piątek, 27 października 2017

Life is Cheap - ROZDZIAŁ 7 - Zła pustką nie pokonasz


Tym, kim staniemy się jako dorośli, w dużej mierze zależy od środowiska, w którym przyszło nam się wychować. Sasza sam mógł potwierdzić to na własnej osobie, ale jego przypadek był niczym w porównaniu do Santy Boy’a. Nie znał nikogo bardziej porypanego od tego człowieka. Dlatego tak bardzo zdziwiła go mieścina, do której przyjechał autobusem. West było po prostu zwykłym, małym miasteczkiem w Teksasie. Pełnym białych konserwatystów, którzy po niedzielnej mszy szli do Wendy’s na burgery. Atmosfera panująca w mieście była dość senna, żadnych gangsterów latających ze spluwami po ulicach i handlujących metą. Tak, to było małe, zwyczajne miasteczko, ale czy to właśnie nie w takich miejscach rozgrywają się akcje najgorszych horrorów? – pomyślał Sasza. Mała, hermetyczna społeczność, w której każdy o wszystkim wie, ale o niczym nie mówi się głośno. Jak brudne tajemnice mieli mieszkańcy West? Tego Sasza chciał się dowiedzieć.
Bez planu, gdzie właściwie  powinien się udać, stanął przy wiacie przystanku autobusowego i rozglądnął się wokół. Po drugiej stronie ulicy dojrzał słupek kierunkowy z kilkoma tabliczkami. Urząd miasta, szkoła, kościół, cmentarz. Pomyślał, że poszukiwania zacznie od ostatniego miejsca. Czuł, że właśnie tam znajdzie jakieś odpowiedzi. Drogę przeszedł pieszo. Dojście do bramy miejskiego cmentarza zajęło mu jakieś pół godziny. Nie wiedział, gdzie powinien szukać, więc przechodził pomiędzy rzędami białych krzyży, wpatrując się w wykute napisy. Biel, takiego było nazwisko rodowe Santy Boy’a. Sasza nigdy nie wypowiedział go na głos, podobnie jak imienia. Muzyk nigdy nawet nie przedstawił mu się swoim prawdziwym nazwiskiem.
– Marshall Biel – powiedział na głos. To brzmiało tak obco. W ogóle nie znał tego człowieka.
Po dłuższych poszukiwaniach znalazł nagrobki dwóch kobiet noszących to nazwisko. Po datach narodziny wywnioskował, że były to babka i matka Santy Boy’a. Starsza z kobiet miała także polskie imię, więc zapewne wyemigrowała do Ameryki po wojnie. Ciekawe, czy robiła pierogi? – pomyślał Sasza. Nie znalazł nagrobka ojca Santy Boy’a, więc mężczyzna mógł nadal żyć. Muzyk jednak nie utrzymywał z nim żadnego kontaktu, Saszy tak przynajmniej się wydawało.
– Teraz to nie dziwota, że kobieta popełniła samobójstwo. – Usłyszał.
Spojrzał w bok, na starszego mężczyznę, który układał wiązankę kwiatów na nagrobku parę metrów dalej.
– Zawsze zastanawiałem się, co jest z tym dzieciakiem nie tak. Mówili o nim w mediach, że ćpun, że degenerat. Satanista nawet. Przecież był z takiej dobrej, szanowanej rodziny. No i się wydało po tylu latach. No kto by pomyślał?
– Co takiego? – spytał Sasza. – Co się okazało?
– To telewizji, synu, nie oglądasz? – zdziwił się staruszek. – Zabrało go FBI, naszego radnego. Pedofil jeden. A niech go piekło pochłonie! Tylko dzieciaka żal.
