Tym, kim staniemy się
jako dorośli, w dużej mierze zależy od środowiska, w którym przyszło nam się
wychować. Sasza sam mógł potwierdzić to na własnej osobie, ale jego przypadek
był niczym w porównaniu do Santy Boy’a. Nie znał nikogo bardziej porypanego od
tego człowieka. Dlatego tak bardzo zdziwiła go mieścina, do której przyjechał
autobusem. West było po prostu zwykłym, małym miasteczkiem w Teksasie. Pełnym
białych konserwatystów, którzy po niedzielnej mszy szli do Wendy’s na burgery. Atmosfera
panująca w mieście była dość senna, żadnych gangsterów latających ze spluwami
po ulicach i handlujących metą. Tak, to było małe, zwyczajne miasteczko, ale
czy to właśnie nie w takich miejscach rozgrywają się akcje najgorszych horrorów?
– pomyślał Sasza. Mała, hermetyczna społeczność, w której każdy o wszystkim
wie, ale o niczym nie mówi się głośno. Jak brudne tajemnice mieli mieszkańcy
West? Tego Sasza chciał się dowiedzieć.
Bez planu, gdzie
właściwie powinien się udać, stanął przy
wiacie przystanku autobusowego i rozglądnął się wokół. Po drugiej stronie ulicy
dojrzał słupek kierunkowy z kilkoma tabliczkami. Urząd miasta, szkoła, kościół,
cmentarz. Pomyślał, że poszukiwania zacznie od ostatniego miejsca. Czuł, że
właśnie tam znajdzie jakieś odpowiedzi. Drogę przeszedł pieszo. Dojście do
bramy miejskiego cmentarza zajęło mu jakieś pół godziny. Nie wiedział, gdzie
powinien szukać, więc przechodził pomiędzy rzędami białych krzyży, wpatrując
się w wykute napisy. Biel, takiego było nazwisko rodowe Santy Boy’a. Sasza
nigdy nie wypowiedział go na głos, podobnie jak imienia. Muzyk nigdy nawet nie
przedstawił mu się swoim prawdziwym nazwiskiem.
– Marshall Biel –
powiedział na głos. To brzmiało tak obco. W ogóle nie znał tego człowieka.
Po dłuższych
poszukiwaniach znalazł nagrobki dwóch kobiet noszących to nazwisko. Po datach
narodziny wywnioskował, że były to babka i matka Santy Boy’a. Starsza z kobiet
miała także polskie imię, więc zapewne wyemigrowała do Ameryki po wojnie.
Ciekawe, czy robiła pierogi? – pomyślał Sasza. Nie znalazł nagrobka ojca Santy
Boy’a, więc mężczyzna mógł nadal żyć. Muzyk jednak nie utrzymywał z nim żadnego
kontaktu, Saszy tak przynajmniej się wydawało.
– Teraz to nie dziwota,
że kobieta popełniła samobójstwo. – Usłyszał.
Spojrzał w bok, na
starszego mężczyznę, który układał wiązankę kwiatów na nagrobku parę metrów
dalej.
– Zawsze zastanawiałem
się, co jest z tym dzieciakiem nie tak. Mówili o nim w mediach, że ćpun, że
degenerat. Satanista nawet. Przecież był z takiej dobrej, szanowanej rodziny.
No i się wydało po tylu latach. No kto by pomyślał?
– Co takiego? – spytał
Sasza. – Co się okazało?
– To telewizji, synu,
nie oglądasz? – zdziwił się staruszek. – Zabrało go FBI, naszego radnego. Pedofil
jeden. A niech go piekło pochłonie! Tylko dzieciaka żal.
Sasza nawet nie
próbował o tym myśleć. W pośpiechu opuścił cmentarz, a pierwszą napotkaną osobę
zapytał o adres domu należącego do Bielów. Młoda kobieta nie miała problemów z
podaniem kierunku, w którym musiał udać się Sasza. Od dawna w mieście wszyscy
mówili tylko o jednym.
To był mały, ale
zadbany domek z wypielęgnowanym, ascetycznym ogródkiem. Sasza stanął przed
drzwiami i nie wiedział, co dalej zrobić. Rozsądek mówił mu, że powinien
odwrócić się na pięcie i odejść, serce krzyczało zupełnie coś innego. Chyba
serio był masochistą. W końcu zapukał. Z dudniącym w piersi sercem czekał,
odliczając w myślach przedłużające się w nieskończoność sekundy. Nie miał
pojęcia, co powie. Nawet nie wiedział, dlaczego tu jest. To nie do końca tak
było. Wiedział i rozumiał, jakie to głupie. Miał dwadzieścia siedem lat, a
wciąż był naiwny jak dziecko.
