Przed chwilą odebrał
telefon od matki Saszy, bo ten, pomimo głośnego upominania się komórki o
atencję i kilku lekkich szturchańców, jedynie wymamrotał coś przez sen i
mocniej nakrył się kołdrą. Santa olał pierwszy telefon, po drugim wyciszył
dźwięk, ale, gdy ekran smartphone’a rozświetlił się po raz trzeci, odebrał.
Pomyślał, że może to coś ważnego. Ktoś umierał, czy coś w tym stylu. Prawda
była jednak inna. Matka Saszy dzwoniła, ponieważ wypacynkowany Latynos nakablował jej, że
Sasza wrócił prosto w objęcia diabła.
Rozmowa była bardzo
krótka i treściwa. Kobieta kazała mu „po prostu tego nie spieprzyć”. Santa
uznał, że całkiem w porządku z niej babka. Te wszystkie historie o teściowych
były grubo przesadzone.
Musiał wstać z łóżka, by odłożyć telefon na stolik, bo
nadal nie miał nocnych szafek. Od odejścia Saszy w mieszkaniu nic się nie
zmieniło, bo Santa prawie w nim nie przebywał. Narastała tylko warstwa kurzu na
meblach, po której teraz nie było śladu.
Usiadł na łóżku i spojrzał
na twarz Saszy pogrążonego we śnie. Skubnął palcami jego odrastające na środku
głowy, w miejscu irokeza, włosy. Wszystko wracało na dawne tory. Pewne
rzeczy nie mogły jednak pozostać takie same, bo wszystko się, no właśnie,
spieprzy.
Dotyk musiał przebudzić Saszę, bo przetarł zaczerwienione oczy
dłonią, a potem spojrzał na Santę.
– I kto to był? –
spytał.
– Twoja matka.
– Serio? I co mówiła?
Santa Boy się
uśmiechnął.
– Groziła mi – odparł
rozbawiony.
– Jakoś mam przeczucie,
że mówisz prawdę.
Matki już tak mają,
pomyślał, uśmiechając się. Odwrócił się w stronę Santy, który siedział na łóżku
z rozprostowanymi nogami. Położył mu głowę na udzie, a dłonią zaczął głaskać
jego łydkę przez materiał starych dżinsów. Odzyskał ich oboje.
Santa Boy poklepał
chłopaka po nagim ramieniu i spojrzał przez okno. Słońce było już wysoko na
niebie. Żadne chmury go nie przysłaniały. Zapowiadało się na ładny dzień. Miał
nadzieję, że każdy następny taki będzie. Możliwe, że tak, jeśli tylko tego nie
spieprzy.
– Sam sprzątałeś? –
spytał, gdy jego spojrzenie znów spoczęło na aż błyszczących się meblach bez
ani grama kurzu. – Nie musiałeś.
– Musiałem, jeśli nie
chciałem dostać pylicy – odparł Sasza.
– Przesadzasz –
parsknął Santa Boy – ale nie musiałeś tego robić sam.
No jasne, pomyślał
Sasza. Muzyk oczywiście nie sugerował, że powinni zrobić to razem, tylko
stwierdzał, że powinni nająć kogoś do sprzątania. I tak wracali do tego, co zawsze Saszę
dołowało w tym czymś, co, bardzo naciągając definicję, można było nazwać
związkiem. Mianowicie, pieniądze. Kilka stówek na wynajęcie ekipy sprzątającej
było dla Santy Boy’a niczym szczególnie teraz, gdy jego kariera powróciła na
właściwe tory, a płyty sprzedawały się jak świeże bułeczki. Sasza nie czuł się
już takim zerem, jak kiedyś. Wiedział, że mógł się sam utrzymać, zdobyć
normalną pracę, ale teraz przepaść między nimi była jeszcze większa. Santa Boy
był przecież pieprzoną gwiazdą Rocka, a on tym osławionym pracownikiem McDonald’sa.