Sasza nawet nie próbował o tym myśleć. W pośpiechu opuścił cmentarz, a pierwszą napotkaną osobę zapytał o adres domu należącego do Bielów. Młoda kobieta nie miała problemów z podaniem kierunku, w którym musiał udać się Sasza. Od dawna w mieście wszyscy mówili tylko o jednym.
To był mały, ale zadbany domek z wypielęgnowanym, ascetycznym ogródkiem. Sasza stanął przed drzwiami i nie wiedział, co dalej zrobić. Rozsądek mówił mu, że powinien odwrócić się na pięcie i odejść, serce krzyczało zupełnie coś innego. Chyba serio był masochistą. W końcu zapukał. Z dudniącym w piersi sercem czekał, odliczając w myślach przedłużające się w nieskończoność sekundy. Nie miał pojęcia, co powie. Nawet nie wiedział, dlaczego tu jest. To nie do końca tak było. Wiedział i rozumiał, jakie to głupie. Miał dwadzieścia siedem lat, a wciąż był naiwny jak dziecko.
Doliczył do stu, a drzwi się nie otworzyły. Czyli los zadecydował za niego. Sterczał tam jeszcze chwilę, nie mogąc się przemóc, aby odejść, w końcu jednak odwrócił się na pięcie. Gdy miał właśnie zejść z pojedynczego schodka, drzwi zostały otworzone i ktoś chwycił go za nadgarstek. Bardzo mocno, wręcz boleśnie. Chłopak przełknął ślinę, a potem powoli się odwrócił. Napotkał spojrzenie czarnych, głęboko osadzonych oczu. Nadal nie potrafił niczego wyczytać z twarzy tego mężczyzny.
– Przecież miałem obiecać.
– I dotrzymałeś obietnicy – odparł Sasza. – Nie wiem tylko dlaczego.
Santa Boy, wciąż ściskając rękę chłopaka w stalowym uścisku, zaśmiał się pod nosem.
– Nie ułatwiasz mi tego – mruknął. – I nie rób takiej miny, bo nie jestem aż tak miły, aby tego nie wykorzystać.
– O czym ty mówisz?
– Mówię o tym współczującym spojrzeniu bijącym z twoich rybich ślepi. To pewnie by wiele ułatwiło, ale… Nie, nie stałem się skurwielem, którym jestem, przez to, że molestował mnie ojciec. Taki już się urodziłem, taką drogę obrałem, więc lepiej… Lepiej wracaj już do domu.
Tak powiedział, ale jego szorstka dłoń wciąż ściskała nadgarstek Saszy. Twarz muzyka, jak zwykle nie wyrażała niczego.
– Nie przyszedłem dlatego – odparł chłopak.
– A przez co? Przez piosenkę? Tym bardziej powinieneś stąd odejść i nigdy nie wracać.
Wolną dłonią przejechał w górę, po torsie Saszy, aż na szyję. Jego dotyk pozostawił po sobie palącą ścieżkę na skórze chłopaka.
– Bo wtedy już nigdy nie pozwolę ci odejść. Nie zostawisz mnie żywy. – Długie, zimne palce muzyka zacisnęły się na gardle chłopaka. – Rozumiesz?
– To ty mnie wyrzuciłeś – wysyczał Sasza. – Wytarłeś się mną jak szmatą, a teraz pieprzysz, jakbym to ja cię wyrzucił… Kocham cię, jebany skurwysynu, tak, że sam nie mogę tego znieść, ale to i tak jest za mało.
Spojrzał w górę, na twarz Santy Boy’a o nieprzeniknionym wyrazie. Mężczyzna wciąż trzymał go za szyję, więc nie mógł odwrócić głowy, gdy łzy zaczęły spływać mu po policzkach.
– Kurwa.
– Trochę z ciebie beksa, co? – spytał Santa Boy.
Jego dotyk i wyraz twarzy złagodniały. Uśmiechnął się, a potem przycisnął głowę chłopaka do swojej piersi. Sasza przymknął oczy i zacisnął palce na materiale czarnej, paskowanej koszuli mężczyzny. Santa Boy pachniał inaczej.
