Gdy
jechali samochodem, Johnny uświadomił sobie, że nie zapytał nawet dzieciaka o
imię. Po ich pierwszym, tak specyficznym spotkaniu chciał zbyć go jak najszybciej,
a teraz mieszał go swoje sprawy. Czuł się z tym źle.
Johnny
odmruknął na potwierdzenie, że rozumie. Było już po północy, znów sypał drobny
śnieg, który roztapiał się zaraz po dotknięciu ziemi. Ulice oświetlały miejskie
latarnie. Prawie całe miasto już spało. Teraz niechlubna część jego mieszkańców,
ta o której nie mówiło się głośno, właśnie wypełzała na powierzchnię. Jak karaluchy, gdy w kuchni zgaśnie światło.
‒
Chodzisz do lokalnego liceum? ‒ spytał. ‒ Jak w ogóle masz na imię?
‒
No wreszcie zapytałeś ‒ ucieszył się chłopak. ‒ Mam na imię Raphael.
Johnny
parsknął śmiechem. Pewnie nie tego oczekiwali rodzice, nadając swojej pociesze
takie imię. Wyrósł im na małego diabełka. Popatrzył na dzieciaka, który
bezczelnie trzymał stopy oparte o deskę rozdzielczą. Był naprawdę niski. Musiał
nie mieć nawet metra siedemdziesięciu.
‒
Nie powiedziałbym, że taki z ciebie aniołek. ‒ Zaśmiał się. ‒ Wręcz przeciwnie.
‒
Tak oceniać powierzchownie? Zapewniam, że jestem warty grzechu. Jak aniołek
Charliego ‒ odparł chłopak, uśmiechając się zawadiacko i zaraz dodał: ‒ Charliego
Sheena, oczywiście.
‒
Czyli Sodoma i Gomora ‒ skwitował Johnny, uśmiechając się.
‒
No ‒ potwierdził chłopak wyraźnie z siebie dumny. ‒ Zatrzymaj się tutaj.
Zaparkowali
wzdłuż ulicy, trochę poza ścisłym centrum. Johnny rozejrzał się po okolicy.
Ujrzał tylko zwyczajne budynki mieszkalne i sklepy. Wszystkie zamknięte.
Spojrzał na chłopaka pytającym wzrokiem.
‒
Dwie ulice dalej jest bar. Speluna właściwie ‒ wytłumaczył Raphael. ‒ Tam
zbiera się najgorszy element, a bar należy do Cyklopa. Stąd też bardzo
oryginalna nazwa „U Cyklopa”. Zwykle odbieram towar w jakimś odosobnionym
miejscu, ale raz kazali mi przyjść tam, bo się nie wyrobili. Było jakieś
zamieszanie, bo The Outlaws zrobili na nich jakąś zasadzkę, czy coś.
‒
Cyklop to ktoś wysoko postawiony?
‒
No raczej ‒ odparł chłopak tonem, jakby to było coś najoczywistszego pod
Słońcem. ‒ Serio chcesz tam iść? Masz w ogóle spluwę? A właściwie, po co chcesz
z nimi gadać? Nie, nie mów mi. Wolę nie wiedzieć.
‒
Niewiedza to błogosławieństwo. Zaczekaj w samochodzie.
Johnny
zostawił kluczyki w stacyjce, żeby działało ogrzewanie. Oczywiście, że nie miał
spluwy i nie chciał mieć. W ogóle nie chciał mieć już z tym nic więcej
wspólnego, ale człowiek zwykle wiele chce, a mało dostaje. Takie życie.
‒
Hej. ‒ Zatrzymał go Raphael. ‒ Myślałem, że ja teraz sobie pójdę, a ty
podjedziesz pod bar. Wiesz, żebyś miał czym spieprzać, jakby co.
‒
A masz jak wrócić? Tu nigdzie nie ma przystanku, a w weekendy w nocy i tak nic
nie jeździ. Będę miał wyrzuty sumienia, jak się przeziębisz.
