Przez całą noc padało,
więc powietrze o poranku było bardzo rześkie. Świat wydawał się też choć trochę
czystszy. Josh siedział u progu wejścia do ich prowizorycznego domu i patrzył
przez otwarte drzwi na wschodzące Słońce. Za gęstymi, kłębiastymi chmura
rozbłysła czerwona poświata. Z każdą sekundą coś mu obcego ściskało Josha w
klatce coraz mocniej. Świat musiał być piękny, zanim ludzie go zbrukali, pomyślał.
Odwrócił się, gdy
usłyszał za sobą szmer. Trzy kobiety, które znalazły tu schronienie, właśnie
podnosiły się ze swoich prowizorycznych posłań. Najmłodsza z nich pomachała Joshowi
dłonią na przywitanie, a on odpowiedział słabym uśmiechem. Potem kobiety
przygotowały skromny posiłek z zapasów, które kurczyły się w zastraszającym
wręcz tempie. Podczas tych czynności i samego śniadania cały czas mówiły coś do
siebie, niemal wesoło szczebiocząc. Josh nie mógł pojąć, jak mogły być tak
szczęśliwe w takiej sytuacji. Sam jadł w zupełnej ciszy. Zresztą i tak
rozumiał tylko co piąte słowo.
Po śniadaniu jedna z
kobiet wyciągnęła ze swojej torby, w której znajdował się cały jej dobytek,
kilka kolorowych spinek do włosów i ozdób w kształcie rajskich kwiatów. Na ich
widok jej towarzyszki aż zaklaskały w dłonie z podekscytowania. Wzajemnie zaplotły
swoje czarne, długie włosy i wpięły w nie spinki. Wyglądały jak niewinne nastolatki,
które jeszcze nie wiedzą, jak okrutne potrafi być życie.
Josh uśmiechnął się już
szczerzej na ten widok, a potem wrócił do oglądania nieba. Czerwień zaczęła
ustępować czystemu błękitowi. Patrzył na nie oczami o niemal takiej samej
barwie. Dziewczyna, którą ostatnio bronił przed ojcem, usiadła obok niego, a
potem delikatnie dotknęła jego jeszcze opuchniętego policzka. Potem uniosła
drugą dłonią i pokazała Joshowi, co chowała w dłoni. To była niebieska frotka.
Chłopak popatrzył na nią, a potem na twarz dziewczyny zaskoczony. Ta kiwnęła
głową.
– Ach, niech będzie –
zgodził się Josh, domyślając się, o co chodzi.
Dziewczyna klasnęła w
dłonie i pobiegła w głąb pokoju po szczotkę. Przeczesywała jego rude włosy z
dużą dozą delikatności. To było przyjemne uczucie. Nikt nigdy wcześniej tego
dla niego nie robił. Dziewczyna zaplotła jego włosy w długi warkocz i obwiązała
niebieską, błyszczącą frotką. Efekt swojej pracy pokazała mu w pękniętym lusterku.
– Dziękuję – powiedział
Josh. – Jest bardzo ładnie.
Niedługo potem wrócił Mnich.
Znów zniknął na wiele godzin i wrócił z jedzeniem i pieniędzmi. Josh nie miał
pojęcia, jak mężczyzna je zdobywał. Nie pytał, bo i tak nie dostałby żadnej
odpowiedzi. Raz tylko Mnich napomknął, że „wielu ludzi darzy go szacunkiem”,
cokolwiek miało to znaczyć.
Josh uznał, że
zmarnował już dość czasu. Skoro wrócił Mnich on mógł udać się na kolejne
poszukiwania nowej kryjówki dla nich. Wstał z podłogi z ciężkim sapnięciem. Od
wielu dni, w zasadzie odkąd drogi jego i Jacka się rozeszły, zastanawiał się po
co to wszystko robi. Mnich powiedział kiedyś, że życie składa się z długich
okresów oczekiwania i tych krótkich, ulotnych momentów, na które czekamy. Nie
wytłumaczył już jednak, czym były te momenty.