Doliczył do stu, a
drzwi się nie otworzyły. Czyli los zadecydował za niego. Sterczał tam jeszcze
chwilę, nie mogąc się przemóc, aby odejść, w końcu jednak odwrócił się na
pięcie. Gdy miał właśnie zejść z pojedynczego schodka, drzwi zostały otworzone
i ktoś chwycił go za nadgarstek. Bardzo mocno, wręcz boleśnie. Chłopak
przełknął ślinę, a potem powoli się odwrócił. Napotkał spojrzenie czarnych,
głęboko osadzonych oczu. Nadal nie potrafił niczego wyczytać z twarzy tego
mężczyzny.
– Przecież miałem
obiecać.
– I dotrzymałeś
obietnicy – odparł Sasza. – Nie wiem tylko dlaczego.
Santa Boy, wciąż
ściskając rękę chłopaka w stalowym uścisku, zaśmiał się pod nosem.
– Nie ułatwiasz mi tego
– mruknął. – I nie rób takiej miny, bo nie jestem aż tak miły, aby tego nie
wykorzystać.
– O czym ty mówisz?
– Mówię o tym
współczującym spojrzeniu bijącym z twoich rybich ślepi. To pewnie by wiele
ułatwiło, ale… Nie, nie stałem się skurwielem, którym jestem, przez to, że
molestował mnie ojciec. Taki już się urodziłem, taką drogę obrałem, więc
lepiej… Lepiej wracaj już do domu.
Tak powiedział, ale
jego szorstka dłoń wciąż ściskała nadgarstek Saszy. Twarz muzyka, jak zwykle
nie wyrażała niczego.
– Nie przyszedłem
dlatego – odparł chłopak.
– A przez co? Przez
piosenkę? Tym bardziej powinieneś stąd odejść i nigdy nie wracać.
Wolną dłonią przejechał
w górę, po torsie Saszy, aż na szyję. Jego dotyk pozostawił po sobie palącą
ścieżkę na skórze chłopaka.
– Bo wtedy już nigdy
nie pozwolę ci odejść. Nie zostawisz mnie żywy. – Długie, zimne palce muzyka
zacisnęły się na gardle chłopaka. – Rozumiesz?
– To ty mnie wyrzuciłeś
– wysyczał Sasza. – Wytarłeś się mną jak szmatą, a teraz pieprzysz, jakbym to
ja cię wyrzucił… Kocham cię, jebany skurwysynu, tak, że sam nie mogę tego
znieść, ale to i tak jest za mało.
Spojrzał w górę, na
twarz Santy Boy’a o nieprzeniknionym wyrazie. Mężczyzna wciąż
trzymał go za szyję, więc nie mógł odwrócić głowy, gdy łzy zaczęły spływać mu
po policzkach.
– Kurwa.
– Trochę z ciebie
beksa, co? – spytał Santa Boy.
Jego dotyk i wyraz
twarzy złagodniały. Uśmiechnął się, a potem przycisnął głowę chłopaka do swojej
piersi. Sasza przymknął oczy i zacisnął palce na materiale czarnej, paskowanej
koszuli mężczyzny. Santa Boy pachniał inaczej.
– Nie powinienem nawet
otwierać tych drzwi. Powinienem powiedzieć ci teraz jakieś paskudne rzeczy,
abyś odszedł i wrócił do swojego normalnego życia…
Sasza uniósł głowę i
spojrzał mężczyźnie prosto w oczy.
– Nie jesteś człowiekiem,
który mówi, co trzeba – stwierdził. – Jesteś największym na świecie,
samolubnym, narcystycznym, wynaturzonym chamem i skurwysynem, który nie mówi
tego, co trzeba, tylko to, co chce. Więc powiedz, czego chcesz.
Santa Boy patrzył na
niego chwilę bez słowa, a potem na jego usta wpłynął wężowaty uśmiech, od
którego Sasza zadrżał na całym ciele.