– Widzę, że coś tam się
kotłuje w tej twojej mózgownicy. – Ochrypły głos muzyka wyrwał Saszę z
zamyślenia. – I domyślam się, że mi się to nie spodoba. To o co chodzi?
Chłopak przymknął oczy.
Na początku chciał się jakoś z tego wymigać, ale to przecież przez to wszystko
się rozpadło. Nie tylko Santa Boy dusił w sobie różne rzeczy.
– O to, co zawsze, gdy
nie wiadomo, o co chodzi.
– Pieniądze –
stwierdził domyślnie Santa i westchnął. – Powiem ci, że mam ich teraz od
zajebania. Nie wiem dokładnie ile, bo mnie to nie obchodzi.
– To jeszcze rzuć coś w
stylu „pieniądze nie są ważne” – prychnął Sasza. – Tak mówią tylko ci, którzy
je mają. I mają ich „od zajebania”.
– Oczywiście, że są
ważne. Trzeba mieć, co włożyć do gara i gdzie mieszkać. I to tyle. Widziałeś
Fat Moose’a. Jego wielką hacjendę, którą zamienił w burdel i to jego czerwone Ferrari.
Jeśli miałbym nas umieścić na skali żałosności, to na samym szczycie jest Fat
Moose, potem ja, a ty… się na niej nie mieścisz. Ty jesteś super.
– Jasne – prychnął Sasza, rozbawiony i trochę
pocieszony.
Santa Boy przejechał
dłonią po jego ramieniu, a potem zaczął przeczesywać mu krótkie włosy w leniwym
tempie. Miał dziś ciepłe dłonie.
– Najbogatszy byłem
gdzieś koło trzydziestki. I wiesz, dzięki czemu zarobiłem tę fortunę? – spytał.
– Na moim ciągłym ćpaniu i nienawiści do życia. Myślę, że wielu, którzy co
dzień spędzali osiem godzin na smażeniu frytek, było znacznie szczęśliwszych
ode mnie, mimo że o moich autach mogli jedynie pomarzyć. Poza tym, gdy już
dołączysz do zespołu też będziesz bogaty w chuj, więc się tak nie spinaj.
Sasza uniósł się do
siadu i z rozszerzonymi oczami spojrzał na Santę Boy’a. Nigdy nie brał jego
słów o „wspólnym nagrywaniu” na poważnie. Nawet teraz, gdy muzyk zostawił mu tę
notatkę, by nauczył się linii basowych z ostatniej płyty reaktywowanego High Death.
– Żartujesz, prawda? –
rzucił niemal z przerażeniem, które wywołało u Santy uśmiech. – Prawda?
– Wiesz, jak to się
skończy, jeśli pojadę na trasę do Europy sam? – spytał Santa Boy, sugestywnie
unosząc przy tym brew. Znał siebie aż za dobrze.
– Przeruchasz kogoś
albo się naćpasz?
– A jak to się skończy,
jeśli pojedziesz tam ze mną i popadniesz w to swoje zdołowanie przez swoją
wyimaginowaną beznadziejność? – kontynuował muzyk tym samym, żartobliwym tonem,
chociaż temat rozmowy był aż boleśnie realny.
Chłopak zmarszczył
czoło, zastanawiając się. Chyba znał odpowiedź.
– Pokłócimy się, pójdę
gdzieś poużalać się nad sobą, a ty wtedy się naćpasz i kogoś przeruchasz.
– A wtedy?
– Wrócę do matki.
Santa Boy strzelił
palcami.
– Bingo!
Sasza spojrzał mu w
oczy. Przysunął się jeszcze trochę i dotknął jego szorstkiego policzka.
– Czyli co? – spytał. –
Na zawsze i na wieczność? Forever
and ever?
– Na to wychodzi.
