czwartek, 28 grudnia 2017

Life is Cheap - ROZDZIAŁ 14 - Czerwień i błękit


Przez całą noc padało, więc powietrze o poranku było bardzo rześkie. Świat wydawał się też choć trochę czystszy. Josh siedział u progu wejścia do ich prowizorycznego domu i patrzył przez otwarte drzwi na wschodzące Słońce. Za gęstymi, kłębiastymi chmura rozbłysła czerwona poświata. Z każdą sekundą coś mu obcego ściskało Josha w klatce coraz mocniej. Świat musiał być piękny, zanim ludzie go zbrukali, pomyślał.

Odwrócił się, gdy usłyszał za sobą szmer. Trzy kobiety, które znalazły tu schronienie, właśnie podnosiły się ze swoich prowizorycznych posłań. Najmłodsza z nich pomachała Joshowi dłonią na przywitanie, a on odpowiedział słabym uśmiechem. Potem kobiety przygotowały skromny posiłek z zapasów, które kurczyły się w zastraszającym wręcz tempie. Podczas tych czynności i samego śniadania cały czas mówiły coś do siebie, niemal wesoło szczebiocząc. Josh nie mógł pojąć, jak mogły być tak szczęśliwe w takiej sytuacji. Sam jadł w zupełnej ciszy. Zresztą i tak rozumiał tylko co piąte słowo.
Po śniadaniu jedna z kobiet wyciągnęła ze swojej torby, w której znajdował się cały jej dobytek, kilka kolorowych spinek do włosów i ozdób w kształcie rajskich kwiatów. Na ich widok jej towarzyszki aż zaklaskały w dłonie z podekscytowania. Wzajemnie zaplotły swoje czarne, długie włosy i wpięły w nie spinki. Wyglądały jak niewinne nastolatki, które jeszcze nie wiedzą, jak okrutne potrafi być życie.
Josh uśmiechnął się już szczerzej na ten widok, a potem wrócił do oglądania nieba. Czerwień zaczęła ustępować czystemu błękitowi. Patrzył na nie oczami o niemal takiej samej barwie. Dziewczyna, którą ostatnio bronił przed ojcem, usiadła obok niego, a potem delikatnie dotknęła jego jeszcze opuchniętego policzka. Potem uniosła drugą dłonią i pokazała Joshowi, co chowała w dłoni. To była niebieska frotka. Chłopak popatrzył na nią, a potem na twarz dziewczyny zaskoczony. Ta kiwnęła głową.
– Ach, niech będzie – zgodził się Josh, domyślając się, o co chodzi.
Dziewczyna klasnęła w dłonie i pobiegła w głąb pokoju po szczotkę. Przeczesywała jego rude włosy z dużą dozą delikatności. To było przyjemne uczucie. Nikt nigdy wcześniej tego dla niego nie robił. Dziewczyna zaplotła jego włosy w długi warkocz i obwiązała niebieską, błyszczącą frotką. Efekt swojej pracy pokazała mu w pękniętym lusterku.
– Dziękuję – powiedział Josh. – Jest bardzo ładnie.
Niedługo potem wrócił Mnich. Znów zniknął na wiele godzin i wrócił z jedzeniem i pieniędzmi. Josh nie miał pojęcia, jak mężczyzna je zdobywał. Nie pytał, bo i tak nie dostałby żadnej odpowiedzi. Raz tylko Mnich napomknął, że „wielu ludzi darzy go szacunkiem”, cokolwiek miało to znaczyć.