– Przecież słyszałeś
piosenkę – powiedział, gładząc dłonią wystrzyżoną na jeża głowę chłopaka. –
Jeśli przekroczysz próg tego domu, to już nigdy mnie nie opuścisz. Na pewno nie
żywy. Zabiję cię, jeśli spróbujesz odejść.
Sasza uśmiechnął się do
siebie. Znowu spętany, znowu uzależniony od tego człowieka. Zredukowany do jego
części. Ubezwłasnowolniony. Musiałby porzucić wszystko, co udało mu się
osiągnąć. To wcale nie wydawało się trudne. Uśmiechnął się do siebie. Był beznadziejnym
przypadkiem.
– Nie będziesz musiał
mnie zabijać – odparł, uśmiechając się do swojej głupoty. – Umrę sam, jeśli
znowu mnie zostawisz.
– Twoja matka mnie
zamorduje – odparł Santa Boy, a potem zetknął ich czoła ze sobą. – Kocham cię.
Z Saszy jakby uszło
powietrze. Zwiotczał w uścisku mężczyzny, dając mu się podtrzymywać. Przez
ostanie miesiące starał się być silny, gonić, zdobywać rzeczy i doświadczenia,
które wydawało mu się, że powinien mieć. Których powinien pragnąć. Parł na
przód, ale czuł tylko co raz większe zmęczenie. W głębi serca nie zależało mu
na żadnej z tych rzeczy. Robił je, bo uznał, że tak powinien. Matka, Greg,
Marcio, cały świat mówił coś o samorealizacji, zdobywaniu kolejnych celów,
rozwoju osobistym, jako o czymś, co wartościowało człowieka. A on chciał tylko
znów zapaść się w tych wytatuowanych ramionach, które odgrodzą go od całego
świata. Czy to czyniło go bezwartościowym? Może, ale nie poznał nigdy innego
szczęścia.
– Muszę wiedzieć –
powiedział, unosząc głowę, by spojrzeć Sancie w oczy.
Mężczyzna odsunął się,
a potem bez słowa wszedł do domu. Sasza po chwili zaskoczenia podążył za nim.
To był zwykły dom, jak dla przeciętnej rodziny. W ogóle nie pasował wystrojem i
charakterem do muzyka. Sasza ciekawsko rozglądał się wokół. Więc to tutaj
wychował się dzieciak, który stał się później Santa Boy’em, pomyślał. To było takie
zwyczajne miejsce. Zwyczajny dom. Rockman zatrzymał się na końcu długiego,
wąskiego korytarza. Dalej znajdowały się już tylko drzwi zamknięte na kłódkę.
Betonowe schody skryte
były w mroku. Sasza schodził po nich powoli, jedną dłonią podtrzymując się
ściany. Była zimna jak lód. W ciemnym pomieszczeniu panowała duchota i wilgoć.
Santa Boy wyszukał przełącznik. Naga żarówka zamigotała, by po chwili
rozbłysnąć drażniącym wzrok blaskiem. Sasza zasłonił na chwilę oczy, a potem
rozejrzał się po pomieszczeniu. Betonowe ściany i podłoga były zupełnie nagie.
– Co, chcesz mnie tu
zamknąć? – zażartował.
Santa Boy odwrócił się
w jego stronę.
– Nie kuś – odparł. –
Mówiłem, że nie jestem taki jak on, ale nawet nie wyobrażasz sobie, co mam ci
ochotę teraz zrobić. Masz jeszcze szansę uciec.
– A co jeśli nie chcę
uciekać? – spytał Sasza, chwytając muzyka za rękaw koszuli.
Santa Boy uśmiechnął
się, ukazując zęby. Mrużył przy tym oczy.
– Przecież słyszałeś
piosenkę.
Sasza otworzył usta,
gdy dwa palce ozdobione wytatuowanymi literami naparły na jego wargi. Santa Boy
chwycił go za język i przycisnął do dna jamy ustnej. Poczuł, jak gorąca ślina
obtacza jego palce. W głowie rozbrzmiały mu słowa ojca. Jednak krwi nie da się
oszukać, pomyślał. Byli tacy sami. Syknął, gdy Sasza zacisnął zęby na jego
placach.
– Nie patrz się tak na
mnie – powiedział chłopak, odejmując jego dłoń od swoich warg. – Nie jestem twoją
matką. Potrafię żyć bez ciebie.
– To dlaczego tutaj
jesteś?
