Na początku obserwował
ich na obrazie z kamer. Kręcili się między półkami, ale nie próbowali kraść.
Ten najniższy, farbowany na blond nadal łaził z zapalonym papierosem. Popiół z
niego oczywiście strzepywał na podłogę. Kołowali po sklepie dłuższą chwilę, ale
w końcu dotarli tam, gdzie zamierzali od początku, czyli przed lodówkę z
alkoholami. Biały chłopak w dredach wyciągnął z niej sześciopak butelkowanego
piwa. Johnny nie mógł się nie uśmiechnąć. Groźbą, prośbą, czy przekupstwem? –
pomyślał. Usadowił się wygodniej na swoim krzesełku i czekał. Blondyn co chwilę
patrzył prosto w oko kamery i uśmiechał się szelmowsko. Rysy jego twarzy były
łagodne, ale w ciemnych, wąskich oczach coś się kryło. Jakaś zadziorność.
Gdy wyszli spomiędzy
regałów, nie musiał już obserwować trójki spryciarzy na monitorach ukrytych pod
ladą. Stanęli przed nim w pełnej krasie. Ubrani w markowe, luzackie ciuchy, z
kolczykami zdobiącymi uszy, nosy i wargi oraz z tymi pewnymi siebie uśmieszkami.
Johnny miał wielką ochotę zetrzeć je z ich gładkich twarzyczek, ale przecież
obiecał mamie, że będzie grzeczny.
– A dowodzik? –
zapytał, gdy dzieciak w dredach i tych anormalnie wielkich okularach postawił
sześciopak na ladzie.
– Mark się nigdy nie
pytał.
– Ta, prawdopodobnie
też nigdy nie dzielił celi z męską prostytutką w Tajlandii – odparł Johnny. – I
to nas właśnie różni. To jest dowodzik, czy nie?
Dotąd patrzył na
chłopaka w dredach, ale gdy usłyszał chichot, jego wzrok skierował się na stojącego obok
blondyna. Dzieciak nonszalancko opierał się łokciem o ladę i palił papierosa.
Na obrazie monitora Johnny nie mógł tego dojrzeć, ale nad kącikiem ust miał
drobny, ale rzucający się w oczy pieprzyk. Dzieciak cały czas patrzył mu prosto
w oczy. Uśmiechał się przy tym lekko, obracając papierosa w ustach językiem. To wbrew jego woli przykuło wzrok Johnny’ego. Dzieciak miał w sobie coś
przyciągającego i dobrze o tym wiedział.
Skupiony na twarzy
blondyna, nie wyłapał, gdy ten niespodziewanym, szybkim ruchem wyciągnął
papierosa z ust i włożył je między wargi Johnny’ego.
– Co, do kurwy?! –
zdziwił się.
Chwycił papierosa między palce w ostatniej chwili, zanim nie
spadł mu na koszulę. Dzieciak wzruszył
wąskimi ramionami, uśmiechając się przy tym zadziornie. Jego oczy błyszczały
figlarnie. W Johnny’m powoli zaczynała gotować się krew przez te irytujące
kurwiki w czarnych ślepiach dzieciaka.
– Tak intensywnie się
patrzyłeś na moje usta – powiedział chłopak. – Pomyślałem, że może chcesz
bucha.
Johnny przygryzł
ustnik. Nie lubił takich spryciarzy. I znowu facet się do niego przystawiał.
Działo się to dziwnie często. Spojrzał na swoje odbicie w ekranie monitora.
Może miał wygląd luzaka, typowego fuckboya,
ale dlaczego tylu gejów do niego uderzało? Niepojęte. Po wydmuchnięciu dymu,
wyciągnął prawie całkowicie wypalonego papierosa spomiędzy warg i ostentacyjnie
zgniótł go na talerzyku, leżącym na ladzie, patrząc gnojkowi prosto w oczy.
Dzieciak jedynie
zaśmiał się pod nosem i wcisnął dłonie w kieszenie nisko wiszących dżinsów.
Jego koledzy obserwowali całą scenę bez słowa, ale też bez zdziwienia. Chyba
byli do tego przyzwyczajeni.
– Idziemy – zarządził
blondyn. – Raczej nie sprzeda nam tego piwa.
