Trish stanęła przed
murkiem okalającym posesję Nortonów i przyglądała mu się przez dłuższą chwilę,
żując gumę. Dochodziła dziesiąta rano, a napis wciąż na nim był, więc Ryan nie
wychodził dzisiaj z domu. W końcu była sobota, więc nie musiał wcześnie
wstawać, no i pewnie dostał szlaban od matki.
‒ Sto siedemdziesiąt
pięć ‒ przeczytała na głos.
Zostało sto
siedemdziesiąt pięć dni. Tylko do czego? ‒ pomyślała. Gdy jej wzrok powędrował
w dół muru, zauważyła, że do cienia rzucanego przez jej ciało dołączył kolejny,
znacznie większy. Obejrzała się za siebie. To był Atsah. Wyglądał tak samo
dziko jak zwykle. Może przez te niedokładnie uczesane włosy, a może skórzaną
kurtkę. A może przez te skośne, doskonale czarne oczy. A może przez to, co się
w nich kryło.
‒ Więc to jednak ty? ‒
spytała.
‒ Nie ‒ odparł Indianin,
ale zaraz bez oporów dodał: ‒ Śledziłem go wczoraj.
‒ Bo?
Na to pytanie Trish nie
uzyskała już odpowiedzi. Spojrzała znów za siebie, na twarz Indianina.
‒ Martwiłeś się, czy
nic mu się nie przytrafi? Jakże zaskakująco urocze.
Atsah i tę kwestię
skwitował milczeniem.
‒ Mieszkam tu krótko,
ale trudno nie wyczuć tego w powietrzu. Coś się szykuje. Coś się stanie.
Atmosfera tego miasta jest specyficzna.
‒ Ta ‒ mruknęła Trish,
znów patrząc na napis. Czuła to samo. ‒ Umiesz to odczytać?
Chłopak przecząco
pokiwał głową.
‒ Moja matka znała
nawaho, ale ojciec zabronił jej mnie uczyć ‒ odparł. ‒ Chociaż…
Zbliżył się do muru i
dotknął go dłonią w miejscu jednego z wyrazów.
‒ Zabiję ‒ powiedziała
Trish. ‒ Znaczenie pewnych słów jest oczywiste niezależnie od języka. To
ciekawe, że zwykle oznaczają miłość i śmierć.
W tym momencie przed
bramą posiadłości Nortonów zatrzymał się stary Passat. Wysiadł z niego wysoki
mężczyzna koło trzydziestki. Wyglądał na typowego luzaka. To musi być wujek
Ryana, pomyślała Trish. Wyciągnął z kieszeni spodni klucze i otworzył bramę.
Chyba dopiero teraz dojrzał stojącą obok dwójkę nastolatków. Wydawał się bardzo
zmęczony.
‒ My do Ryana ‒
odezwała się pierwsza dziewczyna. ‒ Jestem Trish, a to Atsah.
Johnny zmierzył ich
zaspanym spojrzeniem. Dwunastogodzinna zmiana i dwie godziny spędzone na
rozpakowywaniu i układaniu porannej dostawy dały mu się we znaki.
‒ Nawet nie musisz się
wysilać, aby padli ci do kolan, co? ‒ zagadnął długowłosą dziewczynę. ‒ Śmiało,
nacierajcie.
Trish kiwnęła na Atsah,
żeby ten poszedł za nią. Wyminęli Johnny’ego i udali się do domu. Mężczyzna
spojrzał na oddalającego się Indianina, a potem na napis na murze. Kilka razy
widział, jak ktoś się tu kręcił, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Ktoś,
zapewne Ryan, zmazywał też napis co rano, więc nie miał szansy dokładniej się
przyjrzeć. Kto by pomyślał, że dalej się w to bawią? ‒ przemknęło mu przez
myśl.