– Bo może ty nie
potrafisz beze mnie?
Santa Boy uśmiechnął
się od jednego szpiczastego ucha do drugiego. Jego oczy lśniły w słabym
jaskrawym świetle żarówki, a cienie nadały jego twarzy mrocznego wyrazu.
– Zrobiłeś się
strasznie bezczelny – stwierdził, chwytając Saszę za twarz.
– Więc spraw, bym znów
stał się pokorny.
To nie tak miało być,
myślał, obłapiając wytęsknione ciało. Zabrał go tu, aby mu pokazać. Ostrzec
przed sobą. „Nie jestem twoją matką”. Santa Boy uśmiechnął się i przejechał
kciukiem po dolnej wardze chłopaka. To nie znaczyło, że on nie był jak swój
ojciec. Dwadzieścia pięć lat temu, gdy był w tej piwnicy po raz pierwszy i ostatni, zarzekał
się przecież. A teraz stał tutaj, przypierając słabsze ciało do ściany, a w
głowie kłębiły mu się myśli, od których czuł pod skórą dreszcze.
Sasza patrzył w górę
jak zaczarowany. Czuł, jak pot smugami spływa po jego bladej skórze. To nie tak
miało być, pomyślał. To on miał tu być teraz panem. I to nie on miał paść
kolanami na zimny beton. Znów wracali do tego samego. Zupełnie, jakby niczego
się nie nauczył. Zadrżał, gdy szorstka, gorąca dłoń przesunęła się po jego
obojczykach, a potem zatrzymała na szyi, unosząc jego podbródek. Znowu mu
się poddawał, myślał, gdy ich usta się spotkały. Przez cienki materiał koszuli
czuł na plecach chłód betonowej ściany, do której był przyparty. Z przodu zaś
napierał na niego żar drugiego ciała i języka, który wdarł się do jego ust.
Przyjął go ulegle, wydając z siebie zduszone stęknięcie. A obiecał sobie, że tym
razem będzie inaczej.
Dalej był tym samym,
głupim dzieciakiem, beznadziejnie i ślepo zakochanym w tym skurwielu, pomyślał,
gdy opadał na kolana, dłońmi przesuwając po torsie Santy Boy’a. Zamruczał
zadowolony, gdy muzyk przejechał dłonią po jego wygolonej na jeża głowie.
Żałował teraz, że pozbył się swojego irokeza. Lubił, gdy Santa Boy zaciskał na
nim palce. Gdy rozpiął mężczyźnie spodnie, sięgnął ręką do tyłu, by przytrzymać
dłoń mężczyzny na swojej głowie. Był teraz tu, na klęczkach, uwięziony między nagą
ścianą betonu, a Santa Boy’em kilka metrów pod ziemią i czuł się tak cholernie
dobrze po raz pierwszy do miesięcy. Naprawdę był chory.
>>DOPISANA CZĘŚĆ<<
Jedyne, co czuł, to
zimno betonowej ściany na plecach, żar bijący z szorstkiej dłoni mężczyzny na
głowie oraz to dziwne rozedrganie w środku. Zebrał się na odwagę i splótł ich
palce ze sobą. Santa Boy jak zwykle był przytłaczający. Sasza czuł wzrok jego
czarnych, błyszczących w świetle żarówki oczu, skrytych za pasmami opadających
włosów. Miał właśnie dotknąć penisa mężczyzny, jedynego, którego
kiedykolwiek chciał mieć w ustach, ale Santa odsunął jego głowę za czoło.
– Nie – powiedział. –
Kurwa, nie.
Opadł na kolana tuż
obok zdezorientowanego Saszy, a potem przycisnął jego ciało do swojego. Chłopak zacisnął
kurczowo palce na materiale czarnej koszuli Santy Boy'a. Czuł się taki skołowany.
Potrzebował jakiegoś oparcia, potrzebował odpowiedzi. Potrzebował Santy Boy’a.
– Co? – spytał po
chwili. – Coś nie tak?
Odpowiedział mu
mrukliwy, gardłowy śmiech ponad uchem. Czuł na nim gorące powietrze wydychane
przez mężczyznę.
– Wszystko jest jak
najbardziej okej – Usłyszał odpowiedź. – Tylko to miejsce… To miejsce nie jest
dobre. Zabrałem cię tu, aby cię przestrzec.