– Nie powinienem nawet otwierać tych drzwi. Powinienem powiedzieć ci teraz jakieś paskudne rzeczy, abyś odszedł i wrócił do swojego normalnego życia…
Sasza uniósł głowę i spojrzał mężczyźnie prosto w oczy.
– Nie jesteś człowiekiem, który mówi, co trzeba – stwierdził. – Jesteś największym na świecie, samolubnym, narcystycznym, wynaturzonym chamem i skurwysynem, który nie mówi tego, co trzeba, tylko to, co chce. Więc powiedz, czego chcesz.
Santa Boy patrzył na niego chwilę bez słowa, a potem na jego usta wpłynął wężowaty uśmiech, od którego Sasza zadrżał na całym ciele.
– Przecież słyszałeś piosenkę – powiedział, gładząc dłonią wystrzyżoną na jeża głowę chłopaka. – Jeśli przekroczysz próg tego domu, to już nigdy mnie nie opuścisz. Na pewno nie żywy. Zabiję cię, jeśli spróbujesz odejść.
Sasza uśmiechnął się do siebie. Znowu spętany, znowu uzależniony od tego człowieka. Zredukowany do jego części. Ubezwłasnowolniony. Musiałby porzucić wszystko, co udało mu się osiągnąć. To wcale nie wydawało się trudne. Uśmiechnął się do siebie. Był beznadziejnym przypadkiem.
– Nie będziesz musiał mnie zabijać – odparł, uśmiechając się do swojej głupoty. – Umrę sam, jeśli znowu mnie zostawisz.
– Twoja matka mnie zamorduje – odparł Santa Boy, a potem zetknął ich czoła ze sobą. – Kocham cię.
Z Saszy jakby uszło powietrze. Zwiotczał w uścisku mężczyzny, dając mu się podtrzymywać. Przez ostanie miesiące starał się być silny, gonić, zdobywać rzeczy i doświadczenia, które wydawało mu się, że powinien mieć. Których powinien pragnąć. Parł na przód, ale czuł tylko co raz większe zmęczenie. W głębi serca nie zależało mu na żadnej z tych rzeczy. Robił je, bo uznał, że tak powinien. Matka, Greg, Marcio, cały świat mówił coś o samorealizacji, zdobywaniu kolejnych celów, rozwoju osobistym, jako o czymś, co wartościowało człowieka. A on chciał tylko znów zapaść się w tych wytatuowanych ramionach, które odgrodzą go od całego świata. Czy to czyniło go bezwartościowym? Może, ale nie poznał nigdy innego szczęścia.
– Muszę wiedzieć – powiedział, unosząc głowę, by spojrzeć Sancie w oczy.
Mężczyzna odsunął się, a potem bez słowa wszedł do domu. Sasza po chwili zaskoczenia podążył za nim. To był zwykły dom, jak dla przeciętnej rodziny. W ogóle nie pasował wystrojem i charakterem do muzyka. Sasza ciekawsko rozglądał się wokół. Więc to tutaj wychował się dzieciak, który stał się później Santa Boy’em, pomyślał. To było takie zwyczajne miejsce. Zwyczajny dom. Rockman zatrzymał się na końcu długiego, wąskiego korytarza. Dalej znajdowały się już tylko drzwi zamknięte na kłódkę.
Betonowe schody skryte były w mroku. Sasza schodził po nich powoli, jedną dłonią podtrzymując się ściany. Była zimna jak lód. W ciemnym pomieszczeniu panowała duchota i wilgoć. Santa Boy wyszukał przełącznik. Naga żarówka zamigotała, by po chwili rozbłysnąć drażniącym wzrok blaskiem. Sasza zasłonił na chwilę oczy, a potem rozejrzał się po pomieszczeniu. Betonowe ściany i podłoga były zupełnie nagie.
– Co, chcesz mnie tu zamknąć? – zażartował.
Santa Boy odwrócił się w jego stronę.