Uśmiechnął się, widząc
chłopaka w znacznie lepszym humorze niż jeszcze przed momentem. Do tego ślady
dokumentujące ich wczorajszą, długą noc na jego szyi i klatce piersiowej też
były przyjemnym widokiem.
– Ale i tak… dalej nie
jestem przekonany – powiedział Sasza. – Coś tam grywałem, udawało mi się nawet
dzięki temu zarobić na kolejną działkę. – Tu zaśmiał się gorzko. – Ale gwiazdą
Rocka nie jestem.
– To prawda – odparł
Santa Boy. – Dlatego zostałeś basistą, to wynika z charakteru. Na nich nikt nie
zwraca uwagi. No może Flea* się w to nie wpisuje. To miejsce wprost wymarzone
dla ciebie.
Sasza lekko się
skrzywił. Było jasne, że mężczyzna się z niego nabijał, ale z drugiej strony, to
było takie prawdziwe. Po prostu nie lubił być w centrum uwagi. Wolał się nie wychylać
i po prostu stać za plecami Santy Boy’a. Taką już miał naturę.
– I wiesz? Powiem ci
coś fajnego. – Muzyk uśmiechnął się jak to miewał w zwyczaju. W ten trochę
wężowaty, a trochę lisi sposób. – Wiesz dlaczego zabrałem cię w tedy do mojego
domu?
– Co?
Sasza aż zamrugał parę
razy oczami. Ta rozmowa zmierzała w coraz dziwniejszym kierunku. Nie miał
pojęcia, dlaczego muzyk powracał do ich pierwszego spotkania. On teraz tak
strasznie wstydził się tamtego siebie. A jaka było odpowiedź na to pytanie? –
zastanowił się. Bo Sancie zrobiło się go żal, gdy go takiego ujrzał? Raczej
nie. Wtedy nie był człowiekiem, który mógłby czuć coś takiego względem innej
osoby. Empatii.
– Bo byłeś samotny? –
odparł pytaniem. – Bo zobaczyłeś we mnie siebie?
– A myślisz, że ilu
rzygających ćpunów widziałem w swoim życiu? Wszyscy byliśmy tacy sami.
– No to co?
Santa Boy spojrzał w
bok, w stronę okna. Uśmiechał się półgębkiem do swoich wspomnień. Ciężko było
mu się do tego przyznać.
– Wiedziałem, kim
jesteś już wcześniej – przyznał w końcu, wracając spojrzeniem w stronę Saszy. –
Zaskoczony?
To chyba było
najłagodniejsze słowo opisujące stan, w którym znajdował się teraz Sasza.
Zaszokowany było znacznie lepszym określeniem. Nigdy o tym nie słyszał. Santa
Boy zaś wyglądał, jakby czuł się co najmniej niekomfortowo. Wciąż uciekał
spojrzeniem w bok. Sasza chyba nigdy nie miał tego usłyszeć.
– Ale jak to? – spytał.
– Chodziłem do tego
baru, gdzie dawaliście koncerty - ty i ta twoja przećpana ekipa. Byliście
dobrzy, ale bez szans na profesjonalizm. Wszyscy byliście już zbyt głęboko w
tym gównie.
Sasza musiał przyznać
Sancie rację. Całym zespołem mieszkali w jednym obskurnym i ciasnym mieszkaniu.
W ich lodówce żarówka oświetlała jedynie pustkę. Ta w ich głowach skąpana była w mroku. Nicość.
– Nie miałem pojęcia,
że tam byłeś – odparł. – W tym samym pomieszczeniu. Kuźwa.
Więc dzieliło go wtedy
tylko parę metrów od swojego przeznaczenia – pomyślał. Wyobraził sobie, jak
Santa Boy obserwuje go, siedząc przy jednym ze stolików w barze. Jak patrzy
właśnie na niego przez tłum ludzi.
– Tak. I wiesz co?
Santa Boy nachylił się
i przytknął swoje czoło do czoła Saszy. Chłopak spojrzał z bliska w jego czarne
oczy.