Sam pierwszy ruszył w
kierunku drzwi, a pozostała dwójka poszła jego śladem. Zanim wyszedł, odwrócił
się jeszcze na moment, przytrzymując drzwi. Uśmiechnął się, patrząc prosto w
zielone oczy nocnego sprzedawcy.
– Co to w ogóle było? –
spytał Johnny, gdy został w sklepie sam.
Z kieszeni wydobył
otworzoną paczkę papierosów. Sam nie stosował się do zakazu wiszącego na
drzwiach. Zapalił jednego i odchylił się na krześle. Siedząc tak, przypomniał
sobie siebie z czasów liceum. Był jeszcze gorszy od tych dzieciaków, ale, co
musiał przyznać, gnojek sprzed chwili miał jaja na swoim miejscu. Nie bał się
być tym, kim chciał. A on? Johnny zastygł w bezruchu z papierosem w połowie
drogi do ust. A on spieprzył na trzynaście lat.
***
Chociaż Ryan nie mógł
sobie w tym momencie przypomnieć żadnego tytułu, na pewno nakręcono już setkę filmów,
w którym facet idzie sam wieczorem do lasu i już z niego nie wraca. Bo go tam
mordują, ćwiartują, a potem jego rozczłonkowane flaki wrzucają do dołu. Później
do akacji wchodzi wilgoć, grzyby oraz bakterie i po facecie nie zostaje żaden
ślad. Tylko drzewa jakieś dorodniejsze rosną w tym miejscu.
Wiedział, że
przesadzał, bo przecież nie było jeszcze do końca ciemno, miał latarkę w
telefonie, las był rzadki, a gdzieś niedaleko powinna płynąć rzeka, ale czuł
obawę, przedzierając się pomiędzy gałęziami drzew. Śnieg był jego
sprzymierzeńcem, bo na ścieżce widział ślady butów pozostawione przez
Indianina. Z początku zimowy las wydawał mu się martwy. Sucha, zżółknięta trawa
wystawała spomiędzy cienkiej warstwy śniegu, a ogołocone gałęzie liściastych
drzew wymieszanych z sosnami straszyły swoimi powyginanymi kształtami,
przywodzącymi na myśl pazury jakiejś bestii. Im dalej szedł i im więcej widział,
przekonywał się, że las mimo pozornego uśpienia nadal żył. Na śniegu oprócz
śladów butów widział także odciśnięte łapy i kopyta jakiś zwierząt. Nie znał
się na tym, więc nie umiał określić, co przechodziło ścieżką przed nim.
Bezlistne gałęzie także kryły w sobie życie. Zwieńczone były pąkami,
czekającymi na pierwsze oznaki życia, by wystrzelić zielenią. Co jakiś czas z
gałęzi sosen spadał także śnieg strącony przez przelatujące ptaki. Ryan
słyszał, jak trzepoczą skrzydłami.
Ścieżka niedługo się
skończyła, bo oto doszedł do rzeki. W tym miejscu była jeszcze płytka i wąska. Jej
brzegi skuwał cienki lód, ale na środku nurt bystro pokonywał kolejne meandry. Ryan
przystanął, gdy po drugiej stronie zobaczył sarnę. On też patrzyła na niego
patrzył przez moment, by później zniknąć w zaroślach. To była taka błaha rzecz,
ale z jakiegoś powodu czuł się dziwnie poruszony. Rozglądnął się
wokoło. Tu nie było niczego, ani nikogo. Czuł się dziwnie wolny. Gdy spojrzał w
górę, ujrzał pierwsze gwiazdy rozświetlające niebo. Uświadomił sobie, że tak
dawno nie patrzył w górę, na niebo.
Zamyślony, dosłownie
podskoczył, gdy coś dotknęło go w ramię. Wszystkie scenariusze horrorów
rozgrywające się w lesie znów mu się przypomniały. Obrócił się i ujrzał
stojącego za nim Indianina.
– Matka cię nie
nauczyła, żeby nie łazić po ciemku po lesie? – spytał chłopak.
Uczyła, pomyślał Ryan.
I powinien jej posłuchać. W tej kwestii zgadzał się z Johnny’m.
– Ciebie też to się
chyba tyczy? – odparł. – Co ty w ogóle tu robisz sam, o tej porze?
Atsah, czy jak mu tam
było na imię, uśmiechnął się kątem ust.
– Może czekam na takich
zagubionych chłopców jak ty? – zaproponował, unosząc brew.