– Nie kuś – odparł. – Mówiłem, że nie jestem taki jak on, ale nawet nie wyobrażasz sobie, co mam ci ochotę teraz zrobić. Masz jeszcze szansę uciec.
– A co jeśli nie chcę uciekać? – spytał Sasza, chwytając muzyka za rękaw koszuli.
Santa Boy uśmiechnął się, ukazując zęby. Mrużył przy tym oczy.
– Przecież słyszałeś piosenkę.
Sasza otworzył usta, gdy dwa palce ozdobione wytatuowanymi literami naparły na jego wargi. Santa Boy chwycił go za język i przycisnął do dna jamy ustnej. Poczuł, jak gorąca ślina obtacza jego palce. W głowie rozbrzmiały mu słowa ojca. Jednak krwi nie da się oszukać, pomyślał. Byli tacy sami. Syknął, gdy Sasza zacisnął zęby na jego placach.
– Nie patrz się tak na mnie – powiedział chłopak, odejmując jego dłoń od swoich warg. – Nie jestem twoją matką. Potrafię żyć bez ciebie.
– To dlaczego tutaj jesteś?
– Bo może ty nie potrafisz beze mnie?
Santa Boy uśmiechnął się od jednego szpiczastego ucha do drugiego. Jego oczy lśniły w słabym jaskrawym świetle żarówki, a cienie nadały jego twarzy mrocznego wyrazu.
– Zrobiłeś się strasznie bezczelny – stwierdził, chwytając Saszę za twarz.
– Więc spraw, bym znów stał się pokorny.
To nie tak miało być, myślał, obłapiając wytęsknione ciało. Zabrał go tu, aby mu pokazać. Ostrzec przed sobą. „Nie jestem twoją matką”. Santa Boy uśmiechnął się i przejechał kciukiem po dolnej wardze chłopaka. To nie znaczyło, że on nie był jak swój ojciec. Dwadzieścia pięć lat temu, gdy był w tej piwnicy po raz pierwszy i ostatni, zarzekał się przecież. A teraz stał tutaj, przypierając słabsze ciało do ściany, a w głowie kłębiły mu się myśli, od których czuł pod skórą dreszcze.
Sasza patrzył w górę jak zaczarowany. Czuł, jak pot smugami spływa po jego bladej skórze. To nie tak miało być, pomyślał. To on miał tu być teraz panem. I to nie on miał paść kolanami na zimny beton. Znów wracali do tego samego. Zupełnie, jakby niczego się nie nauczył. Zadrżał, gdy szorstka, gorąca dłoń przesunęła się po jego obojczykach, a potem zatrzymała na szyi, unosząc jego podbródek. Znowu mu się poddawał, myślał, gdy ich usta się spotkały. Przez cienki materiał koszuli czuł na plecach chłód betonowej ściany, do której był przyparty. Z przodu zaś napierał na niego żar drugiego ciała i języka, który wdarł się do jego ust. Przyjął go ulegle, wydając z siebie zduszone stęknięcie. A obiecał sobie, że tym razem będzie inaczej.
Dalej był tym samym, głupim dzieciakiem, beznadziejnie i ślepo zakochanym w tym skurwielu, pomyślał, gdy opadał na kolana, dłońmi przesuwając po torsie Santy Boy’a. Zamruczał zadowolony, gdy muzyk przejechał dłonią po jego wygolonej na jeża głowie. Żałował teraz, że pozbył się swojego irokeza. Lubił, gdy Santa Boy zaciskał na nim palce. Gdy rozpiął mężczyźnie spodnie, sięgnął ręką do tyłu, by przytrzymać dłoń mężczyzny na swojej głowie. Był teraz tu, na klęczkach, uwięziony między nagą ścianą betonu, a Santa Boy’em kilka metrów pod ziemią i czuł się tak cholernie dobrze po raz pierwszy do miesięcy. Naprawdę był chory.