Raphael
popatrzył na mężczyznę zaskoczony. Zjechał w dół na siedzeniu i schował twarz
za kołnierzem zielonej kurtki z futrem wokół kaptura. Johnny uśmiechnął się pod
nosem, widząc jego zawstydzoną minę. Teraz rzeczywiście wyglądał jak aniołek.
Wysiadł
z samochodu i naciągnął kaptur na głowę. Rozejrzał się, czy nic nie jedzie i przeszedł
na drugą stronę jezdni. Spelunę rzeczywiście znalazł dwie ulice dalej. Wyglądała
trochę jak dwupoziomowy garaż z rzędami pomalowanych na zielono metalowych
drzwi. Może tym właśnie kiedyś była. Johnny nie zauważył okien. Miejsce nie
wydawało się chronione, nie było to potrzebne. Bywalcy baru sami potrafili się
obronić.
Johnny
przymknął na chwilę oczy, stając przed ogrodzeniem z zardzewiałej, metalowej
siatki. Nie chciał znowu się w to wszystko mieszać. W końcu jednak zebrał się w
sobie i pokonał zagracone podwórko. W barze było tak, jak się tego spodziewał,
czyli duszno i śmierdząco. Gdy wszedł do środka, wszystkie pary oczu należących
do groźnych i ponurych* skupiły się na nim. Ich przekrwione, zmętniały gałki
błyszczące pomiędzy oparami dymu przyprawiły go o dreszcze.
‒
Chcę rozmawiać z Cyklopem ‒ powiedział do barmana, gdy znalazł się przy ladzie.
Ten
też był ponury, a do tego na czole, pod linią zaczesanych do tyłu, nażelowanych
włosów miał wytatuowany jakiś napis.
‒
Do kogo? ‒ spytał, mierząc Johnny’ego nieprzychylnym spojrzeniem.
No
tak, pomyślał Norton. Musiał jakoś udowodnić, że nie jest z zewnątrz. Miał
tylko podejrzenie, ale musiał spróbować. Pamiętał, że jeden z nastolatków,
którzy byli w młodzieżówce White Emperors, stracił oko w walce na noże. Widok
krwi wylewającej się spomiędzy jego palców, które kurczowo przyciskał w tym
miejscu do twarzy, został z Johnnym już na zawsze.
‒
Do Boba Hadleya ‒ odparł, nie odwracając wzroku od barmana.
‒
Coś ty za jeden?
‒
Jest tutaj? Powiedz mu, że przyszedł Johnny.
Mężczyzna
mierzył go jeszcze chwilę nieprzychylnym spojrzeniem, ale w końcu kiwnął na
drugiego barmana, młodego chłopaka, a ten udał się na zaplecze.
‒
Czekasz.
Więc
Johnny czekał. Po paru minutach z zaplecza wrócił drugi barman w towarzystwie
kolejnego groźnego i ponurego. Wysoki, barczysty mężczyzna kiwnął na
Johnny’ego, aby ten szedł za nim. Przedtem przeszukał go jeszcze w poszukiwaniu
ukrytej broni. Przeszli przez wąski korytarz zaplecza zagracony pustymi
skrzynkami i beczkami po piwie, na końcu którego znajdowały się schody.
Na
pierwszym piętrze wystrój baru przedstawiał się zupełnie inaczej. Mgliste,
niebieskawe światło sufitowych lamp oświetlało skórzane kanapy i fotele, na
których siedzieli kolejni ponurzy, ale w lepszych butach niż ci na dole, i
grali w karty.
‒
A niech mnie… ‒ zawołał jeden z mężczyzn na jego widok. Naprawdę miał jedno
oko. Miejsce prawego zajmowała szkaradna blizna. ‒ Toż to Johnny. Pieprzony
Johnny Norton. Czyżbyś wreszcie zrozumiał, która ze stron jest lepsza?
‒
Żadna nie jest.
Cyklop
łypnął na niego jednym okiem znad szklanki z drinkiem, którego właśnie popijał.