On całe czekał wytrwale na to, aby uciec z Teksasu wspólnie z Jackiem. I to się
udało. To w takim razie musiał być jeden z tych momentów. Ale teraz był tutaj,
sam. I nie wiedział, na co miał czekać. Nie czuł, żeby coś jeszcze, coś
dobrego, gdzieś tam, w nieokreślonej przyszłości było. Czekało na niego.
– Wyglądasz na
zmęczonego. Dzisiaj zapowiada się na wyjątkowo upalny dzień. Zostań w chacie.
Josh miał już wychodzić,
ale zatrzymał głos Mnicha. To było zaskakujące, że mężczyzna powiedział na raz
więcej niż jedno zdanie. Na jego pucułowatej twarzy gościł pogodny uśmiech.
– Wszyscy powinniśmy
odpocząć – kontynuował, po czym powtórzył to samo po portugalsku, kierując
słowa do kobiet. – Niech to będzie dzień wytchnienia dla nas wszystkich.
– Ja… powinienem iść.
Muszę znaleźć nowe miejsce dla nas.
– Na wszystko jest czas
i na wszystko jest miejsce – odparł Mnich wciąż tym samym tonem filozofa. –
Widzę, że coś dręczy więcej niż zwykle. Jesteście moimi podopiecznymi,
obiecałem się wami opiekować.
– Jestem twoim… Nie
musisz mnie chronić – odparł Josh.
– Oczywiście, że
jesteś.
– To jakieś bzdury! –
zawołał i wyszedł z domu zdenerwowany.
Nie był pewien, co go
tak zdenerwowało. Zaczął iść ulicą w górę faweli. Przez wczesną porę nie było
jeszcze wielu przechodniów. Przystanął, gdy ujrzał swoje odbicie w kałuży. Pierwszy
raz w życiu naszła go refleksja, że jest ładny, może nawet więcej, ale w ogóle
go to nie cieszyło. Nie miał nic więcej ponad to. Nawet Mnich traktował go na
równi z kobietami, które ratował z rąk sadystycznych ojców, mężów i właścicieli
burdelu.
Zamyślony w pierwszym
momencie nawet nie zwrócił uwagi, że jeszcze czyjejś odbicie pojawiło się w
kałuży.
Młody chłopak, o
rdzennych rysach, stanął za Joshem. Zaśmiał się gorzko na widok jego równego
warkocza związanego niebieską frotką przetykaną srebrnymi, błyszczącymi
nitkami. Taki niewinny, taki piękny.
– O ja, jacyś to
jesteśmy pretty, pretty, pretty –
powiedział głosem przesiąkniętym drwiną. – Mógłbyś chociaż udawać mężczyznę.
Uniósł rękę i wycelował
z broni w głowę Josha.
– Daj mi chociaż
zobaczyć tą twoją słodką mordkę, póki jeszcze ją masz.
***
Poprzedniego
wieczoru
Jack nie mieszkał na
stałe w faweli. Zresztą nawet Barbosa tego nie robił, mimo że stamtąd pochodził
i tym właśnie przekonywał do siebie ludzi. „Hej, jestem taki jak wy. Też
nienawidzę władzy, która udaje, że nie istniejemy i policji, która nami
gardzi”. Może na początku to była prawda. Teraz Barbosa, gdy nie miał nic do
załatwienia w faweli, popijał drinki leżąc na materacu powoli dryfującym po
basenie znajdującym się na jego rozległej posesji z białą willą. Jack noce
spędzał w Rio, w małym mieszkaniu wypełnionym roślinnością w podwieszanych na
ścianach doniczkach. Oczywiście nie on je urządzał, ale wystrój całkiem
przypadł mu do gustu. W tym wiklinowe meble, a przede wszystkim brak tych
szkaradnych, wypchanych zwierząt z paciorkowymi oczami, w których lubował się
jego ojciec. A przede wszystkim, w ich zabijaniu.