Josh uznał, że zmarnował już dość czasu. Skoro wrócił Mnich on mógł udać się na kolejne poszukiwania nowej kryjówki dla nich. Wstał z podłogi z ciężkim sapnięciem. Od wielu dni, w zasadzie odkąd drogi jego i Jacka się rozeszły, zastanawiał się po co to wszystko robi. Mnich powiedział kiedyś, że życie składa się z długich okresów oczekiwania i tych krótkich, ulotnych momentów, na które czekamy. Nie wytłumaczył już jednak, czym były te momenty. On całe czekał wytrwale na to, aby uciec z Teksasu wspólnie z Jackiem. I to się udało. To w takim razie musiał być jeden z tych momentów. Ale teraz był tutaj, sam. I nie wiedział, na co miał czekać. Nie czuł, żeby coś jeszcze, coś dobrego, gdzieś tam, w nieokreślonej przyszłości było. Czekało na niego.
– Wyglądasz na zmęczonego. Dzisiaj zapowiada się na wyjątkowo upalny dzień. Zostań w chacie.
Josh miał już wychodzić, ale zatrzymał głos Mnicha. To było zaskakujące, że mężczyzna powiedział na raz więcej niż jedno zdanie. Na jego pucułowatej twarzy gościł pogodny uśmiech.
– Wszyscy powinniśmy odpocząć – kontynuował, po czym powtórzył to samo po portugalsku, kierując słowa do kobiet. – Niech to będzie dzień wytchnienia dla nas wszystkich.
– Ja… powinienem iść. Muszę znaleźć nowe miejsce dla nas.
– Na wszystko jest czas i na wszystko jest miejsce – odparł Mnich wciąż tym samym tonem filozofa. – Widzę, że coś dręczy więcej niż zwykle. Jesteście moimi podopiecznymi, obiecałem się wami opiekować.
– Jestem twoim… Nie musisz mnie chronić – odparł Josh.
– Oczywiście, że jesteś.
– To jakieś bzdury! – zawołał i wyszedł z domu zdenerwowany.
Nie był pewien, co go tak zdenerwowało. Zaczął iść ulicą w górę faweli. Przez wczesną porę nie było jeszcze wielu przechodniów. Przystanął, gdy ujrzał swoje odbicie w kałuży. Pierwszy raz w życiu naszła go refleksja, że jest ładny, może nawet więcej, ale w ogóle go to nie cieszyło. Nie miał nic więcej ponad to. Nawet Mnich traktował go na równi z kobietami, które ratował z rąk sadystycznych ojców, mężów i właścicieli burdelu.
Zamyślony w pierwszym momencie nawet nie zwrócił uwagi, że jeszcze czyjejś odbicie pojawiło się w kałuży.
Młody chłopak, o rdzennych rysach, stanął za Joshem. Zaśmiał się gorzko na widok jego równego warkocza związanego niebieską frotką przetykaną srebrnymi, błyszczącymi nitkami. Taki niewinny, taki piękny.
– O ja, jacyś to jesteśmy pretty, pretty, pretty – powiedział głosem przesiąkniętym drwiną. – Mógłbyś chociaż udawać mężczyznę.
Uniósł rękę i wycelował z broni w głowę Josha.
– Daj mi chociaż zobaczyć tą twoją słodką mordkę, póki jeszcze ją masz.
***
Poprzedniego wieczoru
Jack nie mieszkał na stałe w faweli. Zresztą nawet Barbosa tego nie robił, mimo że stamtąd pochodził i tym właśnie przekonywał do siebie ludzi. „Hej, jestem taki jak wy. Też nienawidzę władzy, która udaje, że nie istniejemy i policji, która nami gardzi”. Może na początku to była prawda. Teraz Barbosa, gdy nie miał nic do załatwienia w faweli, popijał drinki leżąc na materacu powoli dryfującym po basenie znajdującym się na jego rozległej posesji z białą willą. Jack noce spędzał w Rio, w małym mieszkaniu wypełnionym roślinnością w podwieszanych na ścianach doniczkach. Oczywiście nie on je urządzał, ale wystrój całkiem przypadł mu do gustu. W tym wiklinowe meble, a przede wszystkim brak tych szkaradnych, wypchanych zwierząt z paciorkowymi oczami, w których lubował się jego ojciec. A przede wszystkim, w ich zabijaniu.