Gdy podniósł rękę, Ryan
zobaczył, że trzyma w niej siekierę. Przełknął ślinę.
– Idź do domu –
poradził Atsah i poprawił plecak na ramieniu.
Nie patrząc już na
niego więcej, zaczął iść wzdłuż rzeki, w tylko sobie znanym kierunku. Ryan
patrzył za nim, nie wiedząc, co począć. Tu gdzie stał teraz, docierały jeszcze
światła z niedalekiej posesji. Dalej był już tylko mrok, a w nim Indianin z
siekierą.
Poszedł. Sam nie
wiedział dlaczego. Czuł jakieś dziwne podekscytowanie. Strach wymieszany z
czymś innym, czego nie umiał określić słowami. Atsah po przejściu
kilkudziesięciu metrów wzdłuż rzeki, kręcił w las, więc on zrobił to samo. Tu
już nie było ścieżki, więc co jakiś czas gałęzie uderzały go w twarz. Musiał
osłaniać się dłońmi, ale wtedy nie widział, gdzie idzie, więc potknął się
parokrotnie. W końcu las się skończył, a on stanął na małej polanie otoczonej
wysokimi sosnami. Był tu też Atsah, który właśnie wyciągnął z plecaka dwie
stojące lampy ogrodowe i wbił je w ziemię. Na polanie leżało kilka ściętych
kłód, do których teraz podszedł Indianin. Sięgnął po siekierę i zaczął
ociosywać jednią z nich z kory.
Ryan przyglądał się
wszystkiemu zza jego pleców. Sam nie wiedział, czego się spodziewał, ale raczej
nie tego, że Indianin bawi się w lesie w drwala. Żadnych trupów, nory do
gotowania amfy, tylko gościu popylający z siekierką. Tylko po co? – zastanawiał
się Ryan. Gdy Atsah wyprostował się i popatrzył na niego, aż drgnął. Było w nim
coś dziwnego i nadal miał tę przeklętą siekierę w dłoni. Chłopak otarł drugą
dłonią czoło i poprawił spadające włosy.
– Mówiłem, żebyś szedł
do domu – zwrócił się do Ryana. – Nie boisz się? Nie słyszałeś plotek o mnie?
Plotki? Ryan
przypomniał sobie, co mówiła Trish. Nie wierzył, aby Indianin naprawdę kogoś
zabił. Wtedy nie wypuściliby go tak szybko, ale w każdej plotce kryło się
przecież ziarno prawdy.
Indianin uśmiechnął się
nieprzyjemnie. Może nawet trochę smutno.
– Naprawdę wyszedłem z
poprawczaka – powiedział. – Idź do domu, słodziaku.
– Nie nazywaj mnie tak
– syknął na niego Ryan, choć nie było to najrozsądniejsze. Zabił, czy nie
zabił, to jednak Atsah miał teraz w ręce siekierę. – Więc to jednak byłeś ty?
Ty wypisujesz te gówna na moim murze? Jesteś pojebany.
Ryan czuł się teraz jak
mały piesek, sięgający do połowy łydki, który jeży się, aby wydać się większym.
Tak właśnie się czuł. Jak mały, przestraszony piesek w cieniu dobermana. Piesek,
który jednak ma swoją dumę.
– Nie odpuścisz, co? –
mruknął zrezygnowanym głosem Atsah. Znów poprawił spadające na twarz włosy
wolną dłonią. – To o co chodzi z tym napisem?
– Bo ci powiem –
żachnął się Ryan. – A później, gdy powiesz coś, co cię wyda, stwierdzisz, że
sam ci to powiedziałem.
Indianin wydął usta i
westchnął z boleścią. Zrobił młynek siekierą, co nie uszło uwadze Ryana, i wbił
ją w jedną z kłód. Później na niej usiadł.
– No to powiedz mi,
dlaczego sądzisz, że to ja – powiedział, sięgając do skórzanej kurtki po paczkę
papierosów.
– Bo to zaczęło
pojawiać się w mniej więcej w tym samym czasie, gdy ty się tu przeniosłeś.
– I to wszystko? –
spytał Atsah z kpiną. Zapalił papierosa. Płomień zapalniczki na moment oświetlił jego twarz o ostrych rysach, rysując na niej nieprzyjemne cienie. –
To bardziej niż naciągane.