Na niebie dawno zawisł
już Księżyc w pełni, gdy Jack wrócił do mieszkania i opadł na kanapę. Rozpiął
kilka guzików szarej koszuli, odsłaniając swoją umięśnioną klatkę piersiową.
Jego skóra nabrała ciemniejszej barwy, mimo że rzadko wychodził na słońce bez
ubrania. Młody Indianin wyszedł z kuchni z dwiema szklankami wypełnionymi po
brzeg lodem i jakimiś czerwonym drinkiem. Podał Jackowi jedną, a potem usiadł
obok niego na kanapie.
– Ja jestem zbyt łatwy
do rozpoznania, więc musisz jutro udać się na teren Dacnisa i znaleźć kryjówkę
Mnicha. I rozwiązać tę sprawę raz, a dobrze – powiedział do niego Hetfield.
Siedział z odchyloną na
zagłówku głową. Jego policzki pokrywał kilkudniowy zarost. Wyglądał na
zmęczonego. W palcach obracał przyjemnie chłodną szklankę.
– Mówiłem, że tak
będzie – odparł chłopak, obserwując go.
Językiem przejechał
wzdłuż dolnej, spierzchniętej do upału wargi. Upił jeszcze kilka łyków, po czym
odłożył szklankę na stojącym obok kanapy stolik. Wyciągnął także za paska
spodni pistolet i położył go obok. Nachylił się do Jacka. Pełnymi ustami musnął
jego zarośnięty policzek, a dłoń wsunął pod materiał rozpiętej koszuli
mężczyzny. Pomasował go po klatce piersiowej. Jack sapnął głośniej, na razie
nie reagując. Gdy chłopak chciał posunąć się dalej i usiąść mu na udach
okrakiem, szarpnął go za długie włosy i odsunął od siebie.
– Co jest?! – syknął
chłopak wyraźnie zły. – Myślałem, że chcesz.
– No proszę. Zdarzyło
ci się pomyśleć, ale wnioski wyciągnąłeś złe – zakpił Jack. – Popracuj nad tym
jeszcze.
Młody Indianin aż cały
się najeżył. Warknął niezadowolony.
– Więc ściągnąłeś mnie
tu tylko po to, aby wydać rozkazy? Mogłeś, kuźwa, zadzwonić! – syknął.
Jack spojrzał na jego
zmarszczoną teraz w wyrazie gniewu twarz. Chłopak miał charakterystyczne dla Indian
rysy twarzy. Lekko skośne, wąskie oczy i szeroki nos. Jackowi trudno było
ocenić, czy był ładny, czy brzydki. Dla niego wszyscy tutaj wyglądali tak samo.
Był tylko pewien, że młody członek gangu nie miał w sobie nic, co przyciągnęłoby
jego spojrzenie na dłużej. Wybrał go, bo był pewnym typem, a w tym świecie, w
którym przyszło mu teraz żyć, nie można ryzykować.
Chciał znaleźć w tym
chłopaku to coś. Po to go tu teraz wezwał. Patrzył na jego śniadą twarz, a
przed oczami miał jedynie wielkie, błękitne ślepia tego głupiego dzieciaka.
Jego jasną skórę pokrytą tysiącem piegów, drobny nos, pełne usta i falujące
włosy w kolorze miedzi. I ten jego debilny uśmiech, gdy patrzył na Jacka. Głupi
dzieciak.
– Zajmij się tym –
powiedział tylko, a potem znów odchylił głowę na zagłówek i przymknął oczy.
– Pieprzony impotent! –
syknął chłopak, a potem wstał gwałtownie z kanapy. Chwycił swój pistolet i
wcisnął za pasek spodni. Nawet nie próbował go jakoś specjalnie ukrywać.
Jack nie zareagował.
Nawet na niego nie spojrzał, co rozłościło chłopaka jeszcze bardziej.
– Wal się!
Przeszedł przez pokój i
otworzył drzwi z zamiarem wyjścia, ale zatrzymał go głos Jacka. Rzadko wołał go
po imieniu. Odwrócił się, by ujrzeć, że mężczyzna patrzy na niego jednym okiem.
