Najmłodsza z trzech
dziewcząt przebywających razem z nim w jednym z tych asymetrycznych,
trzeszczących przy najmniejszym wietrze, skleconych z byle czego pudełek, które
nazywano tu domami, podała mu plastikową miskę z zieloną papką przygotowaną z
jakiejś nieznanej Joshowi rośliny. Na migi pokazała, aby przyłożył maź do opuchlizny
na twarzy. Tak, na lód nie było co tu liczyć. Josh podejrzliwie spojrzał na
zawartość miski, ale nabrał trochę mazi na palce i posmarował policzek pod
lewym okiem. Syknął, gdy dotknął obolałego miejsca, ale zaraz poczuł
przyjemnych chłód. Ziołowa papka naprawdę działała. Podziękował dziewczynie po
portugalsku, bo tyle umiał powiedzieć, a
ona uśmiechnęła się promiennie. Tak jak pozostałe dwie kobiety była
uciekinierką.
Przed czym uciekały?
Jednym słowem można było powiedzieć, że przed rzeczywistością. W tym konkretnym
przypadku przed ojcem, który chciał oddać dziewczynę do burdelu, ponieważ
narobił sobie długów u mafii. Pół godziny temu zaś wpadł tu i siłą chciał
zabrać ją z powrotem. Dobrze, że był
pijany, bo inaczej Josh mógł sobie z nim nie poradzić. Facet był wielki.
To, iż odnalazł ich
kryjówkę wśród milionów podobnych ruder, było znakiem, że nadszedł najwyższy
czas znaleźć nowe schronienie. Przenosili się wraz z Mnichem i kobietami,
którym akurat udzielali schronienia co parę tygodni. Wymieniali jedną ruderę na
drugą zwykle za małą dopłatą. Ludzie chętnie się zamieniali, jeśli mieli przez
to bliżej do pracy albo chcieli zmieniać lokalizację, bo ich stosunki z
gangsterami zarządzającymi daną strefą nie były najlepsze.
Josh z miejsca pomyślał
o Dacnisie i tym jego człowieku o oczach pantery. Obawiał się, że ich ludzie
będą go nagabywać, ale na razie nic szczególnego się nie działo. Nawet na tej
imprezie, na którą musiał przyjść, nie interesowano się nim szczególnie. Z
Dacnisem, który cały czas otoczony był przez swoich ludzi, nie zamienił nawet
słowa. Może dlatego nie wypełnił jeszcze jego rozkazu.
Wychylił się i wyjrzał
przez otwarte drzwi na wzgórza wokół Rio de Janeiro porośnięte lasem krzywych
domów u podnóża i prawdziwą dżunglą u szczytów. Na dachu każdego budynku
znajdował się przynajmniej jeden zbiornik na wodę. Ściany z czerwonych cegieł
były najczęściej nagie lub pokryte kolorowym graffiti. Za kanalizację służyły
tu wykopane w ziemi rowy, którymi nieczystości spływały na ulicę lub do rzeki. I
właśnie gdzieś tam był Jack. Może właśnie zmywał ze swoich dłoni krew? –
pomyślał gorzko Josh.
Potrząsnął głową, aby
odgonić niepotrzebne myśli. Długie kosmyki rudych włosów opadły mu na twarz,
więc zaczesał je za ucho. Zastanawiał się nad ścięciem włosów i ich
przefarbowaniem, aby bardziej wtopić się w tłum. Przez bardzo jasną skórę,
gęste piegi i wielkie, błękitne oczy nadal by się odznaczał, więc nie miało to
większego sensu.
Niedługo potem wrócił
Mnich. Dla Josha i wszystkich innych mieszkańców faweli rosły, łysy mężczyzna
pozostawał zagadką. Nikt nie znał jego prawdziwego imienia, wieku, tego, skąd
pochodził i dlaczego wybrał taką drogę życia. Josh nie miał nawet pojęcia, w
jaki sposób Mnich pozyskiwał pieniądze na ich utrzymanie. Rzadko w ogóle się
odzywał, często wychodził na wiele godzin bez słowa uprzedzenia, a potem wracał
z pieniędzmi. Gdy przebywał w domu, zwykle siedział w rogu po turecku i
najprawdopodobniej medytował jak prawdziwy mnich.