– Napis jest w języku
nawaho.
– A skąd konkluzja, że
ja go znam? – spytał Atsah.
Dopiero teraz wydawał
się zirytowany.
– No... – zaczął Ryan. –
Jesteś Indianinem, prawda?
Atsah zaśmiał się pod
nosem. Posłał chłopakowi litościwe spojrzenie.
– A ty kim jesteś? –
spytał.
– Co? – zdziwił się
Ryan. – Amerykaninem.
– Och, tak? Bardziej
niż ja? Może powiesz mi jeszcze, że twoi przodkowie byli tu przed moimi?
– O co ci chodzi? –
burknął chłopak. Ta rozmowa zaczęła skręcać w dziwnym kierunku. – Przestań
wywijać kota ogonem i po prostu się przyznaj.
Atsah rzucił niedopałek
w śnieg i przydeptał go butem. Wstał i wyciągnął siekierę wbitą w kłodę. Nim
wrócił do pracy, obejrzał się jeszcze na chłopaka.
– Nie znam języka
nawaho. Wiem, że uważacie się za panów świata i lubicie popisywać się
ignorancją, ale istnieje wiele plemion indiańskich i nie wszystkie posługują
się nawaho. Tak dla twojej informacji.
Ryan już sam nie
wiedział, w co ma wierzyć. Gość był podejrzany, ale wieczory spędzał na
okorowywaniu belek w środku lasu. Jakoś nie pasował mu na typka wypisującego
jakieś pierdoły na czyimś murze. Wyglądał na samotnika. Jaki już miał mordować,
to pewnie po cichu. Z drugiej strony, wszystko układało się aż nazbyt zgrabnie.
Ryan nie znał w mieście żadnego Indianina, który miałby ponad metr
osiemdziesiąt, bo w ogóle nie widział tu nigdy żadnego rdzennego Amerykanina.
Atsah miał rację.
Zapadł już zmrok. Małą polanę rozświetlały lampy, ale pośród drzew był już
tylko mrok. Człowiek ma zapisane w swoim kodzie genetycznym, najbardziej
pierwotnych częściach mózgu, lęk przed nim. Bo nigdy nie wiadomo, co na ciebie
czeka pośród mroku. I czy jest za tobą, czy przed tobą. Ryan obejrzał się za
siebie, czując jak jego ciało obchodzą ciarki, a potem popatrzył na polanę. Tu
przynajmniej wiedział, z czym ma do czynienia, ale wcale nie czuł się przez to lepiej.
Sam już nie wiedział, co robić. Planował po prostu śledzić Indianina, aż nie
przekona się, czy to on. Teraz jednak czuł się jak w klatce. Jak wróbel
zamknięty w małej klatce wraz z orłem. Nawet nie był pewien, czy umiałby teraz
znaleźć drogę powrotną.
Nagle poczuł na udzie
wibracje telefonu. Zapomniał wyłączyć wyciszenia po wyjściu ze szkoły. Ryan
zaczął się klepać po kieszeniach spodni, aby za chwilę uświadomić sobie, że
schował go w kurtce. Spojrzał jeszcze w stronę Indianina, ale ten nawet się nie
odwrócił. Nim odebrał, popatrzył na ekran. Dzwoniła jego mama. Ryan
zupełnie o niej zapomniał z tego wszystkiego. Nacisnął zieloną słuchawkę i
przystawił telefon do ucha.
– Boże, Ryan! –
Usłyszał histeryczny głos matki. Wydawała się bliska płaczu. – Czemu nie
odbierałeś tyle czasu?! Myślałam, że coś ci się stało! Gdzie ty w ogóle
jesteś?!
Boże, jaki ze mnie
debil, przeszło mu przez myśl. Matka była blisko płaczu. Jak mógł jej to
zrobić? Przecież od śmierci ojca nie minął miesiąc. A miał przecież
zachowywać się jak mężczyzna, jak to poradził mu Johnny.
– Byłem… – zaczął
niepewien, co powiedzieć.
Nie był dobry w
wymyślaniu kłamstw na poczekaniu. Prawdy przecież nie mógł powiedzieć.
– Wiem, że byłeś u
Trish! – weszła mu w słowo matka. – Ona przynajmniej odbiera telefony.
Powiedziała, że wyszedłeś kwadrans temu. Powinieneś być już w domu!