Na niebie dawno zawisł już Księżyc w pełni, gdy Jack wrócił do mieszkania i opadł na kanapę. Rozpiął kilka guzików szarej koszuli, odsłaniając swoją umięśnioną klatkę piersiową. Jego skóra nabrała ciemniejszej barwy, mimo że rzadko wychodził na słońce bez ubrania. Młody Indianin wyszedł z kuchni z dwiema szklankami wypełnionymi po brzeg lodem i jakimiś czerwonym drinkiem. Podał Jackowi jedną, a potem usiadł obok niego na kanapie.
– Ja jestem zbyt łatwy do rozpoznania, więc musisz jutro udać się na teren Dacnisa i znaleźć kryjówkę Mnicha. I rozwiązać tę sprawę raz, a dobrze – powiedział do niego Hetfield.
Siedział z odchyloną na zagłówku głową. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Wyglądał na zmęczonego. W palcach obracał przyjemnie chłodną szklankę.
– Mówiłem, że tak będzie – odparł chłopak, obserwując go.
Językiem przejechał wzdłuż dolnej, spierzchniętej do upału wargi. Upił jeszcze kilka łyków, po czym odłożył szklankę na stojącym obok kanapy stolik. Wyciągnął także za paska spodni pistolet i położył go obok. Nachylił się do Jacka. Pełnymi ustami musnął jego zarośnięty policzek, a dłoń wsunął pod materiał rozpiętej koszuli mężczyzny. Pomasował go po klatce piersiowej. Jack sapnął głośniej, na razie nie reagując. Gdy chłopak chciał posunąć się dalej i usiąść mu na udach okrakiem, szarpnął go za długie włosy i odsunął od siebie.
– Co jest?! – syknął chłopak wyraźnie zły. – Myślałem, że chcesz.
– No proszę. Zdarzyło ci się pomyśleć, ale wnioski wyciągnąłeś złe – zakpił Jack. – Popracuj nad tym jeszcze.
Młody Indianin aż cały się najeżył. Warknął niezadowolony.
– Więc ściągnąłeś mnie tu tylko po to, aby wydać rozkazy? Mogłeś, kuźwa, zadzwonić! – syknął.
Jack spojrzał na jego zmarszczoną teraz w wyrazie gniewu twarz. Chłopak miał charakterystyczne dla Indian rysy twarzy. Lekko skośne, wąskie oczy i szeroki nos. Jackowi trudno było ocenić, czy był ładny, czy brzydki. Dla niego wszyscy tutaj wyglądali tak samo. Był tylko pewien, że młody członek gangu nie miał w sobie nic, co przyciągnęłoby jego spojrzenie na dłużej. Wybrał go, bo był pewnym typem, a w tym świecie, w którym przyszło mu teraz żyć, nie można ryzykować.
Chciał znaleźć w tym chłopaku to coś. Po to go tu teraz wezwał. Patrzył na jego śniadą twarz, a przed oczami miał jedynie wielkie, błękitne ślepia tego głupiego dzieciaka. Jego jasną skórę pokrytą tysiącem piegów, drobny nos, pełne usta i falujące włosy w kolorze miedzi. I ten jego debilny uśmiech, gdy patrzył na Jacka. Głupi dzieciak.
– Zajmij się tym – powiedział tylko, a potem znów odchylił głowę na zagłówek i przymknął oczy.
– Pieprzony impotent! – syknął chłopak, a potem wstał gwałtownie z kanapy. Chwycił swój pistolet i wcisnął za pasek spodni. Nawet nie próbował go jakoś specjalnie ukrywać.
Jack nie zareagował. Nawet na niego nie spojrzał, co rozłościło chłopaka jeszcze bardziej.
– Wal się!
Przeszedł przez pokój i otworzył drzwi z zamiarem wyjścia, ale zatrzymał go głos Jacka. Rzadko wołał go po imieniu. Odwrócił się, by ujrzeć, że mężczyzna patrzy na niego jednym okiem. Jego zieleń aż przyprawiła chłopaka o dreszcze.