Josh wytłumaczył
mężczyźnie sytuację, który jedynie kiwnął głową, potwierdzając, że przyjął to do wiadomości. Nim chłopak wyszedł, podał mu z butelkę wody mineralnej z
plastikowej reklamówki, z którą przyszedł. Wyciągnął z niej też jakieś jedzenie
zawinięte w srebrną folię i podał kobietą, które rzuciły się na nie jak wygłodniałe
psy. Josh uśmiechnął się na ten widok i wyszedł na ulicę. Natychmiastowo
uderzył w niego żar, nieznośna duchota i smród tego miejsca. Jak zwykle na
zewnątrz aż roiło się od ludzi. Chłopcy odziani jedynie w spodenki i podrobione
czapki z daszkiem znanych marek lawirowali między dorosłymi z posępnymi minami,
przekrzykując się kopiąc przed sobą sponiewieraną piłkę.
Josh postanowił ruszyć
w górę faweli, bardziej ku jej środkowi, aby oddalić się od granicy z teren
należącym do Barbosy. Zastanawiał się, dlaczego Dacnis przymykał oko na
działania Mnicha, mimo że mu szkodziły. Doszedł do wniosku, że to była kolejna
część gry. Większość kobiet, którym udzielali schronienia, pochodziła z terenów
Barbosy. Jego gang był bardziej brutalny w swoich działaniach, w tym
zarządzaniu burdelami. Kobiety czuły się także bezpiecznej na terenie
zarządzanym przez wrogą grupę. Fama o tym, że Dacnis pozwalał w swojej
dzielnicy ukrywać się dziwkom, które uciekły Barbarosie, na pewno rozeszła się
już wśród ludzi, ośmieszając tego drugiego.
Szedł już dobre kilkadziesiąt
minut, gdy wśród przechodniów mignęła mu sylwetka współpracownika Dacnisa,
Falco. Jego szerokie plecy z długimi do pasa dredami co chwilę pojawiały się
znikały w tłumie, ale nie mogło być mowy o pomyłce. Ludzie mijając go, milkli i
schodzili mu z drogi. Josh szedł przez jakiś czas za nim, obserwując go. Przez
to potrącił kilka osób, którzy nie szczędzili mu przy tym kilku przekleństw po
portugalsku. Josh był już przyzwyczajony do tutejszej kultury, czy jej braku,
więc nie zwracał na to większej uwagi. Gdy nagle stanął w miejscu jak wryty,
rosły wytatuowany mężczyzna omal go nie przewrócił.
Josh zagryzł wargę,
patrząc na dziewczynkę, która podążała za Falco. Dopiero teraz ją dostrzegł.
Nie widział jej twarzy, ale po posturze ocenił, że miała jakieś dwanaście lat.
Dwanaście! Gdy dojrzał, że na ramieniu niosła szkolną torbę, aż coś ścisnęło go
w środku. Od razu przypomniał sobie o Tracy. W pewnym momencie zaczął jej
nienawidzić, ale teraz już tak nie czuł. Ona też była przecież ofiarą
rzeczywistości, w jakiej przyszło jej żyć i radziła sobie z nią tak, jak umiała.
Nie wiedział, co do końca mężczyzna chciał zrobić z dziewczynką, ale nie mógł
na to pozwolić. Może miała zostać jego kochanką, a może nową pracownicą domu
uciech. Nie było ani rzadkie, ani bardzo szokujące. Nawet czternastolatki
rodziły tu dzieci. Jedno było pewne. W tym świecie członek gangu nie wychodzi
wieczorem ze swoją córką, by zjeść razem coxinhę* na mieście.
Właśnie przez to zupełnie inne postrzeganie świata, inną wrażliwość nie mógł zostać z Jackiem. Ruszył
przez tłum, a gdy od mężczyzny dzieliło go już kilkanaście kroków, ten
niespodziewanie odwrócił się i wycelował do niego z broni. Ludzie rozpierzchli
się na boki, uciekając z linii strzału. Josh stanął w miejscu jak w ryty.
– Ja… – chciał coś
powiedzieć, ale w tedy rozległ się ogłuszający huk wystrzału.
Z całej siły zacisnął
oczy i przestał oddychać. Czekał na potworne cierpienie, wyobrażał sobie, jak
dławi się własną krwią i pada na ziemię przeszyty kulą. Mijały kolejne sekundy,
a on czuł jedynie ból w uszach i słyszał nieznośny pisk. W końcu zdecydował się
otworzyć jedno, a potem drugie oko. Najpierw ujrzał dziewczynkę, która właśnie
przestała przyciskać dłonie do uszu. Patrzyła przed siebie wzrokiem
wyjałowionym z jakichkolwiek emocji. Obok niej stał Falco, który z
wykrzywionymi ustami przyglądał się lufie swojego pistoletu. Popatrzył na
wytatuowanego mężczyznę stojącego obok i powiedział coś do niego po
portugalsku.
