Nowy Jork był brzydki.
Cały. Sasza słyszał wielokrotnie, że tego jedynego w swoim rodzaju miasta, w
którym żyło więcej ludzi niż w całych Czechach, a przybyli do niego z każdego,
nawet najbardziej oddalonego zakątka świata, nie powinien oceniać całościowo.
Okręgi różniły się przecież między sobą pod względem kulturowym, rasowym i
oczywiście zasobności portfela mieszkańców. Ci z Bronksu twierdzili, że w ogóle
nie są jak te nabzdyczone białasy z Manhattanu. Natomiast w Greenpoint, na Brooklynie, dzielnicy zamieszkałej głównie przez Polaków, serwowano niesamowite
pierogi. Tak, pierogi był jak do tej pory najlepszym punktem tego miasta zdaniem Saszy. Chociaż każda dzielnica różniła się od siebie, łączyło je jedno
– brzydota. Za dużo betonu, za dużo ludzi, za dużo bilbordów reklamowych, za
dużo budek z tłustym żarciem, za dużo strzelanin, za dużo bezdomnych, za dużo
hałasu i za dużo brudu. Po prostu za dużo wszystkiego. Jeden wielki chaos. Może
komuś mogło się to podobać, ale Sasza po prostu nie lubił tego miasta.
Musiał jednak przyznać, że zachód słońca nad Zatoką Nowojorską posiadał swój urok. Podziwiali
je teraz we dwoje, opierając się o metalowe barierki nad brzegiem na Manhattanie.
Widok przywodził na myśl apokalipsę, bo nadal było widno, a czerwone,
rozżarzone słońce przesuwało się po nieboskłonie.
– Może powinniśmy już
wrócić? – zaproponował Marcio, a Sasza odwrócił twarz w jego stronę. Wiatr znad
zatoki bawił się kręconymi włosami weterynarza. – W końcu nie wyzdrowiałeś tak
do końca.
– Jeszcze chwilę –
poprosił Sasza.
Zapalenie oskrzeli z
lewostronnym zapaleniem płuc, takie były konsekwencje jego już osławionych na
pół stanu poczynań. No ale co miał zrobić? To nie tak, że miał jakieś wyjście. Wtedy
w ogóle nie myślał o tym, co robi. I że może zginąć. Po prostu zadziałał
instynktownie. A teraz wszyscy nazywali go „bohaterem”. Był próżny, więc czuł
dumę. Oczekiwał czegoś na kształt spełnienia, bo w końcu, hej, czy to nie było
jego dziecięce marzenie? Wynajmował ładne mieszkanie z fajnym chłopakiem, z
którym mógł realizować się na różnych polach, w tym seksualnych, stał się
przykładnym członkiem społeczeństwa, miał nawet psa, a co trzy dni dzwonił do
matki. W gazecie nazwali go bohaterem. Wszystko był w porządku, a nawet
lepiej. Więc dlaczego nie wyskakiwał co rano z łóżka jak młody koziołek
naładowany endorfinami? Dlaczego, kiedy miał to wszystko, co powinien mieć,
było tylko spoko? Dlaczego jedyne szczęście, jakie zaznał w życiu, zostało za
progiem ciasnego mieszkanka człowieka, który miał go za nic? Te pytanie nie
dawały mu spokoju. Chyba był chory.
Spojrzał na Marcio,
który natychmiastowo odpowiedział szczerym uśmiechem. Sasza także się
uśmiechnął, chociaż wiedział, że w jego rybich oczach brak było tego blasku. Wyciągnął
dłoń, aby pogłaskać wyższego mężczyznę po twarzy. Jego skóra miała kolor
karmelu i zawsze pięknie pachniała.
– Pokażę ci coś –
powiedział Marcio i sięgnął do płóciennej, ekologicznej torby, którą zawsze ze
sobą nosił. – Tamta ramka była zbyt zwyczajna.
Miał na myśli tę, w
którą oprawił wycinek z gazety o Saszy i powiesił na ścianie w honorowym
miejscu, czyli obok krzyża.
– Tamta też była dobra
– odparł Rockwell, patrząc na drewniane cacuszko z małym wozem strażackim. – Z
resztą, czy to nie jest trochę lamerskie? Takie chwalenie się?
– Proszę cię – prychnął
Latynos. – Z dobrego trzeba być dumnym. Ja jestem cholernie dumny z mojego
chłopaka.
Właśnie. To wyszło
jakoś tak samo z siebie. Mieszkali razem, gotowali, wyprowadzali Szczęściarza
na spacer i uprawiali seks. To według wszelkich praw robiło z nich parę. I było
dobrze. Bardzo dobrze.
– Co tak myślisz? –
spytał Marcio, zauważając zmianę na twarzy chłopaka.
O tym, gdzie jest moje
„banzai”, odparł mu w myślach Sasza. Co powinien jeszcze zrobić, aby to poczuć?
Jak wtedy, gdy przyglądał się Sancie Boy’owi w potarganych po śnie włosach
robiącemu im rano śniadanie. Kończyły mu się pomysły.
– Myślę, że… – zaczął,
zamierzając jakoś gładko z tego wybrnąć, ale umilkł, gdy Szczęściarz szarpnął
się na smyczy.
Oboje z Marcio
popatrzyli na psa, który walczył teraz z gazetą przywianą przez wiatr. To był
zabawny widok, ale w końcu Latynos schylił się i ją podniósł z zamiarem
wyrzucenia do pobliskiego kosza. Miał to właśnie zrobić, ale jego uwagę przykuł
jeden z artykułów.
– No to jakieś
kosmiczne zrządzenie losu, aż jestem zazdrosny – stwierdził, uśmiechając się
przy tym.