– Przestrzec? –
powtórzył Sasza. – Przestrzec przed czym? Przed sobą? Możesz się nie trudzić.
To nie zadziała.
Santa Boy zaśmiał się
gardłowo, a potem odchylił głowę Saszy na tyle, by mogli popatrzeć sobie w
oczy. Dłonią przejechał po jego zaczerwienionym policzku.
– Mój ojciec – zaczął. –
Do niedawna to było jego królestwo. Ja byłem tu tylko raz w życiu, dwadzieścia
sześć lat temu, chociaż wiedziałem, cały czas czułem to w kościach, bo przecież
byliśmy tacy sami. Widziałem, jak każdego dnia z mojej matki ucieka życie, ale
zawsze tłumaczyłem sobie, że to nie moja sprawa. Że każdy jest kowalem swojego
losu. Jednocześnie wmawiałem sobie, że nie jestem taki jak on, ale nie mogłem
siebie wiecznie oszukiwać. W końcu przyrzekłem sobie, że nigdy się nie
zakocham, to zresztą nie wydawało się trudne w moim przypadku. I, kuźwa, nadszedł
czas, że byłem już przekonany, że zdechnę w samotności, nigdy nie poznając tego
uczucia. Pogodziłem się już ze sobą i byłem gotowy po prostu przetrwać jeszcze
te kilka lat, ale musiałeś pojawić się ty… I wszystko się spierdoliło. Już
wiedziałem, że ojciec miał rację. Że mamy tą samą krew.
Jakoś rozumiał. Santa
mówił nieskładnie, ale dla Saszy wszystko było jasne. Piwnica pod rodzinnym
domem państwa Biel była teraz tylko zimnym, pustym pomieszczeniem, ale kiedyś to
tu wszystko się zaczęło. To tu został wykreowany Santa Boy. Zrodzony ze
strachu, że stanie się tym samym, co jego rodziciel. Że zrobi to samo, co on. Santa
Boy powstał ze strachu. Z lęku, bólu i samotności.
Sasza uśmiechnął się
krzywo, a potem klepnął Santę otwartą dłonią w policzek. Mężczyzna spojrzał na
niego zaskoczony.
– I co się tak
patrzysz? – spytał chłopak. – Przecież mówiłem, że nie jestem twoją matką. Ona
była ofiarą. A ja potrafię żyć bez ciebie. Zostałem przecież pieprzonym
bohaterem. Wyrwałem prawnika i weterynarza. Mogę żyć bez ciebie.
– Więc czemu jesteś
tutaj, a nie tam?
Sasza wzruszył
ramionami. Już wiedział dlaczego.
– Bo kochasz mnie w ten
sposób, w który ja chcę być kochany. To jest mój wybór.
Santa Boy objął smukłą szyję chłopaka dłonią. Lodowate sygnety na jego palcach parzyły skórę Saszy. I
to było tak strasznie dobre.
– I wybierasz to
zamiast wolności? – spytał muzyk.
Sasza nie mógł się nie
uśmiechnąć, widząc ten znajomy blask w jego oczach. Santa Boy miał spojrzenie
węża.
– Ta, już zaczynałem
się nią dusić – odparł, a potem ich usta się spotkały.
Santa Boy pokazał mu
albumy ze zdjęciami. Przedstawiał się na nich jako niezdrowo chudy, wysoki dzieciak o wzroku dorosłego.
Siedzieli w salonie, na podłodze. Santa Boy za plecami Saszy. Może nie mógł mu
spojrzeć w twarz. Może się wstydził, może nie chciał okazać słabości. Sasza
miał tylko pewność, że jeszcze nikomu tego nie mówił, nie opowiadał o sobie.
Teraz, gdy poznał tajemnice Santy Boy’a, gdy nie było między nimi
żadnej bariery, wiedział, że już nie ma odwrotu. Że zostaną ze sobą na zawsze. Może
ktoś uzna to za chore, może matka będzie płakać, ale tak musiało być. Takie
było przeznaczenie.
– Przepraszam.
Sasza przymknął oczy.
To był doprawdy wyjątkowy dzień. Santa Boy przepraszał. Alleluja!
– Wybaczam ci – odparł –
ten jeden, jedyny raz, ale nie będzie kolejnej szansy. Wtedy znajdę sobie innego
weterynarza, prawnika albo lekarza, a ty zdechniesz w samotności.