– W pewnym momencie
zacząłem tam przychodzić tylko dla twojego basu.
– Naprawdę? – spytał
cicho Sasza, nie dowierzając.
– Naprawdę –
potwierdził Santa Boy, uśmiechając się.
Uniósł podbródek chłopaka
i ucałował go lekko w usta.
– Więcej wiary w
siebie, okej? Jesteś świetnym chłopakiem.
– No skoro tak mówisz –
odparł z uśmiechem Sasza – to chyba wierzę.
>>Dopisana część<<
Santa Boy miał już
chyba dość zwierzeń, bo wstał i podszedł do szafy. To tam trzymał swoje gitary,
trzy włączając w to starego Maraudera. Leżałam tam też odrapana, biała basówka
Saszy. To ją wyciągnął Santa. Nim z powrotem zamknął drzwi szafy, chłopak zdążył
dojrzeć, że w kolekcji brakuje tej najważniejszej z gitar.
– Gdzie Marauder? –
spytał zaniepokojony. – Nie odkupiłeś go?
– Poszedłem do tamtego
antykwariatu, ale gitarę kupił już ktoś przez sklep internetowy – odparł Santa
Boy, usadawiając się z powrotem na łóżku. – Ten gbur, właściciel, odmawiał
podania mi danych osobowych tej osoby, mimo że ładnie prosiłem.
Ostatnie słowa muzyk
wypowiedział takim tonem, iż Sasza nie miał wątpliwości, że na pewno daleko
było temu do proszenia, a całej scenki na sto procent nie można było określić
jako „ładnej”. I dobrze, pomyślał zadowolony. Ten wredny dziad był prawdziwym
dupkiem. Lekcja pokory w wydaniu Santy Boy’a na pewno mu się przydała.
Oczywiście, jak to on, czuł też wyrzuty sumienia. Może muzyk nie chciał
przyznać tego wprost, ale ta gitara dużo dla niego znaczyła, tak jak i Cadillac
DeVille.
Santa Boy przycisnął mu
dłoń do ust, zanim zdążył coś powiedzieć. Sasza spojrzał na niego wzrokiem
pełnym zaskoczenia.
– Nie mów tego. Nie
przepraszaj, bo przez to tylko poczuję się jak jeszcze większy skurwysyn –
przyznał muzyk. – Ty nie masz za co przepraszać, więc nic nie mów.
Chłopak pokiwał głową
na zgodę, więc Santa odjął rękę od jego twarzy i usadowił się bezpośrednio za
nim. Gitarę przełożył ponad jego głową tak, aby Sasza mógł na niej grać, a
potem przełożył mu przez ramię pasek. Sasza syknął i odsunął materiał od
swojego ciała.
– Co? – zdziwił się
Santa i popatrzył na niego ponad ramieniem.
Sasza przytrzymał
pasek, a palcami drugiej dłoni naciągnął skórę na swojej piersi. Jego brodawka
była zaczerwieniona i spuchnięta. Widoczny był też mały strupek.
– Patrz, co mi
zrobiłeś. Jak ja mam teraz nosić ubranie?
– W ogóle – odparł
Santa Boy. Przejechał palcem po zaczerwienionym miejscu. Wyczuł, jak Sasza
lekko drży.
– No może tylko dzisiaj
– zgodził się chłopak z uśmiechem. Oparł się bardziej o tors mężczyzny. – To
będzie masakra, jak już pojedziemy w tę trasę.
– Hm? Dlaczego? –
zainteresował się Santa Boy.
Chwycił Saszę za dłonie
i nakierował jej na struny gitary.
– Całym zespołem w
jednym autokarze? – Sasza uniósł brew, jak to Santa miał w zwyczaju. –
Tragedia.
Santa Boy zarechotał.