Od jego wyjazdu w mieście nie zmieniło się aż
tak dużo. Dalej nachodziły tu na siebie strefy wpływów dwóch gangów, a przez to co pewien czas sypały się iskry. W liceum Johnny należał do młodzieżówki jednego z nich.
Sprzedawali narkotyki, czasami za pomocą kija bejsbolowego przypomnieli komuś,
kto tu rządzi, i rozbijali się motocyklami po mieście. Jakoś tak się złożyło,
że przywódcy obu, konkurujących ze sobą grup zbuntowanych dzieciaków, mieli
korzenie indiańskie. Dlatego oznaczali swoje terytorium za pomocą napisów w
języku nawaho, które dyskredytowały członków, a przede wszystkim szefa drugiego z gangów. Większość nie znała tego języka, ale mieli zapisane gotowe zwroty.
Tak, jak sądził.
Wrócenie tutaj było złym pomysłem. Nie mógł jednak odmówić rodzicom w obecnej
sytuacji. Był teraz ich jedynym synem. Wracał tu z nadzieją, że po tylu latach
przeszłość nie będzie się za nim ciągnąć. Może był zbyt naiwny. Przyjrzał się
uważnie napisowi. Nie wiele już pamiętał.
‒ Za sto
siedemdziesiąt pięć dni… zabiję… wszystko ‒ odczytał z trudem. ‒ Nie… Zabiję
wszystkich…
Tu następowała dłuższa
część, której nie rozumiał. Zapewne znajdowało się tam jakieś ultimatum.
‒ W szkole ‒ dokończył.
„Za sto siedemdziesiąt
pięć dni zabiję wszystkich w szkole”. Coś mu tu nie pasowało. Za pomocą
Internetu w telefonie wyszukał kalkulator dat. Trzynasty sierpnia? ‒ zdziwił
się, gdy ujrzał wynik. To środek wakacji i szkoła będzie wówczas świeciła
pustkami. To się ze sobą nie kleiło. Z resztą, większość tych pogróżek i tak
nie miała pokrycia w rzeczywistości. To było tylko puste szczekanie
zdeprawowanych szczeniaków.
Zazwyczaj.
***
Otworzyła im matka
Ryana. Wyglądało na to, że się gdzieś śpieszyła. Miała na sobie elegancki
komplet i chyba dzwonek do drzwi przeszkodził jej w robieniu makijażu. Na to
właśnie wskazywało jedno pomalowane oko.
‒ Och, Trish, to ty.
Przykro mi, ale Ryan ma szlaban. Nie możecie go odwiedzić ‒ powiedziała,
spojrzeniem wędrując od koleżanki jej syna do wysokiego chłopaka, stojącego za
nią.
‒ Naprawdę chce mu pani
to robić właśnie teraz? ‒ spytała dziewczyna.
Kobieta spojrzała na
nią zdziwiona.
‒ Co masz na myśli? ‒
spytała.
‒ Czy naprawdę chce
pani, aby Ryan siedział teraz zamknięty w tej swojej jaskini? Czy to na pewno
najlepsza pora, żeby był sam? Wtedy ludzie zaczynają myśleć, rozpamiętywać
różne rzeczy, a jemu raczej nic dobrego z tego nie przyjdzie. Chyba rozumie
pani, o czym mówię?
‒ Trish, nadajesz się na polityka ‒ stwierdziła
kobieta, uśmiechając się. Przepuściła ich w progu. ‒ Tylko nie wykombinujcie
czegoś głupiego. A ty, chłopcze, jak się nazywasz?
‒ To Atsah ‒ odparła za
niego Trish, nim Indianin zdążył otworzyć usta. ‒ Niedawno się tu przeniósł.
Zabrałam go, bo lubimy te same rzeczy.
Matka Ryana
wytłumaczyła, że musi przygotować się do wyjścia i poszła do swojego pokoju.
Gdy ściągali w korytarzu kurtki, minął ich jeszcze Johnny, który udał się
prosto do kuchni. Trish kiwnęła na Atsah, żeby szedł za nią. Czuła się w tym domu
prawie jak u siebie.