Ryan odetchnął. Na
Pocahontas zawsze można było liczyć.
– Spotkałem kolegę –
zmyślił. – Będę za pół godziny.
– Rozliczymy się w
domu.
Matka pierwsza się
rozłączyła. Jej głos ze zmartwionego przeszedł w zdenerwowany. W domu nie
czekało na niego miłe powitanie, to pewne. Schował telefon do kieszeni i spojrzał w
kierunku, z którego najprawdopodobniej przyszedł. Miał nadzieję, że się nie
zgubi. Drgnął, gdy nagle stanął przy nim Atsah. Koleś naprawdę wydawał się
Ryanowi wielki, chociaż on sam nie należał do mikrusów.
Indian wyciągnął z
kieszeni małą latarkę.
– Chodź – rzucił
jedynie, nawet nie patrząc na Ryana i zaczął iść leśną ścieżką.
Chłopak patrzył na
niego chwilę skołowany, ale w końcu ruszył za nim. Atsah nawet się na niego nie
oglądał, aby sprawdzić, czy Ryan wciąż za nim podąża, ale po kilkunastu
minutach stali już na ulicy koło domu Indianina.
– Chyba stąd trafisz,
czy odprowadzić cię pod same drzwi? – spytał, robiąc pobłażliwą minę.
Jeszcze dodaj, że jak
dziewczynę, syknął w myślach Ryan. Czuł się upokorzony.
– Obejdzie się – odparł
sucho. – I nie chcę, żebyś wiedział, gdzie mieszkam. Chociaż to i tak już
wiesz, co nie?
– A ty znowu o tym? –
westchnął Atsah. – Znajdź sobie jakieś inne hobby. I nie chodź po ciemku po
lesie, bo jeszcze spotkasz jakiegoś świrusa.
– Takiego jak ciebie? – prychnął
Ryan.
Atsah jedynie zaśmiał
się pod nosem i ruszył z powrotem do lasu. Ryan parzył za nim, aż jego sylwetka
zupełnie nie zniknęła w mroku. Gdy wrócił do domu, matka zrobiła mu pogadankę.
Skończyło się na szlabanie na tydzień. Na szczęście nie płakała, bo tego by nie
wytrzymał.
Szlaban utrudniał
sprawy. Dalej nie wiedział, kto robił te napisy. A raczej, nie udało mu się
przyłapać tego nowego na gorącym uczynku. Gdy wracał do domu, na murze nie było
jeszcze napisu. W końcu dochodziła dopiero dwudziesta pierwsza, a zamaskowany typek
pojawiał się późno w nocy. Dziś Ryan postanowił na niego nie czekać,
tylko wcześniej położyć się spać. Nie chciał dodatkowo denerwować mamy. Był też
zmęczony. I tak przecież zostało jeszcze sto siedemdziesiąt pięć dni, do tego,
co miało nadejść. Cokolwiek miało to być.
Ryan napisał jeszcze
wiadomość do Trish, dziękując za uratowanie tyłka i położył się spać. „Zabiję”
– to jedno słowo, które udało mu się rozszyfrować, nie pozwalało mu zasnąć. Co?
Kogo? Dlaczego? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
***
Trish odpisała na
wiadomość i odrzuciła telefon z powrotem na pościel. Siedziała na łóżku z
laptopem na kolanach. Przeglądała folder ze zdjęciami, które udało jej się zgromadzić
w ciągu ostatnich miesięcy. Była już prawie pewna.
Ściany domu były cienkie, więc wyraźnie usłyszała, jak tata wychodzi ze swojego biura i kieruje się do sypialni. Mijał przy tym pokój Trish. Jak co wieczór zatrzymał się przy nim i zapukał.
Ściany domu były cienkie, więc wyraźnie usłyszała, jak tata wychodzi ze swojego biura i kieruje się do sypialni. Mijał przy tym pokój Trish. Jak co wieczór zatrzymał się przy nim i zapukał.
– Tylko nie siedź za
długo – rzucił przez drzwi.
– O Boże, tato –
jęknęła Pocahontas. – Mam średnią cztery osiemdziesiąt dziewięć i zawsze
przechodzę na zielonym świetle. Jestem dzieckiem doskonałym.
Usłyszała przez ścianę
gardłowy śmiech swojego ojca.