– Skrzywiona, czy co? Drugi raz mi się kula omsknęła.
– To śmieć Barbosy. Najlepiej, gdy są martwi.
– Prawda. Ale od trupa nic się
nie dowiemy.
Towarzyszący Falco
gangster wskazał w stronę, gdzie stał Josh, więc chłopak odwrócił się od
siebie. Jacyś ludzie, po tatuażach można było wywnioskować, że są członkami
mafii, podnosili właśnie z ulicy ciało młodego mężczyzny. Falco burkliwy,
podniesionym głosem mówił coś do nich, najpewniej wydawał im rozkazy.
– Biały psie.
Josh oderwał wzrok od
ciała zastrzelonego mężczyzny i z napięciem odwrócił się powrotem, aby spojrzeć
na Falco. Ten wciąż miał w dłoni pistolet i mierzył nim w chłopaka.
– Biały psie –
powtórzył – ten śmieć Barbosy śledził ciebie. Co na to powiesz? Jak mi za to
odpłacisz?
Śledził mnie? –
powtórzył w myślach Josh. To równie dobrze mógł być człowiek nasłany przez
Jacka lub za jego wiedzą. Tylko po co? By go zabić? Josh zacisnął swoje
kształtne wargi w wąską linię. Wszystko było nie tak. Po ucieczce mieli rozpocząć
nowe życie z dala od tego całego brudu. Handlować garnkami, jak to mawiał Jack.
A wylądowali tutaj, w samym środku piekła.
– Psie! – warknął
Falco. – Mówię do ciebie.
Josh, wyrwany z
zamyślenia, spojrzał znów na mężczyznę, który mierzył go nieprzyjemnym wzrokiem
swoich żółtawych oczu. Był zrezygnowany tym wszystkim. Podbite oko puchło coraz
bardziej, gangster mierzył do niego ze spluwy, żar lał się z nieba, ulica
spływały ekskrementy, a on miał po prostu dość.
Gdy wzruszył lekko
ramionami, rozdrażniony Falco uniósł pistolet i go odbezpieczył.
– Myślisz, że kim
jesteś?! – warknął rozdrażniony. – Nikim! Tutaj nic nie znaczysz, biały psie!
– Och, cicho! Nie
strasz go! – zawołała towarzysząca mu dziewczynka, tupiąc przy tym nogą.
Podeszła do
zaskoczonego Josha i ujęła w dłoń pasmo jego długich włosów.
– Są jak metal –
powiedziała z mocnym akcentem. – Nawet się błyszczą. Są jak… nie pamiętam nazwy…
– Miedź? –
podpowiedział Josh.
– Tak, jak miedź! I
masz piegi. I oczy jak ocean. Śliczny jesteś – stwierdziła.
– Miriam! – zawołał
Falco, ale bez śladu poprzedniej złości w głosie. Bardziej z rezygnacją. –
Wracaj tutaj!
– Jest śliczny –
powtórzyła dziewczyna, nic sobie nie robiąc ze słów Falco. – Mogę go mieć?
Josh popatrzył na nią
zdziwiony. Dopiero teraz zwrócił też uwagę na jej ubrania. Były nowe i markowe,
podobnie jak różowy plecak, który miała przewieszony przez jedno ramię.
– Więc masz na imię Miriam?
– spytał Josh. – Ładnie.
– Wcale nie –
zaprzeczyła dziewczyna, krzywiąc się. – Papa wybierał. Ty pewnie znasz go, jako
Dacnis. I mów mi Mira. Wszyscy przyjaciele tak do mnie mówią.
Dziewczynka była córką
szefa gangu. Josh był zaskoczony także dlatego, że Dacnis w jego ocenie nie
wyglądał nawet na trzydzieści lat. Co prawda, nie mógł być tego do końca
pewien, bo przecież „Black don’t crack”**. Zresztą, to że miałby
kilkunastoletnie dziecko jeszcze przed trzydziestką, nie było tutaj czymś aż
tak wyjątkowym.
– Gdzie szłaś? –
dopytał jeszcze.
– Hm? Wracałam, że
szkoły. Tam. – Palcem wskazała za Josha. – Tam chodzę do szkoły.