‒ Lubimy te same
rzeczy? ‒ zagadnął chłopak, gdy spinali się po schodach na pierwsze piętro.
‒ Mama Ryana pewnie
pomyślała o muzyce ‒ odparła Trish, patrząc na niego z uśmieszkiem na ustach.
Atsah także się
uśmiechnął.
‒ A dlaczego ja tu
jestem? ‒ spytał. ‒ Ryan raczej nie będzie zadowolony.
‒ Przełknie to ‒
stwierdziła dziewczyna.
Ryan zamiast przełknąć
kolejny kęs kanapki, prawie się zakrztusił, gdy na poddasze po Trish wszedł także Atsah.
‒ Co on tu robi? ‒ spytał,
gdy napił się herbaty.
‒ Stoi? ‒ odparła
dziewczyna, która sama zdążyła się już rozgościć, czyli usiąść na zaścielonym
łóżku. ‒ Właśnie, dlaczego stoisz? Siadaj.
Poklepała miejsce obok
siebie. Atsah skorzystał z propozycji, nie przejmując się oburzeniem
wymalowanym na twarzy Ryana.
‒ No właśnie, nie
siadaj! Trish, po co go tu przyprowadziłaś? On jest niebezpieczny.
‒ Ja tam się czuję przy
nim bardzo bezpiecznie ‒ odparła dziewczyna. ‒ Ty chyba też. W końcu nie zabił
cię w tym lesie, a nawet odprowadził.
Ryan się poddał.
Dyskutowanie z Trish nie miało sensu. I tak się nie wygra. Wytarł usta z
resztek kanapki i odwrócił się na obrotowym krześle w ich stronę. Cieszył się,
że zdążył się już przebrać z piżamy. Przy tym, bardziej wstydził się Indianina
niż swojej najlepszej przyjaciółki.
‒ To o co chodzi? ‒
spytał zrezygnowany. ‒ Wiem, że przyszłaś tu z jakimś planem.
‒ Tak, i kilka minut
temu jeszcze nie był kompletny, ale spotkałam jego. ‒ Założyła nogę na nogę i
palcem wskazała na siedzącego obok Atsah. ‒ I już jest. Od czego by tu zacząć?
Może od tego, że na dziewięćdziesiąt procent namierzyłam mojego ojca.
‒ Co? ‒ zdziwił się
Ryan. ‒ Twój tata jest chirurgiem-dentystą i teraz pewnie wyrywa komuś zęba w
swoim gabinecie.
‒ Mówię o moim
biologicznym ojcu.
Ryan cieszył się, że
postanowił nie kończyć śniadania, bo na sto procent zakrztusiłby się po raz
drugi. Spojrzał na Trish zszokowany, która jak gdyby nigdy nic strzepnęła jakiś
pyłek ze swojej koszuli. Nawet Atsah wydawał się poruszony.
‒ Czy ja powinienem być
przy tej rozmowie? ‒ spytał.
‒ Mówiłam, że jesteś
częścią planu ‒ odparła dziewczyna. ‒ Ryan zamknij już te usta, bo coś ci
wpadnie. I chodźcie tutaj.
Z torby wyciągnęła
swojego małego, bardzo płaskiego laptopa, który, jak sprawdził Ryan, kosztował
małą fortunę, i usiadła na podłodze. Chłopacy popatrzyli po sobie niepewnie i
zrobili to samo. Trish poprawiła jeszcze włosy i opowiedziała im całą historię
oraz pokazała zgromadzone zdjęcia.
‒ Zaraz, zaraz ‒
przerwał jej w którymś momencie Ryan. ‒ Serio uważasz, że Santa Boy jest twoim
ojcem? To trochę nieprawdopodobne. Jeśli twoja biologiczna matka naprawdę była…
Sama wiesz, to może to być ktokolwiek. Nawet niekoniecznie członek zespołu.