– A kogo rodziców w tym
roku szkolnym wzywano już dwukrotnie do dyrekcji? – spytał mężczyzna. W jego
głosie dało się wyczuć nutę rozbawienia.
Trish przewróciła
oczami, chociaż tata nie mógł tego zobaczyć.
– Ale to nie dlatego,
że chlałam, ćpałam albo robiłam inne rzeczy. Bo to robią wszyscy, więc przymyka
się na to oko. Jak ktoś jest indywidualistą, wyłamuje się z szeregu, to od razu
chcą go utemperować. Ostrugać według jednego wzorca. Niech sam nie myśli, płaci
podatki i żyje w ułudzie.
– No, cóż. Nie mogę
powiedzieć, że nie ma w tym sporo racji, ale może powstrzymaj te swoje
komentarze na lekcjach. Szczególnie na historii. Nauczycielka już chyba
nabawiła się traumy na całe życie.
Trish prychnęła z
oburzeniem.
– Że niby mam się
poddać systemowi? Babsztyl nazwał żołnierzy z Iraku bohaterami narodowymi.
– I jak cię tu nie
kochać? – Zaśmiał się mężczyzna. – No, dobrze. Tylko idź spać o jakiejś
przyzwoitej godzinie.
Trish odłożyła laptopa
na biurko i wróciła do łóżka. Ułożyła sobie poduszki pod głową. „I jak cię tu
nie kochać?”. Ojciec niekiedy potrafił wypalić czymś takim w ni z gruchy, ni z pietruchy.
Czyli to naprawdę ważne kto wychował, a nie kto urodził? – pomyślała. Trish nie
lubiła szkoły, ale wiedzę już tak. Dobre oceny były raczej efektem ubocznym
jej ciekawości świata niż celem samym w sobie. I przez tą wrodzoną dociekliwość
dość wcześnie zdała sobie sprawę, że jeśli oboje twoich rodziców to blondyni z
niebieskimi oczami, to ty nie możesz mieć czarnych włosów i oczu.
Rodzice byli na to przygotowani. Wymusili na Trish udział w kilku sesjach z psychologiem, a po jej naciskach zezwolili nawet na
spotkanie z jej biologiczną matką. Pocahontas spodziewała się jakiegoś wraka i
to też ujrzała. Kobietę koło czterdziestki, która nic w życiu nie osiągnęła i nadal pracowała jako kelnerka
w pizzerii. Przez uzależnienie od alkoholu i narkotyków odebrano jej prawa rodzicielskie,
gdy Trish miała dwa lata. Dziewczyna szybko doszła do wniosku, że raczej nie po
niej odziedziczyła inteligencję, a nawet wygląd. Biologiczna matka usilnie
jednak omijała temat ojca Trish. Dziewczyna miała się już poddać, ale pewnego razu, gdy
znów do niej pojechała, przypadkowo w odwiedziny wpadł ktoś jeszcze.
Mianowicie, przyjaciółka matki z dawnych lat. Ona znacznie lepiej poradziła
sobie w życiu, miała swoje własne studio tatuażu. I była też znacznie bardziej
wylewna.
Opowiedziała Trish o
czasach młodości spędzonych wraz z biologiczną matką dziewczyny na wiecznym
balowaniu. Obie kobiety były rasowymi groupies
z prawdziwego zdarzenia. Bez stałej pracy, czy planów na życie podążały za zespołami
rockowymi. Imprezowały razem z muzykami, uprawiały z
nimi seks i przyjmowały narkotyki. Otrzeźwienie przyszło dopiero, gdy matka Trish uświadomiła sobie, że
jest w ciąży.
Tatuażystka pokazała nawet dziewczynie pudło z pamiątkami z tamtych lat. Było tam mnóstwo zdjęć, a na odwrocie każdego rok i miesiąc jego wykonania. Trish szybko przekalkulowała w głowie daty, w końcu miała piątkę z matematyki. W pudle wygrzebała zdjęcia z odpowiedniego miesiąca. Podobieństwo było aż zaskakująco uderzające. Że też wcześniej o tym nie pomyślała.
Tatuażystka pokazała nawet dziewczynie pudło z pamiątkami z tamtych lat. Było tam mnóstwo zdjęć, a na odwrocie każdego rok i miesiąc jego wykonania. Trish szybko przekalkulowała w głowie daty, w końcu miała piątkę z matematyki. W pudle wygrzebała zdjęcia z odpowiedniego miesiąca. Podobieństwo było aż zaskakująco uderzające. Że też wcześniej o tym nie pomyślała.