– I z naszej dwójki akurat
ty się tym przejmujesz? No proszę, jak to się świat zmienia. Coś wykombinujemy –
zapewnił. – Więc to są te problemy pierwszego świata? Brak miejsca do ruchania?
Hm, podoba mi się. No ale przechodząc do meritum…
Naprowadził dłonie
Saszy na właściwie struny, przykrywając je swoimi. Kolejne instrukcje szeptał
mu wprost do ucha swoim wiecznie zachrypniętym głosem, co wcale nie pomagało
skupić się chłopakowi. Czuł jego oddech na skórze i muśnięcia ust. Sasza nie
był do końca pewien, czy się nie przesłyszał, ale w pewnym momencie Santa
szepnął znacznie ciszej coś, co brzmiało jak „Gdy pisałem basy, myślałem o
tobie”.
– Rozgrywasz mnie, jak
ci się podoba.
– Raczej ja gram, jak
ty mi zagrasz – odparł Santa. – Ech, to będzie najbardziej spedalony zespól
metalowy wszechczasów. Zróbmy sobie przerwę. Przydałoby się coś zjeść.
Sasza oparł gitarę o
ramę łóżka. Wstał, by ubrać spodnie. Dotąd miał na sobie tylko bokserki.
– Muszę iść ze
Szczęściarzem na spacer – powiedział, grzebiąc w szafie.
– Już byłem – odparł
Santa.
Sasza nie zwrócił
wcześniej uwagi na to, że Santa miał już na sobie dżinsy. Na krześle dojrzał
też powieszoną świeżą koszulę. Mężczyzna musiał mieć ją wcześniej na sobie.
– No proszę. –
Uśmiechnął się. – Gotuje, chodzi z psem na spacer, zarabia kupę kasy i dobrze
pieprzy. Facet doskonały.
– No to chyba jasne –
prychnął Santa Boy.
Chciałby, aby to była
prawda. Nie spieprzyć, powtórzył w myślach jeszcze raz słowa matki Saszy.
***
Jack strzepnął popiół
do popielniczki i ponownie zaciągnął się papierosem. Było tak strasznie duszno,
pomimo otwartych okien i kilku pracujących na pełnych obrotach wiatraków.
Siedział rozparty na zniszczonej kanapie i przyglądał się grze. Kilku mężczyzn,
wszyscy bez koszulek, z chudymi ciałami pokrytymi tatuażami i diamentowymi
kolczykami w uszach, tłoczyło się wokół stołu bilardowego. Reszt siedziała na
kanapach, pijąc alkohol i paląc zioło. Był wśród nich także Barbosa. Zajmował
miejsce obok Jacka, przy otwartych na oścież oknach z popękanymi szybami. Chociaż
pochodził stąd, podobnie jak Jack nie przepadał za upałem, a mimo to zawsze
ubierał się na czarno. Dlatego ta część faweli, która była pod jego jurysdykcją,
także prezentowała się dość smętnie. Bossowie narkotykowi mieli tu taką władzę,
że nawet wpływali na sposób ubioru ludzi zamieszkujących slumsy. Mieszkańcy graniczącego
z ich terenu ubierali się w znacznie bardziej wymyślne stroje, pełne barw, tak
jak miał to w zwyczaju główny wróg Barbosy, a przez to także Jacka, Dacnis.
Hetfield spojrzał na
zegarek, a potem na twarz Barbosy. Mężczyzna nie wydawał się być w dobrym
humorze, co nie wieszczyło dobrze ludziom, czekającym za drzwiami. Dochodziła
dwudziesta, więc strażnik wpuścił pierwszego interesanta. To był młody chłopak.
Mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat, ocenił Jack. Był bardzo szczupły, gdy
szedł, pod ciemną skórą grały mu mięśnie. Pomimo młodego wieku, miał już na
ramieniu tatuaż. Popatrzył krótko na Jacka czarnymi oczami, gdy go mijał, a
potem stanął przed Barbosą. Ten kiwnął na swojego człowieka, który wyciągnął za
paska pistolet. Włożył go do plecaka dzieciaka, który ten ściągnął z
ramienia.