Dziewczyna podniosła
się i stanęła pod ścianą obok plakatu High Death. Ryan nie mógł zaprzeczyć, że
podobieństwo było bardzo duże. Trish miała takie same, ciemne i głęboko
osadzone oczy, linię brwi, a przede wszystkim kształt nosa. Ogólnie jej twarz
wyglądała jak złagodzona, żeńska wersja tej należącej do Santy Boy’a.
‒ Może…
‒ To otwórz następny
folder.
Ryan spojrzał na ekran
laptopa. Rzeczywiście był tam jeszcze jeden folder, którego wcześniej nie
przeglądali. Wszedł do niego i po otwarciu pierwszego z brzegu zdjęcia, do razu
tego pożałował. Zatrzasnął klapę.
‒ Boże… To Santa Boy i…
‒ I moja matka ‒
dokończyła za niego Trish. ‒ W sytuacji, nazwijmy to, intymnej.
‒ Ale czy on nie jest
przypadkiem gejem?
Trish wzruszyła ramiona
i wróciła do nich, na podłogę.
‒ A jakie to ma
znaczenie? ‒ spytała. ‒ Myślisz, że jak był na gazie, to mu zależało w czyją
dziurę wkłada?
‒ Nie mów tak o swojej
matce. ‒ Skrzywił się Ryan.
‒ Taka prawda.
Ryan nie wiedział, co
powiedzieć. Wystarczająco zaszokował go już sam fakt, że Trish była adoptowana.
Jej rodzice, odkąd tylko pamiętał, byli tacy zakręceni na jej punkcie. Zawsze jej zazdrościł. Chociażby tego, że co roku jeździli razem na wakacje. Już
pomijał fakt, że rodzice Trish byli też bardzo nadziani.
‒ No, okej ‒ sapnął. ‒
Ale właściwie jaki jest cel tego, że nam to powiedziałaś?
Trish odchyliła się do
tyłu, zapierając się na dłoniach. Kiedy się uśmiechnęła, na jej policzkach
pojawiły się dołeczki.
‒ Chcę do niego
pojechać.
‒ Spotkać się z nim?
Niby po co?
‒ Jakby był jakimś
przeciętnym nieudacznikiem, to by mi nie zależało. No ale to Santa Boy. Czujesz
to, Ryan? Santa Boy jest moim starym. ‒
Zaśmiała się Trish. ‒ Przynajmniej już wiem, po kim jestem taka ześwirowana.
Nic od niego nie chcę. Mam już rodzinę i kilka lokat w banku. Po prostu jestem
ciekawa i to będzie zajebista przygoda. Prawdopodobnie pomimo tego, co mówię, i tak skończę jako dentystka. Chcę coś przeżyć, póki mam jeszcze czas. I chcę zabrać
was ze sobą.
‒ Zabrać gdzie? ‒
spytał Atsah, który do tej pory tylko przysłuchiwał się rozmowie. ‒ Wiesz, gdzie
on mieszka?
‒ Gwiazdy chyba pilnują
swojej prywatności ‒ dodał Ryan.
‒ Cóż, tajemnicą nie
jest to, że mieszka w Austin. Tę informację łatwo znaleźć w necie. Nie mam
dokładnego adresu, ale… ‒ Trish wyświetliła na komputerze zdjęcie zrobione przez
fotoreportera. ‒ Jak się okazało, że jest gejem, to trochę za nim gonili. Ta
fota podobno została zrobiona przed jego mieszkaniem.
‒ Widać tu tylko
kawałek budynku ‒ zauważył Ryan. ‒ Wiesz, gdzie to dokładnie jest?
‒ Nie, ale jak już
będziemy w Austin, to się od kogoś dowiemy.
‒ Genialny plan ‒
skwitował chłopak.
‒ Wystarczająco dobry.
W każdym razie, jesteśmy niepełnoletni, więc samolotem nie możemy polecieć.