‒
Można i tak ‒ odparł. ‒ Siadaj, siadaj. Długi, przesuń się.
Johnny
usiadł na kanapie, gdzie mu wskazano. Cyklop zaproponował mu cygaro i alkohol,
ale odmówił.
‒
Urwałem się z pracy ‒ wytłumaczył. ‒ Mam sprawę.
‒
Inaczej byś tu nie przychodził.
‒
Wróciłem na jakiś czas do miasta, ale nie chcę mieć już z tym nic wspólnego. I
nie chcę wplątywać mojej rodziny w coś niebezpiecznego. Więc jeśli coś nie
zostało do końca wyjaśnione... Ktoś ma jakiś żal, to chciałbym to wyjaśnić i
zamknąć tę sprawę.
‒
A można jaśniej?
Johnny
westchnął i opisał całą sytuację.
‒
Nie sądziłem, że współczesne dzieciaki się jeszcze w to bawią ‒ skomentował
Cyklop. ‒ Mają przecież teraz Facebooka do hejtowania. Nawet nie sądzę, żeby
wśród naszych uchował się jakiś Indianin. Te czasy minęły. Po prostu złap
dzieciaka i wyduś z niego, co i jak.
‒
Taki miałem plan ‒ odparł Norton ‒ ale wolałem najpierw spróbować wyjaśnić
sprawę. Naprawdę nie chcę się już w to mieszać.
‒
Nie wiem, Johnny, co mam ci powiedzieć. Złamałeś kilku naszym nosy, ale to było
dawno i nikt o tym nie pamięta. A jakby nawet, to nikt by się nie bawił w takie
cyrki. Po prostu capnąłby cię w ciemnym zaułku i obił ryja. ‒ Cyklop poklepał
Johnny’ego po plecach, jakby jego słowa miały dodać mu otuchy. ‒ Jakby co, masz
moje pozwolenie. Możesz go złapać i mniej lub bardziej ładnie poprosić o
wytłumaczenie.
‒
Dzięki ‒ mruknął Johnny.
Nie
sądził, że pójdzie mu tak łatwo. Szczególnie że wszedł na teren swoich dawnych
wrogów, a gangsterzy zazwyczaj byli bardzo pamiętliwy. Pełni tej śmiesznej dumy
i pychy.
‒
To równie dobrze mogą być chujki z The Outlaws ‒ zasugerował Cyklop. ‒ Może
ktoś ma do ciebie pretensje, że tak nagle rozpłynąłeś się w powietrzu. Ledger
lubi takie pojebane gierki. Od baby mu pewnie już nie stanie, więc teraz tylko
pogoń za zdobyczą go kręci.
Ledgerowie
przewodzili Banitom z pokolenia na pokolenie. Trzymali władzę w gangu mocno,
jakby byli jakąś dynastią. Cyklop mógł mieć rację. Johnny bardzo dobrze to
wiedział, zanim jeszcze tu przyszedł. Już wtedy, gdy zobaczył napis. Idąc tu,
do gangu, z którym kiedyś walczył, do swoich dawnych wrogów, trzymał się wątłej
nitki nadziei. Udanie się wprost do paszczy lwa wydawało mu się teraz o wiele
łatwiejsze niż konfrontacja z członkami grupy, do której kiedyś należał.
‒
To stary Ledger wciąż żyje? ‒ spytał.
‒
No co ty. Dostał kulkę, a właściwie trzy już dawno temu ‒ odparł Cyklop. ‒
Wiesz, synek trzymał się rodzinnej tradycji. Jedna w głowę, druga w usta,
trzecia w szyję. Pojebane skurwysyny.
‒
Ach, więc Robert teraz rządzi ‒ mruknął Johnny.
To
nie napawało nadzieją. Nie miał wiele kontaktu z najstarszym z synów Ledgera,
ale zdołał się przekonać, że ten nie uznawał półśrodków i nie należał do litościwych.