– Wiesz?
– Wiem.
I to wszystko. Chłopak
zapiął plecak, nałożył go z powrotem na ramię i wyszedł z sali. Jack pokręcił
głową. Dzieciakowi dopiero sypał się pierwszy wąs.
– Coś nie tak? – spytał
Barbosa.
– Zastanawiałem się
tylko, czy sobie poradzi – odparł Jack.
– To będzie dla niego
test.
Test, powtórzył w
myślach Jack. Jego też poddali próbie. Teraz miał już dwie rzeczy, przez jakie
dręczyły go wyrzuty sumienia. To, co zrobił Joshowi w tej przeklętej przyczepie
oraz zabicie tamtego dzieciaka. Gówniarza, który postanowił handlować na lewo
towarem Barbosy. Jack zdał test, ale stracił Josha i resztkę człowieczeństwa.
Następny był starszy
mężczyzna. Otyły i spocony. Stary pijak, który całe życie spędził
najprawdopodobniej na hazardzie i biciu żony, ocenił Jack. Było tu takich od
groma. Na twarzy miał świeżą ranę, która goiła się bardzo brzydko. Gdy stanął
przed Barbosą, przełknął ślinę. Zaraz też upadł na kolana, gdy pchnął go
podążający za nim członek gangu.
– Więc, co masz mi do powiedzenia? Mieliśmy umowę, prawda?
– Tak… – potwierdził mężczyzna, nie patrząc Barbosie w oczy. – Ja… dotrzymam!
– Termin minął wczoraj – przypomniał gangster nad nim stojący.
Barbosa pochylił się ku
mężczyźnie, a gdy ten uniósł twarz, wydmuchał mu na nią smugę białego dymu.
– Pieniądze albo twoja córka. Taka była umowa. Moi ludzie jej szukali, ale
nagle jakby się rozpłynęła.
– Ona… uciekła – przyznał mężczyzna – ale znalazłem ją. Poszedłem po nią, ale…
– Ale? – powtórzył Barbosa. Potem stopą ozutą w klapek przejechał po
ranie na twarzy mężczyzny. Ten nawet nie drgnął, tylko znów przełknął ciężko
ślinę. – Ale ktoś ci obił twoja pijacką
mordę. Kto?
– Mnich. Dzieciak. – Kiwnął głową na Jacka. – Nie stąd.
Jack przymknął na
krótki moment oczy. Wiedział, co to znaczyło. Nie musiał nawet patrzeć w stronę
Barbosy. Wystarczył mu jego gardłowy śmiech.
– No proszę – podłapał
Barbosa. – Kto by się spodziewał. Prawda, Jack?
– Już któryś raz wpieprzają się w nasze sprawy – dopowiedział członek
gangu stojący obok.
Barbosa kiwnął na
niego, aby wyprowadził klęczącego mężczyznę z pokoju, a potem dał mu jeszcze lekcję na przyszłość. Potem znów spojrzał na
Jacka.
– Chyba miałeś
rozwiązać tę sprawę?
– Rozwiążę.
* Basista zespołu Red
Hot Chili Peppers
"W pewnym momencie zacząłem tam przychodzić tylko dla twojego basu." Usłyszeć cosr takiego z ust Santa Boya to wiecej niż wyznanie miłości, Sasza pewnie urósł kilka centymetrow. A w ogole to jestem z nich dumna - rozmawiają ;)
OdpowiedzUsuńNo nie? Santa mięknie. Po prostu nie chce popełniać tych samych błędów, bo już wie, co dla niego jest ważne. Oby trzymał tak do końca.