Zostaje nam podróż samochodem. Do przejechania mamy kilka stanów, więc
potrzebujemy drugiego kierowcy, czyli jego. ‒ Trish wskazała na Atsah. ‒ Masz
prawo jazdy? Ja mam zbyt poważną wadę wzroku, aby dostać stałe, a ciągłe
chodzenie na komisję lekarską uznałam za zbyt upierdliwe.
‒ Mam.
‒ Zaraz ‒ wtrącił się
Ryan. ‒ Po pierwsze, chcesz zabrać jego?! Oszalałaś? A po drugie, wiesz, ile zajmie
dotarcie do Teksasu? Jak zamierzasz to wytłumaczyć rodzicom? I co ze szkołą?
Trish wzruszyła
ramionami.
‒ Nic ‒ odparła. ‒
Twoją matkę przekonam, że potrzebujesz zmiany otoczenia. W szkole nic ci nie
zrobią, bo jesteś w tej sytuacji. Moi
starzy mają sześć gabinetów dentystycznych, więc o moją przyszłość nie musisz
się martwić. I coś mi mówi, że Atsah za bardzo nie zależy na budzie.
‒ W sumie... ‒ odparł Indianin.
‒ Pięknie to sobie
ułożyłaś, ale…
Ryan nie skończył, bo
Trish zamknęła swojego laptopa i wstała z podłogi. Otrzepała jeszcze dżinsy.
‒ Nie ma żadnego „ale”
‒ powiedziała. ‒ Jedziesz lub nie. Jeśli tak, to ja ogarniam kasę i prowiant, a
wy wykombinujcie samochód. Jeśli nie, to ominie cię zapewne jedyna szansa na
spotkanie Santy Boy’a twarzą w twarz. Przecież uwielbiasz High Death.
Atsah też się uniósł.
Chyba rozumiał, o co tu chodziło. Nawet on słyszał o śmierci Teda Nortona.
Pocahontas z pewnością chciała spotkać swojego biologicznego ojca, ale było też
drugie dno całej tej wyprawy. Miała zająć myśli Ryana. Trish była dobrą
przyjaciółką.
‒ Jeśli pojadę z wami,
a napis wciąż będzie się pojawiał, to będzie dowód, że to nie moja sprawka ‒
stwierdził Atsah. ‒ Ja się piszę. A ty, słodziaku? Tchórzysz, czy nie?
Tak, jak się
spodziewał, na twarzy Ryana, dotąd wyrażającej jedynie powątpiewanie, pojawiły
się emocje. Wyprostował się jak struna i z żądzą mordu spojrzał na Indianina.
‒ Mówiłem, żebyś mnie
tak nie nazywał! ‒ syknął. ‒ Oczywiście, że pojadę, bo nie mogę wam pozwolić
jechać we dwójkę. Nie wiadomo, co ci przyjdzie do głowy.
Atsah uśmiechnął się
pod nosem.
‒ No i dobra ‒
skwitował. ‒ To ja się zbieram.
‒ Spoko ‒ powiedziała
Trish. ‒ Przyjdź w poniedziałek do szkoły, to obgadamy szczegóły.
Ryan odprowadził
Indianina wzorkiem. Nie podobało mu się to wszystko. To, że tak zbliżył się do
Trish, a raczej, że to ona wciągnęła go do ich spraw. Nic nie wiedzieli o tym
facecie, który dopiero co opuścił zakład poprawczy.
‒ No i co się tak
patrzysz? ‒ spytała Pocahontas. ‒ Dobrze wiesz, że to nie on. To typ samotnika,
nie bawiłby się w takie duperele, gdyby chciał rzeczywiście kogoś zabić. Po
prostu by to zrobił. No, ale widziałam, że nie zmazałeś dzisiaj napisu. Dobrze,
że sobie odpuściłeś.