>>DOPISANA CZĘŚĆ<<

Jedyne, co czuł, to zimno betonowej ściany na plecach, żar bijący z szorstkiej dłoni mężczyzny na głowie oraz to dziwne rozedrganie w środku. Zebrał się na odwagę i splótł ich palce ze sobą. Santa Boy jak zwykle był przytłaczający. Sasza czuł wzrok jego czarnych, błyszczących w świetle żarówki oczu, skrytych za pasmami opadających włosów. Miał właśnie dotknąć penisa mężczyzny, jedynego, którego kiedykolwiek chciał mieć w ustach, ale Santa odsunął jego głowę za czoło.
– Nie – powiedział. – Kurwa, nie.
Opadł na kolana tuż obok zdezorientowanego Saszy, a potem przycisnął jego ciało do swojego. Chłopak zacisnął kurczowo palce na materiale czarnej koszuli Santy Boy'a. Czuł się taki skołowany. Potrzebował jakiegoś oparcia, potrzebował odpowiedzi. Potrzebował Santy Boy’a.
– Co? – spytał po chwili. – Coś nie tak?
Odpowiedział mu mrukliwy, gardłowy śmiech ponad uchem. Czuł na nim gorące powietrze wydychane przez mężczyznę.
– Wszystko jest jak najbardziej okej – Usłyszał odpowiedź. – Tylko to miejsce… To miejsce nie jest dobre. Zabrałem cię tu, aby cię przestrzec.
– Przestrzec? – powtórzył Sasza. – Przestrzec przed czym? Przed sobą? Możesz się nie trudzić. To nie zadziała.
Santa Boy zaśmiał się gardłowo, a potem odchylił głowę Saszy na tyle, by mogli popatrzeć sobie w oczy. Dłonią przejechał po jego zaczerwienionym policzku.
– Mój ojciec – zaczął. – Do niedawna to było jego królestwo. Ja byłem tu tylko raz w życiu, dwadzieścia sześć lat temu, chociaż wiedziałem, cały czas czułem to w kościach, bo przecież byliśmy tacy sami. Widziałem, jak każdego dnia z mojej matki ucieka życie, ale zawsze tłumaczyłem sobie, że to nie moja sprawa. Że każdy jest kowalem swojego losu. Jednocześnie wmawiałem sobie, że nie jestem taki jak on, ale nie mogłem siebie wiecznie oszukiwać. W końcu przyrzekłem sobie, że nigdy się nie zakocham, to zresztą nie wydawało się trudne w moim przypadku. I, kuźwa, nadszedł czas, że byłem już przekonany, że zdechnę w samotności, nigdy nie poznając tego uczucia. Pogodziłem się już ze sobą i byłem gotowy po prostu przetrwać jeszcze te kilka lat, ale musiałeś pojawić się ty… I wszystko się spierdoliło. Już wiedziałem, że ojciec miał rację. Że mamy tą samą krew.
Jakoś rozumiał. Santa mówił nieskładnie, ale dla Saszy wszystko było jasne. Piwnica pod rodzinnym domem państwa Biel była teraz tylko zimnym, pustym pomieszczeniem, ale kiedyś to tu wszystko się zaczęło. To tu został wykreowany Santa Boy. Zrodzony ze strachu, że stanie się tym samym, co jego rodziciel. Że zrobi to samo, co on. Santa Boy powstał ze strachu. Z lęku, bólu i samotności.
Sasza uśmiechnął się krzywo, a potem klepnął Santę otwartą dłonią w policzek. Mężczyzna spojrzał na niego zaskoczony.
– I co się tak patrzysz? – spytał chłopak. – Przecież mówiłem, że nie jestem twoją matką. Ona była ofiarą. A ja potrafię żyć bez ciebie. Zostałem przecież pieprzonym bohaterem. Wyrwałem prawnika i weterynarza. Mogę żyć bez ciebie.
– Więc czemu jesteś tutaj, a nie tam?
Sasza wzruszył ramionami. Już wiedział dlaczego.
– Bo kochasz mnie w ten sposób, w który ja chcę być kochany. To jest mój wybór.
Santa Boy objął smukłą szyję chłopaka dłonią. Lodowate sygnety na jego palcach parzyły skórę Saszy. I to było tak strasznie dobre.
– I wybierasz to zamiast wolności? – spytał muzyk.
Sasza nie mógł się nie uśmiechnąć, widząc ten znajomy blask w jego oczach. Santa Boy miał spojrzenie węża.
– Ta, już zaczynałem się nią dusić – odparł, a potem ich usta się spotkały.

Santa Boy pokazał mu albumy ze zdjęciami. Przedstawiał się na nich jako niezdrowo chudy, wysoki dzieciak o wzroku dorosłego. Siedzieli w salonie, na podłodze. Santa Boy za plecami Saszy. Może nie mógł mu spojrzeć w twarz. Może się wstydził, może nie chciał okazać słabości. Sasza miał tylko pewność, że jeszcze nikomu tego nie mówił, nie opowiadał o sobie. Teraz, gdy poznał tajemnice Santy Boy’a, gdy nie było między nimi żadnej bariery, wiedział, że już nie ma odwrotu. Że zostaną ze sobą na zawsze. Może ktoś uzna to za chore, może matka będzie płakać, ale tak musiało być. Takie było przeznaczenie.
– Przepraszam.
Sasza przymknął oczy. To był doprawdy wyjątkowy dzień. Santa Boy przepraszał. Alleluja!
– Wybaczam ci – odparł – ten jeden, jedyny raz, ale nie będzie kolejnej szansy. Wtedy znajdę sobie innego weterynarza, prawnika albo lekarza, a ty zdechniesz w samotności.
– Wiem – odparł Santa Boy, opierając czoło o plecy chłopaka. – Byłem już bardzo blisko.
– Jutro wrócimy do Austin, a ten dom sprzedasz i już nigdy tutaj nie wrócisz. Słyszysz?
– Tak. Może lepiej go spalić?
– Nie. Pustka nie pokona zła. To może zrobić tylko dobro.