– Tak? – zapytał z nadzieją.
– Dzieciaka masz przyprowadzić do mnie żywego.
– Pierdol się!
Jack skrzywił się, gdy chłopak trzasnął z całej siły drzwiami. Sięgnął do swoich włosów, by rozplątać kucyka. Nie chciało mu się nawet iść do łazienki. Dziś zaśnie chyba na kanapie, jeśli sen w ogóle przyjdzie.

Miał na imię Juliano, ale nikt go tak nie wołał. Nie był kimś wartym zapamiętania, a więc jego imię także takie nie było. Nigdy nie marzył o karierze piłkarza, jak większość dzieciaków z faweli. On śnił o zostaniu fryzjerem. Chciał czynić ludzi pięknymi. Chciał, żeby jego matka stała się piękna i wreszcie się uśmiechnęła. Ten świat, zresztą jedyny, jaki znał, był okrutny dla ludzi takich jak on. Musiał więc im udowodnić, że jest taki jak wszyscy, a nawet bardziej niż oni. Jego dłoń przyzwyczaiła się więc do trzymania broni zamiast grzebienia, a on czynił ludzi jeszcze brzydkimi, zamiast ich upiększać.
Sam chciał pozwolić sobie na to, aby być pięknym. Tutaj nie było to możliwe. 
***
Obecnie
Josh uniósł powoli ręce do góry, skupiając się na tym, aby nie wykonać przypadkiem jakiegoś gwałtownego ruchu. Nie odwracał się. Gdy poczuł, jak coś zimnego dotyka tyłu jego głowy, wszystko w nim zamarło. Przestał mrugać, oddychać. Czuł, jakby nawet jego krew przestała krążyć w żyłach. Zadrżał, gdy poczuł, jak dłoń tego człowieka muska jego szyję, a potem plecy, by zatrzymać się na warkoczu.
– Hm, ładna ozdóbka – stwierdził, chwytając za błękitną frotkę. – Co ty na to, żebym dał ją Jackowi jako pamiątkę po tobie, co? Będzie sobie do niej walił w samotne wieczory.
– Nie rozu…
– Oczywiście, kuźwa, że rozumiesz! – syknął mężczyzna i odbezpieczył broń. – Wszystko dla ciebie, co?
Więc chodziło o coś prywatnego? Może mężczyzna był kochankiem Jacka. Teraz ta myśl napełniła Josha nadzieją. Jeśli przyszedł tu tylko dla niego, to Mnichowi i kobietom nic się nie stanie, pomyślał.
Zostaw go! – Do uszu Josha dobiegł kobiecy krzyk. Z przerażeniem popatrzył w stronę, skąd dochodził. – Ty potworze! On nic nie zrobił!
To była Maria, najmłodsza z ukrywających się u nich kobiet. Mnich usiłował powstrzymać ją przed wyjściem z chaty. Teraz trzymał ją za ramiona i próbował odciągnąć. Josh patrzył na całą scenę przerażony.
Zamknij się, suko!
Gangster odjął broń od jego głowy i wycelował ją na wyciągniętej ręce w kobietę. Josh kątem oka zdążył jedynie wyłapać, jak pociąga za spust. Raz, drugi, trzeci. Wszystkie dosięgły dziewczyny, a ta zwiotczała w rekach Mnicha, brudząc jego ubranie krwią.