‒ Nic sobie nie
odpuściłem ‒ zaprzeczył Ryan. ‒ Nie wiem, o co w tym chodzi. Może to
rzeczywiście nie ma związku ze mną, a może wręcz przeciwnie. W końcu ktoś
zaczął to wypisywać, gdy zginął mój ojciec.
Trish zaplotła ręce na
piersi. Zmarszczyła brwi.
‒ Masz rację, że
dochodzi tu do pewnej zbieżności, ale mylisz się, co do sytuacji ‒ stwierdziła.
‒ Kiedy dowiedziałam się o wypadku, byłam w twoim domu i niczego nie widziałam.
Napis nie pojawił się wtedy, a gdy przyjechał twój wujek. Myślę, że to dotyczy
jego i jemu powinieneś to zostawić.
‒ Ale jego nie było tu
przez kilkanaście lat.
‒ Właśnie. Wyjechał z
miasta, gdy był jeszcze w liceum, prawda? Ale dlaczego? ‒ zastanawiała się
Trish. ‒ Dziadkowie nigdy ci nie powiedzieli, prawda? I gdzie on był przez te
wszystkie lata i co robił? Tyle pytań i zero odpowiedzi. Nie czujesz, że jest
tu coś nie tak?
Niedługo potem Trish
pożegnała się z Ryanem. Dała mu weekend na przemyślenie sprawy i zadecydowanie, czy chce
wyruszyć z nią w „podróż życia”, jak to nazwała. Gdy zeszła po drabinie na
pierwsze piętro domu, poprawiła swoją czarną koszulę i przejrzała się w
naściennym lustrze. Mogła się podobać i dobrze o tym wiedziała. Gdy trzeba
było, potrafiła to też wykorzystać. Koszula, którą dziś nałożyła, wzdłuż
zapięcia na guziki, po obu stronach, miała wszytą koronkę. Drobny, czarny ażur
nie odsłaniał wiele, ale pobudzał wyobraźnię. Mężczyźni pomiędzy oczkami
starali się dopatrzyć czegoś więcej niż tylko skraju stanika. Dziś jednak Trish
sugestywnym spojrzeniem obdarzył jedynie Johnny.
***
Najlepszym słowem
określającym jego stan było znużenie. Dwanaście godzin siedzenia za ladą sklepu
dało mu popalić, ale nie był fizycznie zmęczony. Może dlatego sen nie chciał
nadejść. Była jeszcze jedna rzecz, która
nie pozwalała Johnny’emu zasnąć. To przeczucie. Nie, po co się okłamywać? On już
to wiedział. Niepotrzebnie tu wracał.
W końcu udało mu się
zasnąć na parę godzin. Obudził go głód, w pracy zjadł tylko kilka batoników. Gdy
wszedł do kuchni, zastał tam Jennifer przygotowującą późny obiad. Miała na sobie
żakiet, więc musiała niedawno wrócić do domu.
‒ Myślałem, że pracę
zaczynasz dopiero od poniedziałku.
‒ Och, Johnny. ‒
Kobieta obróciła się w jego stronę. ‒ Ach, tak. Dzisiaj byłam na spotkaniu
komitetu rodzicielskiego w liceum Ryana. Wiesz, szkoła wymaga remontu, ale
miasto nie ma funduszy, więc postanowiliśmy zorganizować zbiórkę. Będzie
kiermasz, gry, zabawy i tak dalej.
‒ Brzmi fajnie ‒ odparł
mężczyzna, otwierając szafkę w poszukiwaniu kawy.
‒ Prawda? Do tej pory
wszystko było jeszcze niepewne. Sama organizacja czegoś takiego już wymaga
dużych pieniędzy, ale zgłosił się jakiś anonimowy darczyńca. Pomoże w
organizacji i wpłacił już pieniądze na konto zbiórki.
Johnny’ego coś tknęło.
‒ Kiedy będzie ta
impreza? ‒ zapytał.
‒ Większość zawodów i
tak dalej będzie na boisku, więc gdy się ociepli. Planujemy gdzieś w połowie
sierpnia.