– Wiem – odparł Santa
Boy, opierając czoło o plecy chłopaka. – Byłem już bardzo blisko.
– Jutro wrócimy do
Austin, a ten dom sprzedasz i już nigdy tutaj nie wrócisz. Słyszysz?
– Tak. Może lepiej go spalić?
– Nie. Pustka nie
pokona zła. To może zrobić tylko dobro.
***
Jack Hetfield rozsunął
zasłony i otworzył drewniane okiennice. Do pokoju wdarło się poranne, lecz już
nieznośnie nagrzane powietrze. Pomimo wczesnej pory ulice miasta były już
zatłoczone. Pokrzykiwania kupców i przekupek mieszały się z odgłosami
wystawionych na sprzedaż zwierząt i porykiwaniem przestarzałych silników.
– Zaczyna się nowy,
wspaniały dzień – stwierdził mężczyzna, wsadzając pistolet z tyłu, za pasek od
spodni. Pod marynarką był niewidoczny.
– Jak tam chcesz – odburknął
mu jeden z lokalnych chłopaków, który właśnie zbierał się z łóżka. – Szef znowu
pytał, gdzie jest rudy.
– I co mu powiedziałeś?
– Że to twoja sprawa, a
nie moja.
– Dobrze – skwitował Jack,
a potem odpalił papierosa.
– On nie był tego
samego zdania.
Hetfield spojrzał na
chłopaka, a potem poklepał się dwoma wyprostowanymi palcami po policzku.
– Stąd ta szrama? –
spytał.
Młody Indianin
odruchowo przykrył ranę dłonią. Wciąż był jeszcze nagi. Jego ubranie zostało w
łazience po wczorajszym wieczorze.
– Wiesz, jaki jest.
Jack już nic nie
odpowiedział. Odwrócił się z powrotem w stronę okna i wypuścił dym przez nos.
Josh to było najmniejsze z jego zmartwień, co tylko potwierdziły słowa
chłopaka, gdy wyszedł z łazienki:
– Po mieście węszą tajniacy
z Interpolu. Podobno szukają przemytników panter, ale i tak uważaj.
Nie czekał już na odpowiedź,
tylko zabrał z okrągłego, wiklinowego stolika swoje kluczyki, portfel i broń, a
potem wyszedł z mieszkania prosto w południowy żar. Jack Hetfield odprowadził
go spojrzeniem swoich zielonych, tak unikatowych w tej części świata oczu.
– Josh – powiedział na
głos, gdy został w pokoju sam.
Jeśli nic się nie
zmieni, będzie musiał w końcu przestać grać na zwłokę i go zabić.
– Głupi dzieciaku –
mruknął, a potem zgasił niedopałek w kryształowej popielniczce leżącej na
parapecie.
No kurcze był naprawdę chory ale to chyba choroba przewlekła i nie ma nią lekarstwa tylko krótkie okresy remisji:-)
OdpowiedzUsuńTrudno spodziewać się czegoś innego niż dram po TB i w epilogu haha No mam nadzieję, że ‘chociaż, chociaż’ i dlaczego nie zrobić inaczej niż do tej pory, zamiast dramatów pokazać tą jasną stronę tego tekstu, a jeśli drugą stronę to początek spokojnej dalszej części albo szczęśliwy koniec opo.Jakie to byłoby k****uroczeXDD jak wyznania miłości, których pragnęłam!
OdpowiedzUsuńWracam do czekania, wykończysz mnie.Coś mi nie gra w tym komentarzu, ale to trzecia wersja i tak zostawięXDD
dlaczego nie zrobić inaczej niż do tej pory-mogłoby być w cudzysłowie jako taki pomysł, bo bez niczego brzmi jak złota myśl jak możesz napisać opowiadanieXDD dobra nie uratuje tego
UsuńMocno mnie twój komentarz, czy raczej zaplątanie w nim rozbawiło :D Porady co do opowiadania są oczywiście jak najbardziej na miejscu. Pokazać jasną stronę? Hmm, ja już nie wiem, co tu jest jasną, a co ciemną stroną. I co by tu było tak serio szczęśliwym zakończeniem dla Saszy? Czy na pewno to, czego pragnie jego serce? No, dylemat mam :)
UsuńCieszę się, że komentarz wywarł odczucie inne niż zażenowania haha
UsuńW ogóle to niezły biznes z tymi garnkami :')
O ja pierdole. Niesamowity rozdział. Nie wiem czy bardziej im współczuję tej chorej relacji czy zazdroszcze odwagi życia wbrew schematom.Scena w piwnicy mocna, cholernie mocna. Wzbudza ambiwalentne odczucia, u mnie od obrzydzenia do fascynacji, czyli po raz kolejny Autorko jesteś wspaniała!