Jego zieleń aż przyprawiła chłopaka o dreszcze.
– Tak? – zapytał z
nadzieją.
– Dzieciaka masz
przyprowadzić do mnie żywego.
– Pierdol się!
Jack skrzywił się, gdy
chłopak trzasnął z całej siły drzwiami. Sięgnął do swoich włosów, by rozplątać
kucyka. Nie chciało mu się nawet iść do łazienki. Dziś zaśnie chyba na kanapie,
jeśli sen w ogóle przyjdzie.
Miał na imię Juliano,
ale nikt go tak nie wołał. Nie był kimś wartym zapamiętania, a więc jego imię
także takie nie było. Nigdy nie marzył o karierze piłkarza, jak większość
dzieciaków z faweli. On śnił o zostaniu fryzjerem. Chciał czynić ludzi
pięknymi. Chciał, żeby jego matka stała się piękna i wreszcie się uśmiechnęła.
Ten świat, zresztą jedyny, jaki znał, był okrutny dla ludzi takich jak on. Musiał
więc im udowodnić, że jest taki jak wszyscy, a nawet bardziej niż oni. Jego
dłoń przyzwyczaiła się więc do trzymania broni zamiast grzebienia, a on czynił
ludzi jeszcze brzydkimi, zamiast ich upiększać.
Sam chciał pozwolić sobie na to, aby być pięknym. Tutaj nie było to możliwe.
***
Obecnie
Josh uniósł powoli ręce
do góry, skupiając się na tym, aby nie wykonać przypadkiem jakiegoś gwałtownego
ruchu. Nie odwracał się. Gdy poczuł, jak coś zimnego dotyka tyłu jego głowy,
wszystko w nim zamarło. Przestał mrugać, oddychać. Czuł, jakby nawet jego krew
przestała krążyć w żyłach. Zadrżał, gdy poczuł, jak dłoń tego człowieka muska
jego szyję, a potem plecy, by zatrzymać się na warkoczu.
– Hm, ładna ozdóbka –
stwierdził, chwytając za błękitną frotkę. – Co ty na to, żebym dał ją Jackowi
jako pamiątkę po tobie, co? Będzie sobie do niej walił w samotne wieczory.
– Nie rozu…
– Oczywiście, kuźwa, że
rozumiesz! – syknął mężczyzna i odbezpieczył broń. – Wszystko dla ciebie, co?
Więc chodziło o coś
prywatnego? Może mężczyzna był kochankiem Jacka. Teraz ta myśl napełniła Josha
nadzieją. Jeśli przyszedł tu tylko dla niego, to Mnichowi i kobietom nic się
nie stanie, pomyślał.
– Zostaw go! – Do uszu Josha dobiegł kobiecy krzyk. Z przerażeniem
popatrzył w stronę, skąd dochodził. – Ty
potworze! On nic nie zrobił!
To była Maria,
najmłodsza z ukrywających się u nich kobiet. Mnich usiłował powstrzymać ją
przed wyjściem z chaty. Teraz trzymał ją za ramiona i próbował odciągnąć. Josh
patrzył na całą scenę przerażony.
– Zamknij się, suko!
Gangster odjął broń od
jego głowy i wycelował ją na wyciągniętej ręce w kobietę. Josh kątem oka zdążył
jedynie wyłapać, jak pociąga za spust. Raz, drugi, trzeci. Wszystkie dosięgły
dziewczyny, a ta zwiotczała w rekach Mnicha, brudząc jego ubranie krwią.
Josh odwrócił się i
wycelował palce w oczy Indianina. Mężczyzna porażony bólem próbował go
odepchnąć. Broń znów wystrzeliła, ale tym razem kula przebiła jedynie ścianę
pobliskiego budynku. Josh z impetem wbił kolano w kroczę mężczyzny, a potem
złapał go za głowę i w nią także uderzył. Oszołomiony przeciwnik na chwilę
stracił kontrolę nad sytuacją. Upadł na jedno kolano, a Josh wykorzystał
moment, by wyrwać mu broń i odrzucić jak najdalej. Nagle poczuł przeszywający
ból w brzuchu. Przez moment myślał, że się posikał, ale to krew wypływała z ciętej
rany. Po chwili poczuł też metaliczny posmak w ustach. Gangster ciął jeszcze
raz Josha w Bruch nożem, który wyciągnął z kieszeni. Nim chłopak upadł, ostrze
musnęło jego twarz.