Przypomniał sobie, jak
rodzice wspominali, że jego rzeczy ze starego domu leżą w kartonach w garażu.
Nic nie tłumacząc Jennifer, wyszedł pośpiesznie z kuchni i udał się do niego. Nie zalał nawet swojej
kawy, mimo że woda w czajniku już się zagotowała.
Szukając notesu,
wyrzucał z pudeł swoje stare ubrania, książki i inne gadżety, nawet nie
patrząc, gdzie upadły lub czy się nie uszkodziły. Z każdym kolejnym kartonem
tracił nadzieję i był coraz bardziej zdenerwowany. W końcu znalazł go na samym
dnie, wciśnięty między płyty. Mały, zniszczony notes. Niektóre z jego
zżółkniętych stron pobrudzone były krwią. Zabrał go i podszedł do muru. Napis
wciąż na nim był.
‒ Za sto siedemdziesiąt
pięć dni zabiję wszystkich w szkole, jeśli co?! ‒ warknął, wertując kolejne
strony.
W notesie miał zapisane
zwroty w języku nawaho, których używali przy robieniu graffiti, gdy był w
gangu. Dwa razy sprawdził wszystkie strony, ale nie znalazł tam żadnej
odpowiedzi. Nie miał pojęcia, jak przetłumaczyć dalszą część napisu.
‒ Kuźwa, dlaczego to
znowu się dzieje? ‒ sapnął.
Nawet nie wiedział, o
co się zaczepić. Z czyjego rozkazu powstawał ten napis? O który z dwóch gangów
chodziło? Wiedział, że dzisiaj nie uda mu się już zasnąć, a czekała na niego kolejna nocna
zmiana. Wszystko znów się pieprzyło.
***
Blisko północy do
sklepu przyszedł znowu ten wyszczekany dzieciak. Tym razem był sam. Nie kręcił
się między półkami jak ostatnio, tylko od razu podszedł do lady. Oparł się o nią dwoma łokciami i zawiesił swój roześmiany wzrok na Johnny'm, przygryzając przy
tym jeden z palców.
‒ Przecież już sobie
ustaliliśmy, że nie sprzedam wam alkoholu ‒ powiedział Norton, patrząc na
dzieciaka zmęczonym wzrokiem.
Dziś nie miał humoru na
te głupie gierki.
‒ Piwo nie było moim
celem nawet za pierwszym razem ‒ przyznał chłopak, uśmiechając się. ‒ Coś
dzisiaj jesteś w niehumorze, wujaszku. Mógłbym cię trochę rozluźnić. Najpierw
spiąć, a potem rozluźnić.
‒ Rodzice wiedzą, co
wyprawiasz po nocach? ‒ spytał Johnny. Zaraz jednak coś mu przyszło do głowy: ‒
Handlujesz trawką, prawda? Wyglądasz mi na takiego spryciarza.
Blondyn wydął usta i
zniechęcony położył twarz na ladzie.
‒ Akurat nie to miałem
na myśli ‒ odparł jękliwie. ‒ Mam wiele więcej do zaoferowania.
‒ To oferuj komuś
innemu ‒ zbył go Johnny. ‒ Jak wysoko jesteś w hierarchii? Masz bezpośredni
kontakt z kimś z gangu? Współpracujesz z White Emperors czy z The Outlaws?
‒ Łoł, skąd te pytania?
Bo pomyślę, że jesteś jakimś tajniakiem. ‒ Zaśmiał się chłopak.
Johnny wstał zza lady i
podciągnął rękaw swetra. Jego przedramię oplatał tatuaż złotozielonego węża z
otwartą paszczą.
‒ Zrezygnowałem już
dawno. Nie było mnie w mieście przez kilkanaście lat, ale teraz potrzebuję
porozmawiać z kimś z góry ‒ powiedział. ‒ Jeśli masz jakieś dojście, to powiedz.