***
Jack Hetfield rozsunął zasłony i otworzył drewniane okiennice. Do pokoju wdarło się poranne, lecz już nieznośnie nagrzane powietrze. Pomimo wczesnej pory ulice miasta były już zatłoczone. Pokrzykiwania kupców i przekupek mieszały się z odgłosami wystawionych na sprzedaż zwierząt i porykiwaniem przestarzałych silników.
– Zaczyna się nowy, wspaniały dzień – stwierdził mężczyzna, wsadzając pistolet z tyłu, za pasek od spodni. Pod marynarką był niewidoczny.
– Jak tam chcesz – odburknął mu jeden z lokalnych chłopaków, który właśnie zbierał się z łóżka. – Szef znowu pytał, gdzie jest rudy.
– I co mu powiedziałeś?
– Że to twoja sprawa, a nie moja.
– Dobrze – skwitował Jack, a potem odpalił papierosa.
– On nie był tego samego zdania.
Hetfield spojrzał na chłopaka, a potem poklepał się dwoma wyprostowanymi palcami po policzku.
– Stąd ta szrama? – spytał.
Młody Indianin odruchowo przykrył ranę dłonią. Wciąż był jeszcze nagi. Jego ubranie zostało w łazience po wczorajszym wieczorze.
– Wiesz, jaki jest.
Jack już nic nie odpowiedział. Odwrócił się z powrotem w stronę okna i wypuścił dym przez nos. Josh to było najmniejsze z jego zmartwień, co tylko potwierdziły słowa chłopaka, gdy wyszedł z łazienki:
– Po mieście węszą tajniacy z Interpolu. Podobno szukają przemytników panter, ale i tak uważaj.
Nie czekał już na odpowiedź, tylko zabrał z okrągłego, wiklinowego stolika swoje kluczyki, portfel i broń, a potem wyszedł z mieszkania prosto w południowy żar. Jack Hetfield odprowadził go spojrzeniem swoich zielonych, tak unikatowych w tej części świata oczu.
– Josh – powiedział na głos, gdy został w pokoju sam.
Jeśli nic się nie zmieni, będzie musiał w końcu przestać grać na zwłokę i go zabić.

– Głupi dzieciaku – mruknął, a potem zgasił niedopałek w kryształowej popielniczce leżącej na parapecie. 



12 komentarzy:

  1. No kurcze był naprawdę chory ale to chyba choroba przewlekła i nie ma nią lekarstwa tylko krótkie okresy remisji:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Trudno spodziewać się czegoś innego niż dram po TB i w epilogu haha No mam nadzieję, że ‘chociaż, chociaż’ i dlaczego nie zrobić inaczej niż do tej pory, zamiast dramatów pokazać tą jasną stronę tego tekstu, a jeśli drugą stronę to początek spokojnej dalszej części albo szczęśliwy koniec opo.Jakie to byłoby k****uroczeXDD jak wyznania miłości, których pragnęłam!
    Wracam do czekania, wykończysz mnie.Coś mi nie gra w tym komentarzu, ale to trzecia wersja i tak zostawięXDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dlaczego nie zrobić inaczej niż do tej pory-mogłoby być w cudzysłowie jako taki pomysł, bo bez niczego brzmi jak złota myśl jak możesz napisać opowiadanieXDD dobra nie uratuje tego

      Usuń
    2. Mocno mnie twój komentarz, czy raczej zaplątanie w nim rozbawiło :D Porady co do opowiadania są oczywiście jak najbardziej na miejscu. Pokazać jasną stronę? Hmm, ja już nie wiem, co tu jest jasną, a co ciemną stroną. I co by tu było tak serio szczęśliwym zakończeniem dla Saszy? Czy na pewno to, czego pragnie jego serce? No, dylemat mam :)

      Usuń
    3. Cieszę się, że komentarz wywarł odczucie inne niż zażenowania haha
      W ogóle to niezły biznes z tymi garnkami :')