‒
Rządził ‒ poprawił go jednak Cyklop ‒ przez kilka lat. Później i on dostał trzy
kulki od kolejnego Ledgera w kolejce.
‒
Co? ‒ zdziwił się Johnny. ‒ Nie został nikt więcej. Jakby nawet Robert miał
syna, to teraz byłby najwyżej nastolatkiem.
Cyklop
swoim jedynym okiem popatrzył na niego zaskoczony. Wydawał się nawet trochę
zbity z tropu. Przez chwilę nie odpowiadał, najwyraźniej próbując przypomnieć
sobie wydarzenia sprzed kilkunastu lat. Johnny wykorzystał ten moment, aby jednak
upić ze podsuniętej szklanki kilka łyków alkoholu. Spojrzał zdziwiony na
mężczyznę, gdy ten nagle się roześmiał.
‒
Więc spieprzyłeś przekonany, że Ahiga nie żyje? Właściwie był jak martwy przez
kilka miesięcy, ale w końcu powrócił do żywych. No, chociaż tylko w połowie. ‒
Zaśmiał się Cyklop. ‒ Chętnie odpłaciłbym mu za moje oko, ale skurwiel nie
wyłazi ze swojej nory.
To
nie mogła być prawda, pomyślał Johnny, patrząc na gangstera rozszerzonymi do
granic możliwości oczami. Zacisnął usta w wąską linię, bo czuł, jak drga mu
dolna szczęka. W momencie jego ciało pokrył zimny pot. Przycisnął dłoń do oczu,
gdy zaczęły go piec.
‒
Nie… ‒ jęknął.
Zgiął
się, dociskając zasłoniętą dłońmi twarz do kolan. Jego zachowanie wywołało
poruszenie wśród zebranych w pomieszczeniu gangsterów, ale nie mógł teraz o tym
myśleć. Po omacku sięgnął po szklankę, ale ta spadła na podłogę, pękając w
jednym miejscu. Gdy chciał ją podnieść, rozciął sobie palec.
‒
Aż tak? ‒ spytał Cyklop, patrząc na niego skonsternowany. ‒ Aż mi przykro, że
to ja dostarczyłem ci złych wieści. Ale wiesz, za odpowiednią cenę możemy ci
zapewnić ochronę nawet przed kundlami Ahigi.
Johnny
zaśmiał się pusto na te słowa. Wyprostował się i poprawił zmierzwione,
farbowane na blond włosy. Wiadomość o tym, iż Ahiga wciąż żyje, uderzyła w
niego do tego stopnia, że nie mógł zebrać żadnych myśli. Co właściwie powinien
teraz zrobić? Co czuć? Nie miał pojęcia.
Nie wiedział, jak znalazł się z powrotem przy swoim samochodzie. Wsiadł od
strony kierowcy i zastygł w bezruchu. Nawet nie zwrócił uwagi na chłopaka,
który obserwował go zaniepokojony.
‒
Wujaszku, wszystko okej? ‒ zapytał Raphael. ‒ Coś ci zrobili? To krew?!
Sięgnął
do dłoni Johnny’ego i uniósł ją na wysokość swojej twarzy. Była pokryta krwią. Patrzył
na nią przez chwilę, obracając na wszystkie strony, aby znaleźć ranę. Johnny
przyjmował to wszystko z milczeniem. Jego oczy wydawały się puste, a kręgi pod
nimi znacznie ciemniejsze niż jeszcze półgodziny temu.
Raphael
zerknął jeszcze na twarz Johnny’ego. Na jego oczy w ogóle nie patrzące w
jego stronę. Gdy przytknął jego palce do swoich warg, poczuł ciepło krwi. Po
chwili zawahania wsunął je głębiej do ust i zassał się na nich. Poczuł słodycz
krwi i skóry mężczyzny o zielonych oczach. Kiedy Johnny wreszcie na niego
spojrzał, odsunął usta. Językiem przejechał wzdłuż jego szorstkich palców.
‒
I co robisz, głupi dzieciaku? ‒ spytał Johnny.