Dzieciak po raz
pierwszy wyglądał, jakby stracił trochę rezonu. Patrzył na misternie wykonany
tatuaż z czymś z pogranicza obawy i zafascynowania.
‒ Omijam tereny Banitów
‒ wytłumaczył.
‒ To nawet lepiej. Wiesz,
gdzie spotykają się ważniaki z Emperors?
‒ Może wiem, ale… Czy
będę miał przez to przesrane?
Johnny naciągnął z powrotem
rękaw.
‒ To moja sprawa.
‒ A czy ty, wujaszku, będziesz miał przez to przesrane?
‒ Prawdopodobnie ‒
odparł Johnny, wyciągając z szuflady klucze od sklepu i samochodu.
Wyszedł zza lady i
kiwnął na blondyna.
‒ Pokażesz mi.
‒ No nie wiem ‒ odparł
chłopak, nie idąc za nim. ‒ To nie w moim stylu, robić sobie kłopoty za darmo.
Johnny odwrócił się do
niego i uśmiechnął. Kiedy to robił, mrużył lekko zielone oczy.
‒ Jeśli mi pomożesz,
pokażę ci inne moje tatuaże ‒ zaproponował.
Ło matko, dwa plany na raz. Nie mogę się doczekać realizacji:-) No i reakcji Santa na córeczkę, he, he
OdpowiedzUsuńReakcja na pewno będzie ciekawa, ale czy tylko Santy ;))
UsuńNie no przecież nie spieprzy się u Santy za bardzo gdy jest ustalone, że mają mieć spokój.I tak myślę, że nie przejmie się ewentualnym przyjazdem córki a jak przejmie to może ze względu na rybkę.Chociaż tak naprawdę nie znam reakcji muzyka na jego własne dzieci, które pojawiają się w jego ułożonym życiu zaraz będąc pełnoletnieXD nie potrafię przewidywać tym bardziej u Ciebie więc liczę na to, że się nie przejmie.I będzie zadowolony, Sasza też i szczęściarz ją polubi.Cała trójka się do nich przeprowadzi Ryan będzie z nowym.Zrobią gang i pomogą wujkowi w bardzo krótkim czasie.Miód jakby wujaszek był z farbowanych blondynem.I oni też mieliby pieska.A co do tego, że młoda jest za bardzo indywidualna to pewnie może za bardzo dyskutować z ojcem.koniec końców jest spoko, bo no nie potrafię napisać tego co o niej myślę i kit
OdpowiedzUsuńGdzie Johnny ma jeszcze tatuaże? :D dobra czekam
Pst to ma drugie dnoXD
UsuńOwszem, ma drugie dno xD
UsuńHa, ha, Santa Boy to w ogóle rzadko bywa "zadowolony" i ja bym nie liczyła na taką reakcję. "Zrobią gang" -> Nie wiem, czy to tak łatwo jest zrobić. Już prędzej gang bang xD
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Sorki, że znowu tutaj wparowałam, ale droga MoNoMu naprawdę zastanawiasz się czy nikt nie obawia się o ich związek kiedy zostaliśmy w jakiś sposób zapewnieni, że razem z nami kochasz ich tak bardzo, że rozdzielać i niszczyć im życia do końca nie będziesz :’( Spoko ten drugi gang też nie jest złą opcją :D również Pozdrawiam
UsuńOoo będzie wycieczka do Santy :D konfrontacja z córeczką powinna być fajna,to się Sasha zdziwi ;) "Jeśli mi pomożesz, pokażę ci inne moje tatuaże" zaczynam lubić Johnego
OdpowiedzUsuńNoo, obaj na pewno będą mieli zdziwko :) Ciekawe, że wszyscy tak pozytywnie to komentują. Nikt nie ma nic do braku odpowiedzialności Santy albo nie lęka się, czy związek S i SB to przetrwa? Hmm... Johnny spoko koleś!
UsuńPozdrawiam!