Chłopak odwrócił się. W
oddali, u podnóża wzgórza, na którym wybudowano slumsy, znajdowało się właściwe
Rio de Janeiro. Dziewczynka wskazywała właśnie tam, czyli musiała chodzić do
dobrej szkoły. Tyle dobrze, pomyślał Josh.
– Starczy tego! – Falco
podszedł do nich i chwycił Miriam za wyciągniętą dłoń. – Nie rozmawiaj z nim.
– Nie dotykaj mnie! – rozkazała dziewczyna, wyrywając mu się. – I nie rozkazuj mi!
Mimo swoich butnych słów,
pomachała Joshowi na pożegnanie i ruszyła powrotem w górę ulicy.
– Zegar tyka –
powiedział Falco do Josha, nim ruszył jej śladem. Warknął jeszcze coś po
portugalsku do swoich ludzi.
Życie ulicy mimo świeżej
krwi, która nie zdążyła jeszcze wsiąknąć w ziemię, powróciło już do swojego
starego rytmu. Josh przez chwilę śledził jeszcze wzrokiem oddalającą się
dwójkę, a potem ruszył w drogę powrotną. Miał na dziś dość wrażeń.
***
Dziewczynka uśmiechnęła
się szeroko, ukazując białe zęby. Jej lekko skośne i ciemne jak u ojca oczy
błyszczały, gdy obejrzała się za siebie.
– Falco – zwróciła się
do mężczyzny – naprawdę go chcę. Papa mi pozwoli, prawda? Wtedy go złapiesz? I
przyprowadzisz?
– Po co ci ten biały
pies? – mruknął mężczyzna. – Ale tak. Jeśli pozwoli.
***
Zanim jeszcze zdążył
przekręcić klucz w zamku, drzwi mieszkania na oścież otworzył mu Sasza ubrany w
stare dżinsy i szarą bluzę. Rozpromieniał się cały, a żółtą szmatkę, którą
trzymał w dłoni, wcisnął do kieszeni.
– Wróciłeś! –
powiedział podekscytowany. Z twarzy nie schodził mu uśmiech. – Tęskniłem.
Dopadł do Szczęściarza
i potarmosił go po czarno-białym futrze. Pies równie uszczęśliwiony zaczął
skomleć i lizać go po twarzy. Santa Boy, który wciąż trzymał w dłoni uchwyt
smyczy, przewrócił oczami i oparł się ramieniem o ścianę. Nie miał teraz, jak
wejść do środka mieszkania, bo przejście torowała mu ta idiotycznie szczęśliwa
parka.
– Długo jeszcze będę
musiał tu sterczeć? – spytał.
– Och, popatrz,
Szczęściarzu – Sasza zwrócił się do psa, który wciąż się do niego łasił. – Twój
drugi pan jest zazdrosny.
– No jeszcze czego –
prychnął Santa.
Chłopak wstał i
rozłożył ręce. Jego szare oczy błyszczały.
– No chodź.
– Po tym, jak ten
jajo-lizus oślinił ci twarz? Nie, dziękuję.
Pies przekręcił
głowę zainteresowany, gdy Sasza się roześmiał. Santa Boy chyba zdążył już
polubić Szczęściarza. Opryskliwe słowa nie zmyliły Saszy.
– On nie ma jajek –
oznajmił rozbawiony. – Jest wykastrowany.
– Że co? Zrobili z
ciebie obojnaka? – Santa zwrócił się do psa. – No, ale Sasza już tak ma. Znam z
własnego doświadczenia. Do moich jajek też się zbliżył z nożem***.
Saszę aż wcięło.
Spojrzał na Santę Boy’a rozszerzonymi oczami, a potem zasłonił twarz dłońmi.
– Boże, nie musiałeś o
tym przypominać – jęknął.
Wszedł wreszcie do
mieszkania, a Santa Boy ze swoim wrednym uśmieszkiem podążył za nim razem ze
Szczęściarzem. Zrzucił torbę z ramienia na podłogę w przedpokoju i ściągnął psu
obrożę. Gdy się wyprostował, spojrzał na Saszę. Po wcześniejszym uśmiechu nie
było już śladu.
– No nie obrażaj się –
powiedział. Boże, uwielbiał te jego rumieńce. – No dawaj.
Chciał przytulić
chłopaka, ale ten odsunął się i poszedł do łazienki. Opłukał twarz i wytarł się
ręcznikiem.
– Nie musisz wszystkiego,
co mówię, brać tak na poważnie. Przecież na twarzy miałeś już gorsze rzeczy niż ślina.
– Jak ty coś powiesz –
parsknął Sasza, zbliżając się.
– To dlatego, że
rzeczy, które powinienem powiedzieć, nie chcą mi przejść przez gardło –
przyznał przed sobą Santa.
– To ja powiem za
ciebie w takim razie. Tęskniłem.
Sasza objął Santę Boy’a
w pasie i przycisnął twarz do jego piersi okrytej czarną koszulą. Mężczyzna
odwzajemnił uścisk. Jedną dłoń położył na karku chłopaka, wsuwając mu palce pod
kołnierz bluzy.
– Ja też – szepnął z
ustami przyciśniętymi do jego głowy pokrytej krótką szczeciną. – Ja też.
Sasza uśmiechnął się, a
potem uniósł głowę, by sięgnąć jego ust. Złapał je w długi pocałunek. Santa Boy
delikatnie głaskał tył jego szyi. Chłopak uśmiechnął się w jego wargi i
postanowił przeciągnąć tę chwilę jeszcze trochę, skoro szło tak dobrze. Objął
go za kark i pozwolił przerodzić Sancie pocałunek w coś głębszego, co
wykraczało już poza granice zwykłego powitania.
– Mm – muzyk zamruczał
zadowolony. Kiedy chciał, jego głos stawał się naprawdę seksowny.
Sasza, aż poczuł
przyjemny skurcz w brzuchu. Odsunął lekko głowę i spojrzał w górę, wprost w
czarne, głębokie ślepia Santy Boy’a. Mężczyzna przejechał wierzchem palca
wskazującego po jego policzku. Nawet, co było dla niego dość rzadkie, lekko się
uśmiechał.
Sasza zaśmiał się cicho
pod nosem.
– Też masz to uczucie –
zaczął – że wszystko się spieprzy? A ja nie chcę, żeby się spieprzyło. Nie
chcę.
– Wszystko będzie
dobrze – zapewnił Santa, widząc minę chłopaka. – Zobaczysz. Zadbam o to, żeby
nic nam nie przeszkodziło.
I nikt, dodał w
myślach, obejmując Saszę ramieniem i przyciągając go do siebie. Oparł podbródek
o czubek głowy chłopaka. Teraz widział odbicie swojej twarzy w naściennym
lustrze. Nie mógł tylko pozwolić, aby Sasza go takim ujrzał. Żeby zobaczył
twarz człowieka gotowego zrobić wszystko, aby nikt ich nie rozdzielił.
Pocałował chłopaka
jeszcze raz, a potem się odsunął. Nie patrząc już na niego, udał się do
łazienki.
– Śmierdzę twoim psem –
wytłumaczył. – I zrób coś do jedzenia. Jestem głodny.
– Jest spaghetti –
odparł Sasza, zdziwiony tą nagłą zmianą zachowania.
Chwilę patrzył się
jeszcze na zamknięte drzwi łazienki, a potem wszedł do kuchni. Szczęściarz
ruszył za nim, rozglądając się ciekawsko po nowym pomieszczeniu i wszystko
obwąchując. Sasza wyciągnął z szafki miski, które kupił specjalnie z myślą o
nim. Do jednej nalał wody, a do drugiej nasypał karmy. Potem zajął się
odgrzewaniem obiadu.
– Mój chłopiec się
usamodzielnił – stwierdził Santa Boy po przeżuciu kolejnej porcji makaronu z
sosem pomidorowym. – Zaskakująco zjadliwie.
– Dzięki – prychnął
Sasza, który siedział po drugiej stronie stołu i pił herbatę. – Jakoś mówisz to
bez przekonania.
– Bo teraz nie jestem
ci już do niczego potrzebny i mam obawy, że trzyma cię tu tylko mój chuj. –
Zażartował Santa.
Wiedział, że tak nie
było. Jedyną rzeczą, w jaką w ogóle wierzył w całym swoim życiu, była miłość
tego durnego chłopaka. Wrócił do jedzenia, bo naprawdę był głodny. I to było
takie miłe uczucie, gdy ktoś się dla ciebie starał. Uniósł głowę znad talerza,
gdy usłyszał ciche:
– Przedtem było
zupełnie odwrotnie.
Spojrzał na Saszę,
który ukrył twarz za kubkiem z parującą herbatą.
– Nawet nie masz
pojęcia, jak bardzo się nie doceniasz – powiedział i zaśmiał się pod nosem z
samego siebie. – Moje diaboliczne „ja” musi walczyć z zalążkiem sumienia, które
przez ciebie we mnie wykiełkowało. I wcale nie wiem, czy mi się to podoba.