‒
Prawdę powiedziawszy, to nie wiem ‒ przyznał Raphael. ‒ Po prostu chciałem
żebyś patrzył teraz na mnie, a nie na tego, który woła do ciebie z przeszłości.
Johnny
zaśmiał się gorzko pod nosem. Spojrzał na swoją dłoń. Krew znów zaczęła zbierać
się na przecięciu i spływać wzdłuż palca. Przytknął go do ust chłopaka, brudząc jego jasne wargi czerwienią.
‒
Naprawdę jesteś głupim dzieciakiem ‒ szepnął, a potem nachylił się, by go
pocałować.
Chłopak
przez pierwszą, krótką chwilę zastygł z bezruchu kompletnie zaskoczony. W końcu
jednak odpowiedział na pocałunek, chociaż wydawał się nie do końca w nim
odnajdywać. Jakby to, że druga osoba nadaje wszystkiemu tempo, była dla niego
czymś nowym. Sapnął przez nos, gdy Johnny włożył mu język do ust. Mężczyzna
odsunął się po dłuższej chwili i spojrzał w czarne, lekko zeszklone oczy
chłopaka. Dzieciak miał bardzo jasną karnację, więc szybko się rumienił.
‒
Gdzie twoja pewność siebie? ‒ spytał Johnny.
‒
Po prostu… nigdy wcześniej nie całowałem się z mężczyzną ‒ przyznał Raphael.
Jeszcze
przed momentem Johnny nie mógł myśleć o niczym innym niż to, czego się
dowiedział od Cyklopa. I o tym, co wydarzyło się kilkanaście lat temu. Teraz
jednak słowa dzieciaka zszokowały go do tego stopnia, że aż na jego umysł spadło
otrzeźwienie.
‒
I z nas dwóch to akurat ty nigdy nie całowałeś się z facetem? ‒ spytał, jakby
nadal w to nie wierzył. ‒ Niedawno mówiłeś coś o spinaniu i rozluźnianiu.
‒
Powiedzmy, że jestem mocny w gębie ‒ odparł chłopak, a na jego usta powrócił
ten zawadiacki uśmieszek. ‒ Ale cieszę się, że zadziałało.
Johnny
wydał z siebie krótkie parsknięcie i pokręcił głową. Odwrócił się na siedzeniu
i oparł czoło o kierownicę. Wszystko się pieprzyło. Ahiga żył i zapewne zechce
zabić jego oraz jego rodzinę, poprzedzając to torturami, jakich Johnny nie mógł
sobie nawet wyobrazić. Jak dzieciak, który przed zabiciem pająka wyrywa mu
najpierw wszystkie odnóża. I był jeszcze ten nieznośny chłopak, który mieszał
mu w głowie.
‒
Hej, wujaszku, co się tak załamałeś? ‒ zaniepokoił się Raphael. ‒ Jestem
młodym, luksusowym mięskiem. Powinieneś być dumny, że wybrałem akurat ciebie na
swój cel.
‒
I to muszę być akurat ja? ‒ spytał mężczyzna zmęczonym głosem.
‒
No raczej ‒ odparł chłopak, dotykając jego ramienia. ‒ Jesteś młody i
przystojny. I chociaż w sklepie chodzisz w tych porozciąganych szmatach, wiem,
że masz pod nimi świetne ciało. Tatuaż też jest super. Reszta pewnie też. No i
jak się zobaczyłem po raz pierwszy, to od razu pomyślałem…
‒
Że to przeznaczenie? ‒ parsknął Johnny, wchodząc mu w słowo.
‒
Że wyglądasz zupełnie jak aktor z jednego gejowskiego porno z mojego „fap folderu” ‒ dokończył Raphael.
Johnny
przekręcił głowę, aby popatrzeć na dzieciaka. Nie mógł powstrzymać rozbawionego
uśmiechu.
‒ Uśmiechasz się, wujaszku ‒ ucieszył się
chłopak. ‒ To dobrze. Zobaczysz, będzie okej.