Josh odwrócił się i wycelował palce w oczy Indianina. Mężczyzna porażony bólem próbował go odepchnąć. Broń znów wystrzeliła, ale tym razem kula przebiła jedynie ścianę pobliskiego budynku. Josh z impetem wbił kolano w kroczę mężczyzny, a potem złapał go za głowę i w nią także uderzył. Oszołomiony przeciwnik na chwilę stracił kontrolę nad sytuacją. Upadł na jedno kolano, a Josh wykorzystał moment, by wyrwać mu broń i odrzucić jak najdalej. Nagle poczuł przeszywający ból w brzuchu. Przez moment myślał, że się posikał, ale to krew wypływała z ciętej rany. Po chwili poczuł też metaliczny posmak w ustach. Gangster ciął jeszcze raz Josha w Bruch nożem, który wyciągnął z kieszeni. Nim chłopak upadł, ostrze musnęło jego twarz.
Indianin przejechał dłonią po swoich oczach i kroczu, a potem rozejrzał się za swoją bronią. Już jej nie było. Ktoś musiał ją zabrać, a on miał jeszcze misję do wypełnienia. Przeklął w duchu, ale z tego, co wiedział, Mnich nie uznawał broni.
Dwie kobiety przylgnęły do siebie w rogu domu. Przerażone i zapłakane patrzyły na ciało Marii leżące w kałuży krwi przed progiem. Mnich kazał im uciekać, ale żeby to zrobić trzeba mieć nadzieję, że to się uda. One były jej pozbawione już wcześniej.
Młody gangster zaczął iść w stronę Mnicha, który stał wciąż przy ciele dziewczyny. Jego ubranie poplamione było krwią. Stał wyprostowany, z dłońmi uniesionymi na wysokości klatki piersiowej, gotowy do walki. Indian podbiegł do niego i ciął nożem. Mnich uniknął ataku i chwycił chłopaka za nadgarstek. Drugą, rozprostowaną dłonią uderzył go w spód podbródka, a potem kopnął w brzuch. To odrzuciło chłopaka na kilka metrów w tył.
Zakończmy to – powiedział mnich. – To co robisz, to nie jest dobra ścieżka.
Pieprzenie – wysyczał chłopak, zastanawiając się, co zrobić.
Mężczyzna miał nad nim przewagę siły. Znał się na sztukach walki znacznie lepiej niż on. Ale był też głupi.
Okej, odejdę. Puścisz mnie wolno?
Tak – potwierdził Mnich.
Młody gangster parsknął, uśmiechając się krzywo. Popatrzył za siebie na rudowłosego chłopaka leżącego w kałuży.
Wszyscy jesteście idiotami.
Uniósł jeszcze ręce do góry, dając znać, że rezygnuje z dalszej walki odwrócił się na pięcie. Zdołał przejść jedynie kilkanaście kroków, gdy sam padł na ziemię niedaleko Josha. Kula trafiła go w głowę.
Po chwili przystanął przy nim Falco. Na stopach miał japonki. Ubrany był w spodnie do kolan z kwiecistym wzorek i luźny bezrękawnik. Wyglądał, jak turysta na wakacjach. Indianinowi nie poświęcił dłużej niż sekundy, skupił się na Joshu. Jeden z jego ludzi przykucnął przy chłopaku i sprawdził mu puls. Pokiwał głową.
Falco spojrzał w stronę mnicha, który stał w odległości kilku kroków. Za nim, w progu rozpadającego się domu, dwie przerażone kobiety patrzyły to na ciało Marii, a to na Josha.
Żyje – powiedział Falco – jeszcze. Co powinienem zrobić?
Pomóż mu.
Człowiek Dacnisa zaśmiał się pod nosem.
To w ogóle nie brzmiało jak prośba. Bardziej jak rozkaz. Dawne przyzwyczajenia, co? – parsknął. – Na kolana.
Mnich wykonał jego polecenie. Upadł na kolana.
Dobrze. – Przez twarz Falco przemknął uśmiech. Zwrócił się do trzech ludzi, którzy stali za nim: – Zabierzcie dzieciaka. Ma przeżyć.
Gdy mężczyźni wykonali rozkaz, zostali z Mnichem sami, nie licząc dwóch kobiet i ciała dziewczyny. Wszyscy przechodnie już dawno opuścili ulicę, by nie zostać w nic wmieszanym.