Gdyby nie ten trochę
zbyt wyrazisty nos i czarne oczy śmiało mogłaby grać Arwenę we „Władcy
Pierścieni”. Nawet jej lekko spiczaste uszy pasowały. Trish ułożyła się do snu
i nim zgasiła nocną lampkę, spojrzała jeszcze raz na plakat powieszony na
ścianie. Ryan w swoimi pokoju miał dokładnie taki sam, bo razem je wybierali. Trish
mimowolnie sięgnęła dłonią do swojego nosa. Naprawdę byli podobni.
***
Santa Boy nie mógł
zasnąć. Z krótkiej trasy po Południowej Ameryce, głównie Meksyku, udali się od
razu do domu matki Saszy. To ona zajmowała się Szczęściarzem, który wciąż
umierał z samotności bez swojego pana, pod ich nieobecność. Kobieta oczywiście
ugościła ich kolacją, na której jej partner, Greg, postanowił się oświadczyć.
Radości oczywiście nie było końca, Sasza bardzo starał się nie płakać, co słabo
mu wychodziło, a Santa przyglądał się wszystkiemu z boku, popijając starą
whisky. Butelkę z piwnicy przyniósł Greg. Powiedział, że trzymał ją od
dwudziestu lat jako przestrogę, ale teraz już jej nie potrzebuje. On i Susanne
w ogóle nie pili, Sasza był zbyt zaoferowany całą sytuacją, więc to głównie
Santa Boy sączył wiekowy trunek ze szklanki wypełnionej lodem.
Noc spędzili w domu
matki Saszy, w pokoju chłopaka. Santa Boy był zbyt długi i zbyt szeroki, aby
wygodnie ułożyć się na wąskim łóżku. Dodatkowo miał w zwyczaju zasypiać na
boku, a teraz nie miał takiej możliwości. Leżał więc na plecach i gapił się w
sufit. Sasza spał doklejony do jego boku, z jakiegoś powodu kurczowo trzymając
się jego koszuli, jakby Santa miał gdzieś uciec. Do boku Saszy zaś przyklejony
spał Szczęściarz. Pies, który zwykle potulnie spędzał noce w swoim kojcu, dziś
tego odmawiał. Musiał być przy Saszy. Do tego wszystkiego Santę ogarnęło i nie
chciało opuścić dziwne przeczucie. Przeczucie, że coś się stanie i to coś
niedobrego. Teraz Santa rozumiał, o co chodziło Saszy, gdy po tym jak się
zeszli, mówił o przeczuciu, że „się spieprzy”. To było dokładnie to.
– Nie śpisz? – spytał
zaspanym głosem Sasza.
– Nie – odparł Santa,
dotykając palcami boku jego policzka – bo czuję się jak dolna kromka w kanapce i
to nie jest fajne uczucie.
– To ja kim jestem w
tej kanapce? – spytał rozbawiony Sasza.
– Cienkim plasterkiem dietetycznej,
beztłuszczowej szynki – odparł muzyk.
– Aha. A Szczęściarz?
– Kawałkiem masła,
które komuś spadło na ziemię i teraz jest całe w kudłach.
Santa Boy poczuł drżenie
przyciśniętego do niego ciała chłopaka, gdy ten dusił śmiech.
– Zdaje mi się, że
masło jednak daje się na spód kanapki, a nie na górę.
– Nie moja wina, że
ktoś nie umie zrobić pieprzonej kanapki – prychnął muzyk. – I jeszcze ścierpło mi
ramię, bo zrobiłeś sobie z niego poduszkę.
Sasza uniósł się, aby
przesunąć się trochę w bok, ale Santa Boy mu na to nie pozwolił. Przycisnął
jego głowę z powrotem do swojego ciała.
– Leż – powiedział.
Sasza uśmiechnął się i
ułożył inaczej, aby bardziej trzymać głowę na klatce piersiowej Santy niż
ramieniu. Rękę przerzucił przez jego tułów. Był zadowolony. Leżeli tak w ciszy,
przytuleni do siebie. Santa Boy powoli wodził palcami po jego odsłoniętej
skórze ramienia.
– Więc twoja matka
wychodzi za mąż – rzucił w pewnym momencie.