Johnny
nie był co do tego przekonany. Wyprostował się jednak i zaczesał dłonią włosy z
czoła do tyłu. Dawno już ich nie farbował, więc ciemne odrosty były doskonale
widoczne, szczególnie od wewnętrznej strony. Odpalił silnik i zerknął jeszcze
na chłopaka, nim ruszył.
‒
Wiem, że prawdopodobnie na próżno to mówię, ale nie zrób niczego, przez co
twoja matka będzie płakać.
‒
Trochę na to za późno. Hej, już wracamy? Miałeś mi pokazać swoje inne tatuaże.
‒
Nie mam innych tatuaży ‒ odparł Johnny, patrząc na drogę.
‒
Kłamiesz ‒ stwierdził z całą pewnością Raphael. ‒ Ale dzisiaj ci odpuszczę.
‒
Super.
‒
Ale tylko do jutra.
Johnny
już tego nie komentował, chociaż nie mógł przemóc lekkiego uśmiechu, który
pojawił się na jego ustach. Jeśli będzie jutro, pomyślał.
Rozstali
się pod sklepem. Johnny wrócił do pracy, a Raphael poszedł w tylko sobie znanym
kierunku. Wszedł w ciasny zaułek i wyciągnął telefon, aby do kogoś zadzwonić. Po
kilku sygnałach w słuchawce rozbrzmiał męski głos.
‒
Szefie, dzwonię z meldunkiem. Nawiązałem kontakt… Powiedzmy, że czwartego
stopnia… Co to znaczy? Że są jeszcze trzy stopnie zaawansowania… Nie wydurniam
się… Tak, zaczął działać. On chyba już wie, szefie… Będę trzymać się planu.
***
Santa
Boy niemal stęknął z ekstazą, gdy zzuł buty w przedpokoju i poczuł pod stopami
podłogę swojego ciasnego i zakurzonego mieszkanka. Od kilku dni nie mógł się
porządnie wyspać, więc po zawieszeniu płaszcza na haku od razu udał się do
sypialni i położył na łóżku. Przewrócił się na bok i wtulił głowę mocniej w
poduszkę. Od razu zrobiło mu się lepiej na duszy. Przyjmując oczywiście, że w
ogóle miał coś takiego. Gdy tylko zamknął oczy, jego dotąd spięte mięśnie wreszcie się rozluźniły. Chciał spać.
Sasza
w tym samym czasie położył swój bagaż na podłodze w przedpokoju i ściągnął
Szczęściarzowi obrożę. Pies uradowany tym, że wrócili do domu, z wysoko
uniesionym ogonem udał się do salonu i obwąchiwał wszystkie kąty. Sasza
popatrzył za nim. Na meblach zebrał się kurz, bo nikt nie zajmował się
mieszkaniem przez kilka dobrych tygodni. Oparł się ramieniem o ścianę, patrząc
na Szczęściarza, który wskoczył na kanapę i obracał się wokół własnej osi,
robiąc sobie legowisko. Dobrze było wrócić do domu.
Podniósł swoją torbę i udał się do sypialni. Santa Boy wydawał się już spać.
Najwyraźniej był bardziej zmęczony, niż się do tego przyznawał. W pokoju
pojawił się też Szczęściarz, który wskoczył na łóżko i położył się koło muzyka.
‒
Boże, zabierz tę mordę ‒ jęknął Santa, bo pies dyszał mu na twarz ‒ Śmierdzisz.
Chwycił
go za pysk i odsunął do siebie. Obrócił się do niego plecami. Pies zaskuczał
niezadowolony z takiego obrotu spraw i podrapał go łapą. Santa Boy znów został
zmuszony do tworzenia oczu. Odwrócił się na plecy, a Szczęściarz od razu to
wykorzystał, pokładając się na nim. Muzyk poczochrał jego uszy i przymknął
powieki.