Więc jak powinienem to rozegrać? – spytał Falco. Jego żółte oczy wydawały się płonąć. – Puścić was przez wzgląd na dawne lata?
Mnich uśmiechnął się lekko.
To byłoby miłe z twojej strony.
Falco także odpowiedział podobnym uśmiechem.
– Wiesz, że tak nie może być. Są zasady – powiedział. – Właśnie. Użyjmy jednej z tych, którą sam stosowałeś.
Skierował lufę pistoletu na Mnicha, a potem kobiety za nim.
Ty czy one?
One – odpowiedział bez zastanowienia Mnich.
Niechaj i tak będzie – zgodził się Falco, a potem pociągnął za spust.
Otwór w czole Mnicha napełnił się krwią, a jego oczy wywróciły się białkami do góry. Upadł na twarz. Nim umarł, jego ciałem targnęły jeszcze krótkie drgawki. Falco poświęcił mu chwilę, a potem jego wzrok padł na dwie kobiety.
To go właśnie zgubiło – powiedział lodowatym głosem. – Przestrzegał zasad.
Następnie padły jeszcze dwa strzały.
***
Nie było jej nigdzie. Przeszukał wszystkie platformy internetowe do sprzedaży, fora, pytał na grupach facebookowych i nic. Marauder jakby wsiąkł. Sasza miał nadzieję, że osoba, która kupiła gitarę w antykwariacie zechce ją odsprzedać lub chociaż pochwalić się zdobyczą w Internecie. Dwa tygodnie spędził na obsesyjnym przekopywaniu wszystkich możliwych stron.
Santa Boy przez kilka pierwszych dni nie zwracał szczególnej uwagi na chłopaka, który przyklejony do laptopa szukał czegoś, nie chcąc zdradzić, o co chodzi. Po tygodniu patrząc na Saszę z tym swoim uśmieszkiem i uniesioną brwią powiedział, że jeśli zainteresował się jakimś bardziej ekstremalnym rodzajem porno, które dryfuje na granicy między ekscytującym a obrzydliwym, to nie musi się z tym kryć. Muzyk zapewnił, że ma otwarty umysł i chętnie pomoże Saszy zrealizować jego marzenia. Chłopak zbył to prychnięciem, ale i tak wklepał w wyszukiwarkę kilka haseł. Szybko pożałował, że to zrobił. Ciemna strona Internetu naprawdę kryła w sobie przerażające rzeczy.
Po dwóch tygodniach się poddał. Gitary nigdzie nie było. W odstąpieniu od dalszych poszukiwań pomógł mu też kolejny uszczypliwy komentarz Santy Boy’a, który stwierdził, że jeśli będzie tyle trzymał laptopa na kolanach, to zagotują mu się jajka. Sasza nieszczególnie się przejmował tym, że nie będzie mógł mieć dzieci. Bo niby z kim miałby je zrobić? Ale jakoś tak… postanowił odpuścić dalsze poszukiwania.
Gdy wracali z Santą Boy’em z kina miejskim autobusem, napadła go inna myśl. Właściwie to wiele różnych myśli kotłowało mu się w głowie, a jedna bardziej absurdalna od drugiej. Pierwsza, że chyba właśnie byli randce. Pierwszej w życiu. On podniecał się tym jak dziecko nową konsolą, Santa Boy zaś jak zawsze miał ten sam, lekko zblazowany, nieprzyjemny wyraz twarzy, którym pozostałym pasażerom w autobusie kazał przejść na drugi jego koniec. On najwyraźniej nie rozpatrywał tego w ten sposób. Druga myśl była taka, że ludzie ściśnięci w jednym, nagrzanym miejscu zaczynają brzydko pachnieć. Właściwie, to z jakiego powodu nadal podróżowali komunikacją miejską? – pomyślał. Santa Boy mógł sobie teraz kupić nowy samochód, a nawet trzy, gdyby chciał, a jednak tego nie robił. Z jakiego powodu?