Sasza skierował na
twarz Santy spojrzenie swoich szarych oczu. Znowu to zrobił, pomyślał. Otworzył
się przed nim. I tylko dla niego. Sasza wstał od stołu i podszedł do mężczyzny,
który patrzył na niego z uniesionymi brwiami. Wyczuwając intencje chłopaka,
odsunął krzesło do stołu i chwycił go za przedramię. Sasza usiadł mu na
kolanach tak, jak kiedyś to robił, i oplótł jego wytatuowaną szyję rękoma. Santa
Boy przejechał dłonią po jego boku i położył ją na udzie chłopaka.
– No co ci cię tak
wzięło? – spytał.
– Ach, tak sobie –
odparł lekko Sasza i uśmiechnął się przebiegle. – Trochę przed twoim powrotem dzwonił
Marcio.
– Więc to początek
jakiejś kary? Coś w stylu: daję kość do powąchania, a potem odbieram?
– A zrobiłeś coś złego?
– No skoro dzwonił, to
chyba tak – prychnął Santa Boy.
– No nazwał cię jakoś
tak… – Sasza udał zamyślenie. – Zwyrodnialec? Padalec? Nie pamiętam. I mówił
coś o spermie w moim tyłku.
– Kurwa – syknął Santa.
– To jaka ta kara? Miesiąc bez seksu? No wiedziałem, wiedziałem. Szczęściarz,
zapowiada się kilka tygodni długich spacerów.
Sasza roześmiał się,
widząc teatralnie wykrzywioną minę Santy Boy’a i owinął ciaśniej ręce wokół
jego szyi. Pocałował go w policzek.
– No według jego
standardów, czyli pewnie takich, jakie wyznaje większość społeczeństwa,
zachowałeś się jak cham – odparł Sasza, a muzyk przewrócił oczami. – Ale ja,
znając ciebie i to, do czego jesteś zdolny, jestem wręcz dumny.
– Tak, tak. Byłem
grzecznym pieskiem – zapewnił skwapliwie Santa. – A grzeczny piesek powinien
dostać nagrodę.
– I co? Chcesz kość
piesku?
– Wolałbym budę albo
króliczą norę – odparł muzyk i przesunął dłoń z uda Saszy na jego pośladek.
Pomasował go przez materiał spodni. Językiem przesunął po linii szczęki
chłopaka.
– I co będziesz robił,
jak już do niej wejdziesz? – spytał Sasza zadowolony, że wszystko poszło po jego
myśli.
W końcu po coś brał
prysznic, mimo że był w środku sprzątania, gdy Santa Boy zadzwonił, że będzie w
domu za godzinę. Dłońmi sięgnął do pierwszego od góry guzika ciemnej koszuli
mężczyzny.
– Będę machał ogonem aż
do utraty tchu – odparł Santa, patrząc chłopakowi prosto w oczy.
Może Sasza nie był
klasycznie przystojny, ale muzyk uwielbiał na niego patrzeć. Może dlatego, że
jego szare, trochę wyłupiaste oczy nigdy nie kłamały. A może dlatego, że wciąż
fascynowało go, jak chłopak się rumieni. Przez uszy, policzki i szyję, aż po klatkę
piersiową.
Mięśnie Saszy się
spięły, gdy muzyk włożył mu język w zagłębienie małżowiny usznej. Zamruczał
podniecony, co niemal zamieniło się w pisk, gdy poczuł wyraźnie ugryzienie w
płatek ucha.
– Ach, jednak zły z
ciebie pies. – Zaśmiał się.
Santa zamruczał na
potwierdzenie, że zgadza się z tą opinią. Gdy zaczął zębami skubać jego szyję,
Sasza przymknął na moment oczy. Dłoń muzyka wkradła się pod materiał jego bluzy,
by przesunąć po twardym brzuchu chłopaka i w końcu chwycić między dwa palce
sztywny sutek. Sasza zasyczał, bo dotyk nie należał do delikatnych. I to było
dobre. Czuł, jak serce kołacze mu coraz mocniej w piersi. Chciał już. Ręką
odsunął jak najdalej talerz z zimną już resztką spaghetti, jak coś, co bardzo
mu teraz przeszkadzało. Naczynie uderzyło z brzdękiem o kubek z herbatą, który
przewrócił się, a jego zawartość wylała się na podłogę.
– A mówiłeś, że jestem
na to za stary. – Santa Boy chwycił go stanowczym ruchem w pasie i posadził na
blacie.
Pocałował go gwałtownie
i mocno, gryząc jego wargę, a potem chwycił chłopaka za ręce i zmusił do
położenia się. Podciągnął mu bluzę w górę, aż pod szyję. Nachylił się, całując
go raz jeszcze – krótko i dominując, a potem za cel obrał sobie sutek Saszy,
ten ciemniejszy. Chciał go jeszcze zmaltretować, żeby jutro był nadal
napuchnięty i drażnił chłopaka, ocierając się o koszulkę. Polizał go przeciągle,
jak na dobrego psa przystało, a potem zacisnął na nim zęby i zaczął ssać.
Poczuł krew, więc uniósł spojrzenie w górę, ale Sasza tylko spiął się bardziej
i chwycił go mocno za włosy. Głowę odchylił poza krawędź stołu i przymknąwszy oczy.
– Mój fiut – jęknął.
– Mm – zamruczał Santa,
dalej z usta przy sutku chłopaka. Sztywny, uwięziony w spodniach penis dźgał go
w podbrzusze.
Uniósł się i oblizał
wargi. Patrząc z góry na rozłożonego na stole chłopaka, którego klatka
piersiowa unosiła się i opadła w urywanych oddechach. Dłonią pomasował się po
kroczu. Myślał przez moment, a potem gwałtownie przyciągnął Saszę tak, by jego pośladki
znalazły się na krawędzi stołu i zdarł z niego spodnie wraz z bielizną.
Wszystko działo się w
takim tempie, że Sasza zdążył jedynie chwycić się jedną dłonią krawędzi blatu. Gdy
kochał się z Marcio, zawsze najpierw zamykał Szczęściarza w innym pokoju, bo
było mu jakoś dziwnie robić to przy nim. Teraz w ogóle go to nie obchodziło.
Nie mógł się nawet na tyle skupić, aby o tym pomyśleć.
– No już – sapnął.
– Jaki niecierpliwy. –
Zaśmiał się Santa Boy. – To daj tę kość.
Chwycił nasadę penisa
Saszy w dłoń, a resztę wziął między usta i zaczął mu obciągać. Zaskoczony
chłopak stęknął podniecony. Czuł, jak spinają się jego mięśnie, a po całym
ciele przechodzi go dreszcz. Oczy trzymał kurczowo zamknięte, więc na ślepo
wyszukał ręką głowę Santy Boy’a i
pociągnął go za włosy.
– Już – jęknął – bo ja
zaraz…
Santa Boy wyprostował
się, ale nie przestał stymulować jego penisa dłonią. Sasza chciał powiedzieć
coś jeszcze, ale przemieniło się to przeciągłe jęk, gdy doszedł. Leżał chwilę
na stole w bezruchu, porażony przyjemnością, a potem spojrzał na Santę. W jego
spojrzeniu można było dojrzeć coś na kształt zawodu.
– Och, nie martw się.
Dojdziesz drugi raz – zapewnił Santa z tym swoim uśmieszkiem na twarzy. Z
sapnięciem ulgi rozpiął swoje spodnie i uwolnił penisa. – Zapewniam.
Saszę aż coś ścisnęło w
klatce na widok pożądania wymalowanego na twarzy muzyka. Uniósł się do siadu i
objął Santę w pasie nogami. Czuł na wewnętrznej stornie uda, jak gorący,
sztywny członek przesuwa się po jego skórze. Polizał dwa palce i sięgnął do
swojej dziurki, a muzyka przyciągnął za kark do pocałunku. Santa Boy zamruczał
i także sięgnął dłonią do jego odbytu. Chłopak stęknął w jego wargi, gdy wbił w
niego kciuk, rozpychając mięśnie.
Nie mógł już więcej
czekać, więc przewalił chłopaka z powrotem na stół. Uderzył go w udo, aż
plasnęło, a potem naciągnął je sobie wyżej, na biodro. Splunął jeszcze raz na
dłoń, aby przesunąć nim po penisie, a potem wbił się w chłopaka na raz,
trzymając go przy tym za szyję. Sasza krzyknął i odrzucił rękę do tyłu,
trafiając w talerz.
– O… kurwa – jęknął
głośno.