Sasza
popatrzył na to wszystko z uśmiechem. Santa Boy przy niektórych sprawach
wykazywał się, co ironiczne, anielską cierpliwością. Jak w przypadku
Szczęściarza albo samego Saszy, gdy zabrał go z ulicy. Wtedy można było się
pokusić o znalezienia w nim jakiś głębszych pokładów dobra. Innym zaś razem
działał bardzo kompulsywnie. Sasza do dzisiaj pamiętał, jak na tej feralnej
imprezie, uderzył głową Fat Moose’a o blat stołu. Trudno było przewidzieć, jak
zareaguje na niektóre sytuacje. Nawet teraz Sasza nie wiedział do końca, co się
dzieje w jego głowie.
‒
Santa… ‒ zawołał go, nim muzyk kompletnie nie zasnął. ‒ Tyle jechaliśmy. Nie
chcesz czegoś zjeść…
Santa
Boy wydał z siebie zirytowane sapnięcie i przekręcił się na bok.
‒
Ugotuję obiad. Pościeram kurze. Nawet cię przelecę… Co tylko chcesz, ale daj mi
spać ‒ mruknął.
‒
No dobra.
Sasza
wycofał się z pokoju. Po krótkim rekonesansie po mieszkaniu uznał, że nie
będzie czekał na Satnę Boy’a. Sam postanowił posprzątać. I tak nie miał nic
lepszego do roboty. Wyczyszczenie wszystkich mebli i umycie podłóg zajęło mu
sporo czasu. Następne w planie było ugotowanie obiadu. Santa Boy przepadał za
mrożoną pizzą z Wal-martu. W jego rankingu znajdowała się ponad daniami z wielu
porządnych restauracji, ale mieli przecież żyć długo i szczęśliwie. To zaś
wymagało jedzenia czegoś bardziej wartościowego. Przynajmniej od czasu do
czasu.
Gdy
uwinął się już ze wszystkim i wziął prysznic, rozsiadł się na kanapie w
salonie. Włączył telewizor, aby coś gadało. Dobrze było wreszcie odpocząć we
własnym mieszkaniu. Właściwie, wszystko ostatnio było „dobrze”. Miał dobry
kontakt z matką, która wreszcie żyła poprawnym życiem. Nawet znalazła sobie
dobrego faceta, który kochał ją do tego stopnia, że się oświadczył. On sam zaś
miał pracę, którą uwielbiał i Santę, który w końcu wydawał się wiedzieć, czego
chce. Sasza czuł, że mógł wreszcie odetchnąć.
Nagle
rozszczekał się Szczęściarz. Nie robił tego często, bo ludzie chodzący po
klatce schodowej go nie obchodzili. Trochę też było w tym zasługi faktu, że
lekko niedosłyszał. Nienawidził jedynie psa sąsiadki, więc pewnie wyszła z nim
na spacer, pomyślał Sasza. Gdy Szczęściarz szczeknął drugi raz, rozległ się
głuchy odgłos, jakby ktoś uderzył pięścią w ścianę. Powtórzyło się to po
kwadransie, gdy sąsiadka wracała z psem ze spaceru. Sasza uniósł się z kanapy i
poszedł do sypialni, aby uciszyć psa. Dziwne odgłosy zdawały się dochodzić
właśnie z tamtej strony mieszkania.
Santa
Boy oczywiście już nie spał. Siedział na skraju łóżku i przeczesywał ręką
zmierzwione włosy. Gdy zobaczył w progu Saszę, kiwnął mu głową. Wyglądał na
zirytowanego.
‒
Obudził cię?
‒
Kto? Pies? Już się przyzwyczaiłem do jego jazgotu ‒ odparł Santa Boy. ‒ Ale
nasz nowy sąsiad i owszem.
‒
Nowy sąsiad?
Santa
Boy wskazał na ścianę za łóżkiem. Jakby na potwierdzenie jego słów, Szczęściarz
znów zaszczekał, a zaraz potem rozległo się uderzenie w ścianę.
‒
Jaki zacietrzewieniec ‒ parsknął muzyk.