      Usuń
  3. O ja pierdole. Niesamowity rozdział. Nie wiem czy bardziej im współczuję tej chorej relacji czy zazdroszcze odwagi życia wbrew schematom.Scena w piwnicy mocna, cholernie mocna. Wzbudza ambiwalentne odczucia, u mnie od obrzydzenia do fascynacji, czyli po raz kolejny Autorko jesteś wspaniała!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zawsze planuję sobie łagodniejsze wersje fabuły, niż mi później wychodzą podczas pisania. Nie wiem dlaczego, ale ponowne spotkanie S i SB przerodziło się w tę scenę w piwnicy. Jakoś tak, zawsze muszę pojechać po bandzie. Cieszę się jednak, że ich relacja jest tak niejednoznaczna w odbiorze i budzi emocje. Kontentuje to moją duszę :)
      Dziękuję za komentarz i pozdrawiam

      Usuń
  4. Czytam to i czytam i jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że nie dasz spokoju Sancie i Sashy... No im po prostu nie jest pisany happy end i coś się jeszcze kurwa stanie, no na bank. Kocham ich bezgranicznie, ale wierzyć mi się nie chce, że teraz będzie miedzy nimi wszystko pięknie. Ani jednen, ani drugi nie potrafi żyć bez dramatów, takie mam wrażenie. Tak jak przy zakończeniu TB wiedziałam, że no niestety, ale różowy koniec po prostu jest niemożliwy, tak wydaje mi się, że tutaj też. Chociaż mam nadzieję, że to co złe w zakończeniu przytrafi się akurat Hetfieldowi (nadzieja matką głupich)... Wiem, że ten komentarz to takie trochę pomieszanie z poplątaniem, ale to dlatego, że jestem rozdarta losami mojej ukochanej pary... Bo z jednej strony uważam, że oboje już się wystarczająco nacierpieli i należy im się chwila spokoju i takiej sielanki, ale z drugiej znowu mam wrażenie, że to po prostu nie byli by oni, gdyby wszystko zaczęło się układać dobrze... Odnoszę wrażenie, że to jest ten typ toksycznego związku, gdzie nigdy nie może być cacy, bo oni dosłownie karmią swoją miłość do siebie dramatem...
    A rozdział świetny, tym bardziej, że już powoli zaczęłam wątpić w to, że się zejdą (wiem, że to absurdalna myśl,bo hej! z kim niby mają być, jak nie ze sobą?), a tu proszę :') Aż by się łezka wzruszenia w oku zakręciła, gdyby nie cała otoczka spotkania.

    P.S. za wszelkie błędy przepraszam, piszę z telefonu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No łaa, wszyscy jak jeden mąż są przeświadczeni, że nie zaserwuję szczęśliwego zakończenia dla Santy i Saszy. Aż taka jestem schematyczna? Poza tym, jak wspominałam wyżej, czy oni razem to na pewno owo szczęśliwe zakończenie? Masz rację, że to jeden z tych toksycznych związków.
      No ale jeszcze różne rzeczy mogą się wydarzyć ;)
      Pozdrawiam i dziękuję za komentarz

      Usuń
    2. Gdzie tam schematyczna, broń boże. Raczej po prostu ich historia sama w sobie wydaje się należeć do tych bez happy endu. Ale w sumie to po części masz rację. Pod względem uczuć, owszem to jest dobre zakończenie, ale patrząc na dalsze perspektywy, ten związek nie jest dobry... oj nie...

      Usuń
  5. Och, ach rozwiązanie sprawy z Saszą i Sata boyem świetne, chciałabym żeby takie było ostateczne:D To było takie romantyczne na swój sposob, Santa był taki dobry i w kobcu zachował sie ok bez ranienia kogokolwiek i jakimś cudem to zadziałało. Josh i Jack, ciekawe co u nich bo jak widać nie zbyt dlugo i szczęśliwie chociaż i tak wole Santa boya i Sashe ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, Santa się opamiętał, gdy poczuł, jak to jest stracić to, co jest dla ciebie najważniejsze. Czy zachował się ok? Nadal był samolubny, bo gdzieś tam w głowie mu świtało, że Sasza bez niego mógłby mieć lepsze życie, a jednak go nie odpędził. Ja też tam wolę Saszę i Santę ;D
      Pozdrawiam!

      Usuń