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Zapomnialam juz o tej gitarze, ciekawe czy w końcu ją odzyskają, chociaż Santa Boy sobie zasłużył na jej stratę. Kurcze naprawde fajnie że razem pojadą w tą trasę i Santa wyprowadza szczesciarza :D jest tak dobrze że na logikę albo zbliżasz sie do końca opowiadania albo coś się zaraz spierdoli ;) Końcówka rozdziału dość mroczna, czyżby mialo dojść do konfrontacji Josha i Jacka i to wcale nie miłej? Wesołych Świąt, niech trwają jak najdłużej :D
OdpowiedzUsuń"jest tak dobrze że na logikę albo zbliżasz sie do końca opowiadania albo coś się zaraz spierdoli ;)" No hmm... Mogę zdradzić, że to jeszcze nie koniec. Co do drugiej części... Heh, po komentarz widzę, że wszyscy spodziewają się tego "spie***lenia" xD Nie pozostaje nic innego, jak przeczytać kolejne rozdziały i przekonać się czy jestem taka przewidywalna ;)
UsuńDziękuję za życzenia (O tak, niech trwają jak najdłużej!) i pozdrawiam!
Dzięki za tekst :) i przyjemnie leniwych świąt
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
AA
Dziękuję za życzenia i oczywiście również je przesyłam do Ciebie, AA, i wszystkich innych czytelników. Wesołych Świąt, smacznych pierogów i żeby wam nie przybyło kilogramów od tej świątecznej dobroci! Pozdrawiam ;*
UsuńKurcze aż nie mogę uwierzyć jak oni dojrzali haha
OdpowiedzUsuńW sumie, to nawet mnie jest w to ciężko uwierzyć, mimo że ja to napisałam xD Dzięki za komentarz!
UsuńKiedy Santa Boy powiedział dlaczego postanowił przychodzić nadal do tego baru gdzie swego czasu grał Sasza z zespołem jakoś tak byłam bliska wzruszenia.Ale mówię sobie:no nie rób popelny i nie łkaj haha To jest coś magicznego w sensie trudno mi uwierzyć w ten spokój jaki u nich jest i tak dalejXD 'Naprowadził dłonie Saszy na właściwie struny, przykrywając je swoimi' rozpływam się jak to czytam.Nazywam to co czuję czytając takie sceny-rozpływaniem się.A chwilę temu Santa mówił coś o ruchaniuXD rozpływam się.Tutaj taki doceniacz z tego powodu, że trudno wybrać ulubione opowiadanie jak ma się za sobą ich sporą ilość i są z cztery na pierwszym miejscu to napiszę tak TB i Life is cheap(pozwolę sobie połączyć) to opowiadanie, które ja chcęXD w papierowej wersji nawet jak mam sobie wydrukować na własny użytek(nikt nie wie tylko osoby na tym blogu-to jest legalne?) a to dlatego, że większe prawdopodobieństwo, że w formie cyfrowej coś się z nim stanie niż w takiej no fizycznej, papierowej moje zdanie.Taak pożar no, ale nie idźmy za daleko...no może jakieś zalanie..Więc no jest szos aż dam <3
OdpowiedzUsuńi ta mafia też dobraXD
Romantyczne wyznania od Santy Boy'a to jest to! Dziad zrozumiał, że jak nie będzie ze sobą i z Saszą szczery, to go straci i znów zostanie sam. Zaskoczyło mnie to, że TB i LiC jest u kogoś tak hmm... specjalne miejsce w sercu. To bardzo miłe. Z moimi wypocinami można robić, co się chce, oprócz przypisywania i ich innym autorom (Słyszałam, że były takie akcje wśród autorek BL, że ktoś wstawiał czyjejś opowiadanie na jakąś stronę jako swoje... Ale nie sądzę, żeby ktoś chciał sobie zawłaszczyć coś tak świrniętego jak TB xD). Na dnich będzie gotowy ebook, więc jeśli bardzo chcesz, możesz go sobie wydrukować.
UsuńPozdrawiam bardzo serdecznie :)