Rozglądnął
się po pokoju. Wszystko jakoś tak bardziej błyszczało niż jeszcze parę godzin
wcześniej. Palcem przejechał po powierzchni najbliższego mebla.
‒
Posprzątałeś?
‒
Ugotowałem też obiad, jakbyś chciał…
‒
Mogłeś zaczekać, aż wstanę. Pomógłbym ci przecież ‒ odparł Santa Boy i
przyciągnął Saszę za biodra do siebie tak, by stał między jego udami. Po kąpieli chłopak nadal był jedynie owinięty ręcznikiem w pasie. ‒ Ale trzeciej obietnicy
dotrzymam.
‒
Na to liczyłem ‒ przyznał Sasza i się uśmiechnął.
Santa
Boy nachylił się i zębami poluzował ręcznik, tak aby ten opadł na podłogę.
Sasza odetchnął głębiej wsunął dłoń w jego rozczochrane po śnie włosy.
‒
Co ty na to, abyśmy dali naszemu nowemu sąsiadowi trochę więcej powodów do
frustracji? ‒ spytał Santa Boy, opierając podbródek o brzuch Saszy.
Patrzył
na niego z dołu z błyskiem w czarnych ślepiach, choć jeszcze przed momentem
przysłonięte były mgłą. Uśmiechnął się też od ucha do ucha. Kiedy się tak
szczerzył, mrużąc przy tym oczy, rzeczywiście przypominał jakiegoś diabła.
‒
Naprawdę niekiedy jesteś jak dziecko. ‒ Zaśmiał się Sasza.
‒
Skoro nie mam własnego… Tylko ty i ja.
*Nawiązanie
do utworu Kazika „Jeszcze Polska…”
Na obecną chwilę czekam tylko na dziwną znajomość blondasów nie na żadne romanseXD chociaż jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia i tak dalej.Więc jak będzie za intensywnie to zacznę jęczeć w komentarzach, że mają się pobrać czy coś.Taka natura.Oczywiście byłby to porąbana akcja coby nie odbiegało od innych wydarzeń.Czy jest jakaś szansa, że zmusisz się i doprowadzisz do rozstania Saszy i Santy Boya?(tak nawiązuję trochę do komentarzy pod czwartym rozdziałem nie tylko moich)
OdpowiedzUsuńNo patrz teraz zabrało im się na 'żarty' o dzieciach :D Przy ostatniej linijce śmieje się do siebie i mówię do siebie/Santy: i tu się mylisz.No nie może być bardzo źle jak przyjedzie młoda.Ona nie jedzie z zamiarem zemsty za 'porzucenie' jej czy jej matki do jakiegoś chorego faceta(no na ten moment) Pozdrowionka c:
Dlaczego nie napisałam, że czekam na akcje z Ahigą/om? No tym złym panem, bo bardzo miło się to czyta.Po raz kolejny jest bardzo klimatycznie.
UsuńTaka natura człowieka (nieważne, coby mówili inni!), że cieszy go cierpienie innych -> Czy jest jakaś szansa, że zmusisz się i doprowadzisz do rozstania Saszy i Santy Boya? -> Więc kto wie, kto wie? ;D (złowieszczy śmiech). Czekasz tylko na dziwną znajomość, a nie na romans blondasów? Jak skromnie^^ Hmmm, myslę, że SB może być postawiony przed trudnymi wyborami... Z Ahigą ;) Zły pan swoje narobi i mam nadzieję, że będzie "klimatycznie".
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Fajnie się rozwija, mały aniołkowaty szpieg. Nie ma co będzie problem:-)
OdpowiedzUsuńDokładnie, a wiadomo, że jak małe, to dożarte! ;) Pozdrawiam!
UsuńTo ja już nie wiem który wątek mnie bardziej ciekawi :D
OdpowiedzUsuńDużo się dzieje, chociaż na razie wolno. Dobrze, że jednak nie jest jakoś porażająco nudne. Uff :) Pozdrawiam!
Usuń