– No – odparł Sasza –
aż trudno uwierzyć.
– Dlaczego? – zdziwił
się muzyk.
Sasza wzruszył
ramionami, na ile pozwalała mu pozycja, w której leżał.
– Bo to takie normalne?
– zasugerował.
Santa palcami
zawędrował wzdłuż nagiego przedramienia Saszy, aż do jego dłoni.
– Normalne – powtórzył,
powoli obrysowując serdeczny palec chłopaka.
Jak tylko przeczytałam że będzie Santa to musiałam przeczytać od razu:D więc Santa boy ma córeczkę; ) fajnie się to wszystko zapowiada i ten gest na końcu z palcem bardzo ciekawy. No i w końcu dalej nie wiemy co ten indldianin robił w lesie ale napis to raczej nie jego sprawa i zaciekawił mnie wyjątek rayana:D fajny rozdzial
OdpowiedzUsuńOch, widzę, że Santa dalej ma wielu fanów :) Czy fajnie się zapowiada?-> No nie wiem, to może wiele namieszać ;)
UsuńDziękuję za komentarz!
Przez scenę z blondasem to poszłam zakręcić kaloryfer.Domagam się go w następnych rozdziałach :D Czy Santa zechciałby żeby u nich było jeszcze normalnej i uklęknie przed rybką po coś innego niż do lodzika.A tak serio to rozczulające było to co zrobił na końcu.
OdpowiedzUsuńCo do Trish to jestem w cholerę zdziwiona, rozbawiona i oczywiście zastanawiam się czy to ona jest powodem tego przeczucia u naszych ulubieńców XD może jej chęć spotkania się z ojcem i w jakimś stopniu zepsucie relacji Santy i Saszy albo oni będą chcieli ją zobaczyć, ale obecna rodzina nie pozwoli i tak dalej i dalej.Może tylko chciałaś nas poinformować o potomka muzyka albo ja się teraz zamknę i sobie dam spokój XD dobra, córka nawet się udała chociaż mogłaby być ‘mniejszym indywidualistą’ nadal ma swoje zdanie i trzyma się własnych przekonań, ale no trochę mniej zapału do walki z systemem.(chciałam wyjaśnić dlaczego jest tylko ‘nawet’ udana, ale jak nie można tego pojąć tego co napisałam-mniejsza z tym) High death nie ma jednego członka, tylko nie pamiętam czy był ktoś poza santą do kogo mogłaby być podobna młoda.Dobra pewnie jest jego.#ponownegoszczęśliwezakończeniedlamożeprzyszłychnarzeczonych
Bardzo dobry rozdział cały, bo nic nie wspomniałam o Ryanie a fragment w lesie był miodzio.Uwaga! Tutaj jest koniec jakiegokolwiek sensu: informacja o morderstwie nie była spoko w takim sensie, że to drobnostka tylko, że jest taka informacja a ja piszę wcześniej, że zadziorność Atsah jest urocza.Więc to bardziej takie aha spoko.Tak możesz się mnie pozbyć.Inni piszą bardzo dobrze opowiadania a ja nie potrafię napisać komentarza żeby ktoś poza mną go odczytał(nie będę się tłumaczyła tym, że to jest moja odpowiedź na język nawaho) c:
No, chyba nagłe pojawienie się potomka może sporo namieszać w każdej relacji. Na pewno SB i S przeżyją "małe" zdziwko, tyle mogę powiedzieć. A dlaczego Trish mogłaby być "mniejszą indywidualistką"? To mnie ciekawi. Myślisz, że to się źle skończy?^^
UsuńTo chyba najdłuższy hasztag w całym Internecie xD
Komentarz jak zwykle na 5+ :D Brilliant po prostu.
Pozdrawiam!
AAAAAAAAAAAAAA cudne, czyżby Santa został ojcem>????
OdpowiedzUsuńTo chyba będzie nagłe:-)
Ha, chyba udało mi się wszystkich zaskoczyć. Sukces :) Dokładnie, będzie nagłe, he he (złowieszczy śmiech). Pozdrawiam!
UsuńCudne. <3 Ten slow burn mnie dobija ale warto czekać na rozkręcenie akcji.
OdpowiedzUsuńSlow burn? Że aż tak się wlecze? Nie przesadzajmy :P
UsuńPozdrawiam!