Zmarszczył brwi w
grymasie bólu. Nie był jednak zły. Po coś w końcu brał tę kąpiel z dodatkowymi
atrakcjami. Objął mocniej Santę Boy’a nogami. Jego fiut chciał już więcej. Santa
Boy sięgnął wargami jego podbródka, a potem zaczął go pieprzyć. Dociskał go
przy tym jego ciało do blatu rękoma, biorąc go mocno. Wyduszało to z Saszy,
który pobielałymi palcami trzymał się krawędzi stołu, głośne jęknięcia. Inaczej
niż zwykle, cały czas patrzył się Sancie prosto w te czarne ślepia.
Mężczyzna doszedł w nim
pierwszy, dociskając się mocno do jego ciała. Na chwilę oparł czoło o
zarumienioną klatkę chłopaka, by uspokoić oddech. Pocałował go w miejscu mostka
i uniósł się, by wysunąć z niego penisa. Sasza jęknął na uczucie pustki w swojej
rozciągniętej dziurce, ale nie trwało to długo. Santa Boy wcisnął w niego cztery palce, pieprząc go nimi szybko, a penisa znów wziął w usta, ssąc mocno.
Sasza ścisnął mięśnie
wokół placów muzyka. Był rozpalony i trochę sfrustrowany, co tylko bardziej go
nakręcało. Strzelił w gardło muzyka, zaciskając przy tym kurczowo powieki i
mięsnie odbytu, unieruchamiając dłoń Santa Boy, który odsunął się i zasłonił
usta dłonią. Z trudem przełknął spermę, lekko się krztusząc. Mistrzem orala
przestał być już dawno.
– Mogłeś uprzedzić.
Sasza, cały czerwony także
na szyi i klatce piersiowej, otworzył oczy i spojrzał na Santę. Uśmiechnął się.
– Mogłem – potwierdził –
ale nie uprzedziłem.
Ze stęknięciem uniósł się do siadu. Z
kieszeni bluzy, którą wciąż miał przecież na sobie, wyciągnął szmatkę i podał
ją muzykowi.
– Masz, trzeba posprzątać – dodał.
– To kara? – spytał Santa, patrząc na
ścierkę z uniesioną brwią. – Obiecuję, że wieczorem się poprawię.
– No ja myślę – odparł Sasza i zsunął
się ze stołu. Dłoń położył sobie u dołu pleców. – O kuźwa.
Muzyk objął go od tyłu i pocałował w
spocony kark.
– Wróciłem – szepnął.
– Tak.
– Tak.
*Coxinha – brazylijskie
pierożki z kurczakiem.
**Black don’t crack – slang oznaczający, że po czarnoskórych nie
widać tak bardzo upływu czasu, jak po innych rasach. Ich skóra nie marszczy się
tak bardzo itp.
*** Nawiązanie do bonusu,
który dołączony jest na końcu e-booka.
Biedny Josh, on ma poprostu w życiu przesrane. Zastanawiam się czy naprawdę istnieją ludzie o takim nagromadzeniu pecha. Opis slumsów jest ekstra, deczko obrzydliwy, ale bardzo obrazowy.
OdpowiedzUsuńMyślę, że istnieją ludzie o takim nagromadzeniu pecha i jednocześnie mam utopijne marzenie, aby było ich jak najmniej. Slumsy w Rio istnieją przecież naprawdę. Często życie jest bardziej zaskakujące niż film, czy książka... albo jakiś blog.
UsuńFajne, że opis się podobał. Myślę, że to moja zmora. Gdybym bardziej skupiła się na akacji, mogłabym pisać znacznie szybciej. Widzę, że niektóre blogowe opowiadania składają się głównie z dialogów i pozbawione są prawie zupełnie opisów. I to działa. Ale ja tak niestety nie potrafię. Lubię sobie życie komplikować.
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam,
MoNoMu
Akurat ja nienawidzę opowiadań z samymi dialogami, akcja jest fajna i oczywiście na nią się czeka, ale w najlepsych książkach też nie ma samej akcji. To że czasami historia zwalnia moze denenerwowc, ale w sumie nadaje realizmu i mi nie przeszkadza, a nawet się podoba. A ta dziecinna część mnie oczywiscie krzyczy ze już chcę interakcje Santa -Sasza ;)
OdpowiedzUsuńKocham ich, jak milo poczytac o tej dwójce bez zadnych negatywnych emocji i wybuchów :D to pewnie długo nie potrwa ale jest fajnie. A że Santa Boy zniszczy wszystko i wszystkich co stanie im na drodze to nie watpie
OdpowiedzUsuńWszyscy jakąś tragedię/dramę zakładają. A może będzie miło i spokojnie? Nikt w to nie wierzy? xD
UsuńPozdrawiam!