– Nie chcesz wyjść na sentymentalnego mięczaka, czy coś w tym stylu? – spytał muzyka, który siedział w autobusie na krzesełku obok i ze znudzoną miną patrzył przez brudne okno. – A inny nie byłby dobry.
Santa Boy odwrócił się w jego stronę ze zmarszczonymi brwiami.
– O czym ty do mnie mówisz? I jeśli ktoś tu jest sentymentalny, to raczej nie ja. Myślałem, że się posikasz w tym kinie.
– To dlatego, że Hugh Carter* wciąż jest taki gorący – odparł Sasza, mimo wszystko lekko się pesząc. – Facet jest jak wino.
– Jasne – prychnął Santa Boy, przewracając oczami. Nie wierzył w ani jedno słowo.
Nim z powrotem odwrócił się w stronę okna, posłał jeszcze mężczyźnie stojącemu obok, który po usłyszeniu ich rozmowy zrobił obrzydzoną minę, miażdżące spojrzenie. Cóż, nie chciał, żeby coś zepsuło ich pierwszą randkę.

Dwa tygodnie później wszystko było już gotowe. Sasza kręcił się po kuchni, czekając na wiadomość podekscytowany. Prawie podskoczył, gdy jego komórka dała o sobie znać. Po odczytaniu SMSa poszedł do sypialni i obudził wciąż śpiącego Santę Boy'a, który posłał mu mordercze spojrzenie. Dla niego było znacznie za wcześnie.
Pomimo narzekań muzyka i gromów sypiących się z jego czarnych ślepi, nie ustąpił. Nakarmił go, kazał mu się umyć i ubrać, a potem zaciągnął na przystanek autobusowy. Po dwóch przesiadkach, które tylko wzmocniły wykładniczo irytację Santy Boy’a, który wciąż nie wiedział, gdzie jadą, dotarli na miejsce. Czyli do komisu samochodów.
Santa Boy parsknął śmiechem, a potem popatrzył na Saszę. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
– Czyli w końcu nauczyłeś się wydawać moje pieniądze? – spytał. – Mogłeś w takim razie zrobić coś dla siebie.
– Zrobiłem – odparł Sasza.

Cadillac był piękny. Całkowicie odrestaurowany przez kogoś z dobrym gustem. I w pełni sprawny. Był tylko jeden mankament, czyli błękitny lakier.
– Przemaluje się – powiedział Sasza.
– Taa… – mruknął Santa Boy i przejechał dłonią po lśniącej masce samochodu.
Nie wydawał się zadowolony, co zaniepokoiło Saszę.
– Zrobiłem coś źle? – spytał podenerwowany. – Może chciałeś tylko tamten, albo…
– Nie – przerwał mu Santa, uśmiechając się lekko. – To tylko takie dziwne uczucie, gdy ktoś robi coś dla ciebie. I to jest dokładnie to, czego byś chciał, ponieważ nikt nie zna cię tak jak ta osoba. Dziękuję.
– Nie ma za co – odparł jedynie Sasza, poruszony. Ostatnio wydarzyło się tyle dobrych rzeczy.
– Ale kolor pedalski.
Obaj parsknęli śmiechem. Santa Boy wyciągnął do Saszy rękę, aby ten też podszedł do samochodu. Objął go ramieniem.
– Jest piękny – powiedział. – Skąd go ściągnąłeś?
– Z Miami.
– To musiało dużo kosztować.
– No – przyznał Sasza.
Santa Boy pogłaskał go po głowie, mierzwiąc mu irokeza.
– Przejedziemy się? – spytał.
– Pewnie – odparł Sasza.
Lubił patrzeć na takiego Santę Boy’a. Pogodnego i może nawet szczęśliwego. Chciał, żeby tak było już zawsze.

*Zmyślony aktor

2 komentarze: