedźwiedzie za pomocą włóczni, czy coś.
Do małego, niezadbanego domku weszli tylko po to, aby zostawić plecaki. Zaraz potem wrócili na zagracone podwórko. Wzdłuż ściany domu leżało dużo narzędzi, złomu i innych przedmiotów przykrytych plandekami. Atsah zniknął na chwilę w przybudówce, by zaraz wrócić do Ryana z otwartą puszką jedzenia dla kotów. Teraz chłopak był już bardziej niż skonsternowany. Gdy Indian podał mu naczynie, chwycił je jakoś z automatu. Spojrzał na puszkę, którą trzymał w dłoni, a potem na Atsah.
‒ Tam. ‒ Indianin wskazał palcem na jeden ze stosu gratów przykrytych niebieską, plastikową plandeką. ‒ Zwykle tam się chowa.
‒ Co takiego?
Indianin zbliżył się do Ryana i popukał łyżką w metalową puszkę. Po chwili pomiędzy starymi skrzynkami zabłysnęła para żółtych oczu. Ryan ledwie to zauważył, bo dwa jasne punkciki zniknęły w mroku tak szybko, jak się pojawiły.
‒ Boi się, bo cie nie zna ‒ stwierdził Atsah.
Wyciągnął z kieszeni jakieś małe opakowanie i podał je Ryanowi.
‒ Masz, wymieszaj z jedzeniem ‒ wytłumaczył. ‒ Ja idę po gwoździe.
‒ Że co?
Ryan popatrzył za Atsah, który udał się powrotem do domu, a potem na opakowanie, które miał w ręce. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy przeczytał, że było to lekarstwo na robaki dla kotów.
Pukał łyżką w puszkę, błagał i robił „kici kici”, ale kot tylko na moment wyłaniał się ze swojej norki, aby nawet przy najdrobniejszym ruchy chłopaka, znów ukryć się w ciemności. Ryan uznał, że ktoś musiał zrobić mu coś złego i dlatego bał się ludzi. Zaszył się tutaj, w stercie gratów i wyglądało na to, że Atsah się nim opiekował. Po kilku kolejnych próbach nakłonienia biało-burego kotka do wyjścia Ryana się poddał i po prostu wylał zawartość puszki na beton obok w miejsca, w którym ukrywało się zwierzę. Kot wreszcie wyszedł i w tempie ekspresowym pochłaniał papkę, gdy Norton się oddalił.
‒ Super słodki.
‒ No ‒ zgodził się Atsah, który niepostrzeżenie pojawił się za plecami Ryana, co prawie przyprawiło go zawał.
Gdy odwrócił się w jego stronę, dostrzegł, że Indianin wcale nie patrzył się na kota, a na niego.
‒ W rzeczy samej ‒ potwierdził Ryan, czując się jakoś niezręcznie.
Później dowiedział się, po co Atsah latał do lasu z siekierą. Z kłód, które ściął i okorował, zrobił deski, a teraz zamierzał zbudować budę.
‒ Dla kota? ‒ zdziwił się chłopak.
‒ Ojciec zamierza w końcu wywieźć te graty, a kot zbyt się boi, żeby wejść do domu ‒ wytłumaczył Atsah bez mrugnięcia okiem.
‒ Aha.
Potem Ryan nauczył się robić coś z niczego pod czujnym okiem Atsah. Boże, jakie on miał czarne te oczy ‒ przeszło chłopakowi przez myśl w pewnym momencie. I szorstkie dłonie, stwierdził, gdy Atsah uczył go tego, co podobno każdy mężczyzna powinien umieć. Cóż, Norton dzisiaj po raz pierwszy w życiu wbijał gwoździe. Indian prowadził jego dłonie i stał przy tym stanowczo za blisko albo to Ryan za bardzo to wyolbrzymiał. Czuł wszystko za mocno.
Gdy skończyli, zrobiło się już ciemno, a Ryan był bardziej niż po prostu głodny. Umierał z głodu. I z zażenowania. Na koniec, wedle swojego zwyczaju, Atsah zmierzwił jego jasnobrązową czuprynę. Ryan sapnął akcentując swoje niezadowolenie. Indianin parsknął cicho pod nosem i chwycił go za czoło w miejscu rozcięcia.
‒ Rzeczywiście została blizna ‒ stwierdził.
‒ Weź to łapsko ‒ fuknął Ryan i strzepnął jego dłoń.
Teraz nie był tylko zły. Był też zażenowany. Chciał już iść do domu, a przede wszystkim nie być tutaj, koło wielkiego Indianina, który niedawno wyszedł z poprawczaka. I podobno kogoś zabił. I właśnie zrobił kotu budę.
Ryan miał w głowie jeden, wielki mętlik.
***
Nocni klienci całodobowego sklepu nie mogli dziś liczyć na odwzajemnienie uśmiechu, a nawet odpowiedź na „dobry wieczór” ze strony sprzedawcy. Johnny miał dzisiaj jeszcze bardziej parszywy humor, a jego myśli dryfowały gdzieś daleko. Dlatego kilka razy pomylił się przy wydawaniu reszty, co za każdym razem komentował siarczystym przekleństwem, nie bacząc na klientów.
Teraz, gdy bliżej było poranka niż północy, ruch się zmniejszył. W sklepie nie było nikogo, a Johnny mógł pomyśleć. Choć wcale tego nie chciał, bo nie podobały mu się jego własne myśli.
Siedział na swoim niewygodnym krzesełku za ladą i czekał, wpatrując się w drzwi. W końcu dosięgło jednak znużenie i przymknął oczy z głową opartą na dłoni. Ciszę przerwał ten upiorny dzwonek zamontowany przez dziadka Ryana, czyli ojca Johnny’ego, do przeszklonych drzwi sklepu. Jego zielone, zamglone teraz oczy nie ujrzały jednak tego, na kogo czekał. Do środka weszła długowłosa koleżanka Ryana.
Podeszła prosto do lady i oparła się o niego dwoma łokciami. Johnny automatycznie powędrował wzrokiem wzdłuż głęboko wyciętego dekoltu jej zielonej koszuli. Czy wszyscy współcześni licealiści byli obdarci z niewinności? ‒ zapytał sam siebie, a jego myśli od razu powędrowały do tego nieznośnego dzieciaka.
‒ Alkoholu ani papierosów ci nie sprzedam.
‒ Jaki praworządny. No kto by się spodziewał? ‒ Zaśmiał się dziewczyna.
Nim Johnny zdążył zareagować, podwinęła mankiet jego koszuli, odkrywając skrawek tatuażu węża.
‒ No nie? ‒ spytała, uśmiechając się.
Johnny strzepnął jej dłoń i poprawił swój rękaw.
‒ Otwarte karty? ‒ zaproponował. ‒ Powiedz, co masz powiedzieć, i idź spakuj różowy plecaczek do szkoły.
‒ Aktualnie to jest czarny, ale niech będzie.  
Norton przewrócił oczami. Trafił mu się kolejny wyszczekany szczeniak.
‒ No to? ‒ spytał.
‒ Więc może tak. Ryan stracił ojca, którego nie zdążył nawet polubić, więc miło by było, gdyby na tym skończyła się jego zła passa. I tak sobie myślę, że to leży w twojej kwestii. Ja zabiorę Ryana na wycieczkę, a ty w tym czasie załatw te swoje porachunki z ponurymi panami. Co sądzisz o moim genialnym planie? ‒ spytała Trish, opierając się łokciami o ladę.
Johnny znów mimowolnie podążył wzrokiem w to samo miejsce.
‒ Wycieczkę? ‒ powtórzył sugestywnym głosem.
‒ Zgadza się ‒ potwierdziła Trish. ‒ Pełną doznań, ale nie takiej natury. Próbowaliśmy i powiedzmy, że Ryan nie był tak zaabsorbowany, jak powinien.
‒ A ty masz swoją dumę? ‒ podłapał Johnny.
‒ Właśnie. ‒ Trish obróciła się i oparła plecami o krawędź lady, wyginając plecy, by dalej patrzeć mężczyźnie prosto w oczy. ‒ To jak będzie?
‒ Zrobię, co muszę, i bez twojej pogadanki ‒ odparł Johnny ‒ ale miło, że się troszczysz o przyjaciela.
‒ No to w porządku ‒ skwitowała Pocahontas.
W tym momencie irytujący dźwięk dzwonka znów rozległ się w sklepie, a do środka wszedł ten, na którego czekał Johnny.
‒ O, Cherubin ‒ zawołała Trish na widok niskiego, farbowanego blondyna. ‒ Jeśli przyszedłeś kupić procenty albo papierosy, to się zawiedziesz. A może przyszedłeś coś sprzedać?
Raphael najwyraźniej nie spodziewał się kogoś poza Johnnym w sklepie, bo spojrzał na Trish wyraźnie zaskoczony. Dzisiaj nie miał tego pewnego siebie uśmieszku.
‒ Od razu wykrzycz to całemu światu.
‒ Cherubin? ‒ podłapał Johnny.