Indianin przejechał
dłonią po swoich oczach i kroczu, a potem rozejrzał się za swoją bronią. Już
jej nie było. Ktoś musiał ją zabrać, a on miał jeszcze misję do wypełnienia.
Przeklął w duchu, ale z tego, co wiedział, Mnich nie uznawał broni.
Dwie kobiety przylgnęły
do siebie w rogu domu. Przerażone i zapłakane patrzyły na ciało Marii leżące w
kałuży krwi przed progiem. Mnich kazał im uciekać, ale żeby to zrobić trzeba
mieć nadzieję, że to się uda. One były jej pozbawione już wcześniej.
Młody gangster zaczął
iść w stronę Mnicha, który stał wciąż przy ciele dziewczyny. Jego ubranie poplamione
było krwią. Stał wyprostowany, z dłońmi uniesionymi na wysokości klatki
piersiowej, gotowy do walki. Indian podbiegł do niego i ciął nożem. Mnich
uniknął ataku i chwycił chłopaka za nadgarstek. Drugą, rozprostowaną dłonią
uderzył go w spód podbródka, a potem kopnął w brzuch. To odrzuciło chłopaka na
kilka metrów w tył.
– Zakończmy to – powiedział mnich. – To co robisz, to nie jest dobra ścieżka.
– Pieprzenie – wysyczał chłopak, zastanawiając się, co zrobić.
Mężczyzna miał nad nim
przewagę siły. Znał się na sztukach walki znacznie lepiej niż on. Ale był też
głupi.
– Okej, odejdę. Puścisz mnie wolno?
– Tak – potwierdził Mnich.
Młody gangster
parsknął, uśmiechając się krzywo. Popatrzył za siebie na rudowłosego chłopaka
leżącego w kałuży.
– Wszyscy jesteście idiotami.
Uniósł jeszcze ręce do
góry, dając znać, że rezygnuje z dalszej walki odwrócił się na pięcie. Zdołał
przejść jedynie kilkanaście kroków, gdy sam padł na ziemię niedaleko Josha.
Kula trafiła go w głowę.
Po chwili przystanął
przy nim Falco. Na stopach miał japonki. Ubrany był w spodnie do kolan z
kwiecistym wzorek i luźny bezrękawnik. Wyglądał, jak turysta na wakacjach.
Indianinowi nie poświęcił dłużej niż sekundy, skupił się na Joshu. Jeden z jego
ludzi przykucnął przy chłopaku i sprawdził mu puls. Pokiwał głową.
Falco spojrzał w stronę
mnicha, który stał w odległości kilku kroków. Za nim, w progu rozpadającego się
domu, dwie przerażone kobiety patrzyły to na ciało Marii, a to na Josha.
– Żyje – powiedział Falco – jeszcze.
Co powinienem zrobić?
– Pomóż mu.
Człowiek Dacnisa
zaśmiał się pod nosem.
– To w ogóle nie brzmiało jak prośba. Bardziej jak rozkaz. Dawne
przyzwyczajenia, co? – parsknął. – Na
kolana.
Mnich wykonał jego
polecenie. Upadł na kolana.
– Dobrze. – Przez twarz Falco przemknął uśmiech. Zwrócił się do trzech
ludzi, którzy stali za nim: – Zabierzcie
dzieciaka. Ma przeżyć.
Gdy mężczyźni wykonali
rozkaz, zostali z Mnichem sami, nie licząc dwóch kobiet i ciała dziewczyny.
Wszyscy przechodnie już dawno opuścili ulicę, by nie zostać w nic wmieszanym.