OdpowiedzUsuńJa zawsze planuję sobie łagodniejsze wersje fabuły, niż mi później wychodzą podczas pisania. Nie wiem dlaczego, ale ponowne spotkanie S i SB przerodziło się w tę scenę w piwnicy. Jakoś tak, zawsze muszę pojechać po bandzie. Cieszę się jednak, że ich relacja jest tak niejednoznaczna w odbiorze i budzi emocje. Kontentuje to moją duszę :)
UsuńDziękuję za komentarz i pozdrawiam
Czytam to i czytam i jakoś nie mogę się pozbyć wrażenia, że nie dasz spokoju Sancie i Sashy... No im po prostu nie jest pisany happy end i coś się jeszcze kurwa stanie, no na bank. Kocham ich bezgranicznie, ale wierzyć mi się nie chce, że teraz będzie miedzy nimi wszystko pięknie. Ani jednen, ani drugi nie potrafi żyć bez dramatów, takie mam wrażenie. Tak jak przy zakończeniu TB wiedziałam, że no niestety, ale różowy koniec po prostu jest niemożliwy, tak wydaje mi się, że tutaj też. Chociaż mam nadzieję, że to co złe w zakończeniu przytrafi się akurat Hetfieldowi (nadzieja matką głupich)... Wiem, że ten komentarz to takie trochę pomieszanie z poplątaniem, ale to dlatego, że jestem rozdarta losami mojej ukochanej pary... Bo z jednej strony uważam, że oboje już się wystarczająco nacierpieli i należy im się chwila spokoju i takiej sielanki, ale z drugiej znowu mam wrażenie, że to po prostu nie byli by oni, gdyby wszystko zaczęło się układać dobrze... Odnoszę wrażenie, że to jest ten typ toksycznego związku, gdzie nigdy nie może być cacy, bo oni dosłownie karmią swoją miłość do siebie dramatem...
OdpowiedzUsuńA rozdział świetny, tym bardziej, że już powoli zaczęłam wątpić w to, że się zejdą (wiem, że to absurdalna myśl,bo hej! z kim niby mają być, jak nie ze sobą?), a tu proszę :') Aż by się łezka wzruszenia w oku zakręciła, gdyby nie cała otoczka spotkania.
P.S. za wszelkie błędy przepraszam, piszę z telefonu
No łaa, wszyscy jak jeden mąż są przeświadczeni, że nie zaserwuję szczęśliwego zakończenia dla Santy i Saszy. Aż taka jestem schematyczna? Poza tym, jak wspominałam wyżej, czy oni razem to na pewno owo szczęśliwe zakończenie? Masz rację, że to jeden z tych toksycznych związków.
UsuńNo ale jeszcze różne rzeczy mogą się wydarzyć ;)
Pozdrawiam i dziękuję za komentarz
Gdzie tam schematyczna, broń boże. Raczej po prostu ich historia sama w sobie wydaje się należeć do tych bez happy endu. Ale w sumie to po części masz rację. Pod względem uczuć, owszem to jest dobre zakończenie, ale patrząc na dalsze perspektywy, ten związek nie jest dobry... oj nie...
UsuńOch, ach rozwiązanie sprawy z Saszą i Sata boyem świetne, chciałabym żeby takie było ostateczne:D To było takie romantyczne na swój sposob, Santa był taki dobry i w kobcu zachował sie ok bez ranienia kogokolwiek i jakimś cudem to zadziałało. Josh i Jack, ciekawe co u nich bo jak widać nie zbyt dlugo i szczęśliwie chociaż i tak wole Santa boya i Sashe ;)
OdpowiedzUsuńNo tak, Santa się opamiętał, gdy poczuł, jak to jest stracić to, co jest dla ciebie najważniejsze. Czy zachował się ok? Nadal był samolubny, bo gdzieś tam w głowie mu świtało, że Sasza bez niego mógłby mieć lepsze życie, a jednak go nie odpędził. Ja też tam wolę Saszę i Santę ;D
UsuńPozdrawiam!