‒ Taka ksywka ‒ wytłumaczyła Pocahontas, prostując się. ‒ Przekorna, prawda? To ja już pójdę. Wierzę w ciebie, Johnny.

‒ Mówi do ciebie po imieniu? ‒ zdziwił się Raphael, gdy zamknęły się drzwi za najwredniejszą i najpewniejszą siebie laską w liceum.
Nawet on nie mógł jej zgasić. I co tu dużo mówić, nie lubił jej, ale jednocześnie czuł wobec niej respekt. Teraz miał jednak inne rzeczy na głowie, bo oto Johnny wyszedł zza lady i zbliżał się do niego, a minę miał co najmniej nieprzyjemną.
Raphael instynktownie cofnął się o krok do tyłu, a potem drugi i jeszcze jeden, aż plecami natrafił na ścianę. Johnny wyciągnął w jego kierunku rękę, ale go nie dotknął. Przycisnął za to włącznik światła, który znajdował się koło głowy chłopaka. Gdy w sklepie zapadła ciemność, a Raphael podążył za spojrzeniem mężczyzny, wszystko stało się jasne. Byli tu tylko we dwóch, ale nie zapowiadało się na klimatyczną randkę, a wręcz przeciwnie.
Johnny patrzył w dół, na buty chłopaka. Prawa sznurówka konwersów Raphaela świeciła w ciemności na zielono. To był ich wspólny znak, wszyscy takie nosili. Także chłopak, który w nocy robił napis na murze Nortonów. I Johnny najwyraźniej już o tym wiedział.
‒ I co ja mam z tobą zrobić? ‒ szepnął mężczyzna wprost do ucha drobnego chłopaka. Palcami przesunął po jego szyi.
Raphael zamknął oczy.
‒ Co tylko chcesz ‒ odparł także szeptem.






6 komentarzy:

  1. Fajnie, że napisałaś nowy rozdział, czekałam na niego(oznacza to, że dobrą rzecz pisze autorka) i ewentualnie na notkę, że to urodziny się tobie suuuper przedłużyły :/ Trzymaj się.Na pewno pies był kochany i wygłaskany.
    Co do aniołka to-poczekamy i zobaczymy co oni tam ze sobą zrobią.świecące sznurówki łał.Ale co do napisu to zajmuje się nim Raphael czy ogólnie jakiś chłopak i czy ta sama osoba zrobiła to tej suczce?(wtedy to osoba zmienia się w potwora) Ja bym stawiała na tego pierwszego, bo ‘I co ja mam z tobą zrobić?’ brzmi jakby J wiedział, że to on.I chodzi tu o napis, bo przy robieniu ‘go’ widział te sznurówki a nie przy tym co było się za domem.Chyba, że to ma się rozjaśnić w następnym rozdziale dla nieogarniętych to okej.Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez chwilę myślałam, że to koniec, ale jakoś znowu mnie natchnęło :)
      Co do napisu -> mogę powiedzieć, bo było o tym wspomniane gdzieś wcześniej, że napis robi jeden z ziomków Raphaela, znacznie od niego wyższy (gonił za nim Ryan). Raphael zaś jest pokurczem. Jednak wszyscy z jego paczki noszą takie same sznurówki :)
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  2. Nie lubię jak psom i innym braciom krzywda się dzieje. Ale cóż debili na świecie mnóstwo i niestety takie rzeczy się zdarzają. Ciekawe jak potoczą sie sprawki z Cherubinem. Mam nadzieję, że starszy facet będzie miał więcej rozumu i nie straci głowy:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety z tymi debilami masz rację. Ja już różne wynaturzenia na moim osiedlu widziałam. W tym np. zrzucanie kota z dachu bloku, aby "zobaczyć, czy przeżyje".
      "Nie straci głowy" to takie fajne wyrażenie. Można je interpretować na wiele sposobów ;)
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń
  3. Bardzo mie ciekawi co John z Raphael em zrobi, bo jak na pewno się wkurzył na niego to to tylko dzieciak jest w końcu. A Santa Boy jest coraz bliżej poznania córeczki jak rozumiem �� będzie się działo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieciak, nie dzieciak. 18 lat to tylko granica wymyślona przez ludzi. Czy można z kogoś ściągać odpowiedzialność tylko dla tego, że niby nie jest jeszcze dorosły? Zobaczymy, co Johnny o tym sądzi :)
      Tak, wielka wyprawa zbliża się wielkimi krokami -> Szykuj się Santa ;) A już myślał, że wszystko mu się w życiu ułożyło...
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!

      Usuń