– Więc jak powinienem to rozegrać? – spytał Falco. Jego żółte oczy
wydawały się płonąć. – Puścić was przez
wzgląd na dawne lata?
Mnich uśmiechnął się
lekko.
– To byłoby miłe z twojej strony.
Falco także
odpowiedział podobnym uśmiechem.
– Wiesz, że tak nie
może być. Są zasady – powiedział. – Właśnie.
Użyjmy jednej z tych, którą sam stosowałeś.
Skierował lufę
pistoletu na Mnicha, a potem kobiety za nim.
– Ty czy one?
– One – odpowiedział bez zastanowienia Mnich.
– Niechaj i tak będzie – zgodził się Falco, a potem pociągnął za
spust.
Otwór w czole Mnicha
napełnił się krwią, a jego oczy wywróciły się białkami do góry. Upadł na twarz.
Nim umarł, jego ciałem targnęły jeszcze krótkie drgawki. Falco poświęcił mu
chwilę, a potem jego wzrok padł na dwie kobiety.
– To go właśnie zgubiło – powiedział lodowatym głosem. – Przestrzegał zasad.
Następnie padły jeszcze
dwa strzały.
***
Nie było jej nigdzie.
Przeszukał wszystkie platformy internetowe do sprzedaży, fora, pytał na grupach
facebookowych i nic. Marauder jakby wsiąkł. Sasza miał nadzieję, że osoba,
która kupiła gitarę w antykwariacie zechce ją odsprzedać lub chociaż pochwalić
się zdobyczą w Internecie. Dwa tygodnie spędził na obsesyjnym przekopywaniu
wszystkich możliwych stron.
Santa Boy przez kilka
pierwszych dni nie zwracał szczególnej uwagi na chłopaka, który przyklejony do
laptopa szukał czegoś, nie chcąc zdradzić, o co chodzi. Po tygodniu patrząc na
Saszę z tym swoim uśmieszkiem i uniesioną brwią powiedział, że jeśli
zainteresował się jakimś bardziej ekstremalnym rodzajem porno, które dryfuje na
granicy między ekscytującym a obrzydliwym, to nie musi się z tym kryć. Muzyk
zapewnił, że ma otwarty umysł i chętnie pomoże Saszy zrealizować jego marzenia.
Chłopak zbył to prychnięciem, ale i tak wklepał w wyszukiwarkę kilka haseł.
Szybko pożałował, że to zrobił. Ciemna strona Internetu naprawdę kryła w sobie
przerażające rzeczy.
Po dwóch tygodniach się
poddał. Gitary nigdzie nie było. W odstąpieniu od dalszych poszukiwań pomógł mu
też kolejny uszczypliwy komentarz Santy Boy’a, który stwierdził, że jeśli
będzie tyle trzymał laptopa na kolanach, to zagotują mu się jajka. Sasza nieszczególnie
się przejmował tym, że nie będzie mógł mieć dzieci. Bo niby z kim miałby je
zrobić? Ale jakoś tak… postanowił odpuścić dalsze poszukiwania.
Gdy wracali z Santą Boy’em
z kina miejskim autobusem, napadła go inna myśl. Właściwie to wiele różnych
myśli kotłowało mu się w głowie, a jedna bardziej absurdalna od drugiej.
Pierwsza, że chyba właśnie byli randce. Pierwszej w życiu. On podniecał się tym
jak dziecko nową konsolą, Santa Boy zaś jak zawsze miał ten sam, lekko
zblazowany, nieprzyjemny wyraz twarzy, którym pozostałym pasażerom w autobusie
kazał przejść na drugi jego koniec. On najwyraźniej nie rozpatrywał tego w ten
sposób. Druga myśl była taka, że ludzie ściśnięci w jednym, nagrzanym miejscu
zaczynają brzydko pachnieć. Właściwie, to z jakiego powodu nadal podróżowali komunikacją
miejską? – pomyślał. Santa Boy mógł sobie teraz kupić nowy samochód, a nawet
trzy, gdyby chciał, a jednak tego nie robił. Z jakiego powodu?
– Nie chcesz wyjść na
sentymentalnego mięczaka, czy coś w tym stylu? – spytał muzyka, który siedział
w autobusie na krzesełku obok i ze znudzoną miną patrzył przez brudne okno. – A
inny nie byłby dobry.
Santa Boy odwrócił się
w jego stronę ze zmarszczonymi brwiami.
– O czym ty do mnie mówisz?
I jeśli ktoś tu jest sentymentalny, to raczej nie ja. Myślałem, że się posikasz
w tym kinie.
– To dlatego, że Hugh Carter*
wciąż jest taki gorący – odparł Sasza, mimo wszystko lekko się pesząc. – Facet
jest jak wino.
– Jasne – prychnął
Santa Boy, przewracając oczami. Nie wierzył w ani jedno słowo.
Nim z powrotem odwrócił
się w stronę okna, posłał jeszcze mężczyźnie stojącemu obok, który po
usłyszeniu ich rozmowy zrobił obrzydzoną minę, miażdżące spojrzenie. Cóż, nie
chciał, żeby coś zepsuło ich pierwszą randkę.
Dwa tygodnie później
wszystko było już gotowe. Sasza kręcił się po kuchni, czekając na wiadomość
podekscytowany. Prawie podskoczył, gdy jego komórka dała o sobie znać. Po
odczytaniu SMSa poszedł do sypialni i obudził wciąż śpiącego Santę Boy'a, który
posłał mu mordercze spojrzenie. Dla niego było znacznie za wcześnie.
Pomimo narzekań muzyka
i gromów sypiących się z jego czarnych ślepi, nie ustąpił. Nakarmił go, kazał
mu się umyć i ubrać, a potem zaciągnął na przystanek autobusowy. Po dwóch
przesiadkach, które tylko wzmocniły wykładniczo irytację Santy Boy’a, który wciąż nie
wiedział, gdzie jadą, dotarli na miejsce. Czyli do komisu
samochodów.
Santa Boy parsknął
śmiechem, a potem popatrzył na Saszę. Na ustach błąkał mu się uśmiech.
– Czyli w końcu
nauczyłeś się wydawać moje pieniądze? – spytał. – Mogłeś w takim razie zrobić
coś dla siebie.
– Zrobiłem – odparł
Sasza.
Cadillac był piękny.
Całkowicie odrestaurowany przez kogoś z dobrym gustem. I w pełni sprawny. Był tylko
jeden mankament, czyli błękitny lakier.
– Przemaluje się – powiedział Sasza.
– Taa… – mruknął Santa Boy i przejechał dłonią po lśniącej masce samochodu.
Nie wydawał się
zadowolony, co zaniepokoiło Saszę.
– Zrobiłem coś źle? –
spytał podenerwowany. – Może chciałeś tylko tamten, albo…
– Nie – przerwał mu
Santa, uśmiechając się lekko. – To tylko takie dziwne uczucie, gdy ktoś robi coś dla
ciebie. I to jest dokładnie to, czego byś chciał, ponieważ nikt nie zna cię tak
jak ta osoba. Dziękuję.
– Nie ma za co – odparł
jedynie Sasza, poruszony. Ostatnio wydarzyło się tyle dobrych rzeczy.
– Ale kolor pedalski.
Obaj parsknęli śmiechem.
Santa Boy wyciągnął do Saszy rękę, aby ten też podszedł do samochodu. Objął go
ramieniem.
– Jest piękny –
powiedział. – Skąd go ściągnąłeś?
– Z Miami.
– To musiało dużo
kosztować.
– No – przyznał Sasza.
Santa Boy pogłaskał go
po głowie, mierzwiąc mu irokeza.
– Przejedziemy się? – spytał.
– Pewnie – odparł
Sasza.
Lubił patrzeć na
takiego Santę Boy’a. Pogodnego i może nawet szczęśliwego. Chciał, żeby tak było
już zawsze.
*Zmyślony aktor
Rozdział cudowny jak zawsze!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za takie pochlebne słowa :)
Usuń