– Co? – zdziwił się
Sasza.
– Popatrz.
Sasza chwycił ubrudzoną
gazetę. To był „New York Times”, w którym sam ostatnio się znalazł. Jego uwagę
natychmiast przykuło zdjęcie. Przedstawiało Santę Boy'a. Serce chłopaka od razu zabiło
mocniej, mimo że patrzył tylko na martwą zbieraninę pikseli. Szybko przejrzał
tekst, aby upewnić się, że to nie nekrolog. Nie był. Gdy odetchnął z ulgą, wczytał
się dokładnie w krótką notatkę. Mówiła ona o nowej hollywoodzkiej
superprodukcji z obrzydliwie wielkim budżetem. Historia miała być oparta na
faktach i opowiadać o seryjnym mordercy, który grasował w latach
sześćdziesiątych w Nowym Jorku. Co najmniej szokująca była wiadomość o tym, że
stworzenia muzyki do filmu podjął się Santa Boy we współpracy z Fat Moose’m.
– Dlaczego? – wyrwało
się Saszy. – To totalnie do niego nie pasuje. W zasadzie, dobrze, że poświęci
się pracy, a nie jakimś destruktywnym zachowaniom, ale to totalnie nie on.
– No cóż. Nie jesteście
już razem. Nie powinno cię więc dziwić, że jest jakaś część jego życia, o
której nie masz pojęcia – stwierdził Marcio. – Co nie?
– Tak… – odparł
niepewnie Sasza i spojrzał jeszcze raz na tekst.
Coś w życiu Santy
musiało się gruntownie zmienić. Na dobre lub na złe. Jemu nie będzie dane się
tego dowiedzieć.
To musiało być dzieło
jakiś złośliwych chochlików. Santa Boy był wszędzie, atakował obrazem i
dźwiękiem. W jednym z wywiadów stwierdził, że po prostu ma teraz dużo wolnego
czasu i musi go czymś zapełnić. Był w telewizji, był w radiu, w Internecie i
gazetach. Po prostu wszędzie i nie dawał Saszy spokoju. Nie pozwalał mu nacieszyć
się nowym, czystym, pachnącym, godnym życiem. Sasza tak to sobie przynajmniej
tłumaczył, ale przecież, żeby znaleźć coś w wyszukiwarce, trzeba wpisać
odpowiednie hasło. Starał się z tym walczyć, ale za każdym razem przegrywał
bitwę z samym sobą. Co mógł poradzić? Santa Boy dający wywiady, to było to, do
czego można było sobie walić. Przynajmniej Sasza mógł. Muzyk zawsze siedział
rozparty na kanapie jak król, odpowiadał swoim zachrypniętym głosem i robił z
dziennikarzy idiotów. Uśmiechał się przy tym bezczelnie i co jakiś czas swoim
zwyczajowym gestem poprawiał spadające
na czoło kosmyki. Sasza czuł takie wyrzuty sumienia, że używał trybu incognito.
Chyba jednak można zdradzać bez seksu, pomyślał za którymś razem.
Marcio gotował zazwyczaj przy włączonym radiu, często śpiewając razem z piosenkarzami. Saszę zawsze
śmieszyło, jak gwałtownie milknął, gdy słowa kolejnej piosenki były zbyt
wulgarne i musiałby się z nich wyspowiadać. Jak chociażby „Swalla” Jasona
Derulo. Z muzyką POP musiało dziać się coś naprawdę złego, skoro piosenki o
łykaniu spermy rozpoczynały TOP listy.
Kiedy Marcio kręcił się
w kuchni, on ulokował się w salonie. W tygodniu chodził do akademii, a w
weekendy pracował dorywczo w myjni. Gdy wracał do domu, miał ochotę paść na
podłogę zaraz za progiem i tak zostać. Marcio był bardzo wyrozumiały, więc
teraz on gotował, a Sasza półleżał na kanapie w salonie i zmieniał od
niechcenia kanały. Jego palec zastygł w pół drogi, kiedy z radia wydobyły się
pierwsze nuty piosenki. To była ballada. Miłosna, rockowa ballada w starym
stylu. Z przeszywającym serce wokalem przypominającym płacz i wtórującą mu
elektryczną gitarą. Taka, którą zapamiętasz na zawsze i za każdym razem, gdy ją usłyszysz twoje
serce będzie bić szybciej. I będziesz chciał kochać, nienawidzić i pierzyć. Jak
„Give In To Me” Michaela Jacksona.
– Łoł, Santa Maria –
zawołał Marcio z kuchni. – Nie powinienem tego mówić, bo to przecież twój były,
ale to jest boskie. Po prostu… mam totalnie ochotę paść na kolana i ssać jego
fiuta… Kuźwa, i znowu muszę iść do spowiedzi.
Sasza w ogóle go nie
słyszał, mimo że głos Latynosa dochodzący z kuchni był znacznie głośniejszy od
radia. To nie było teraz ważne. Siedząc w skupieniu i bez ruchu na wersalce, wsłuchiwał
się w tekst utworu. Był bardzo metaforyczny i zawoalowany. Opowiadał o wężu z czarnymi, ostrymi jak
ciernie łuskami, który powoli zaciskał swoje ciało wokół ofiary. Z każdym
ruchem ranił jej skórę i dusił co raz bardziej. Gdy stała się zimna, połknął
ją, by ogrzała się w jego żołądku i pozostała z nim już na zawsze.
– Och, rozumiem… To
jest o miłości. Posesywnej, chorobliwej miłości. Sprytne – stwierdził Latynos. –
Sprytne i bardziej niż niepokojące.
Zaraz pojawił się w progu
pokoju i oparł jedną ręką o framugę. Przez ramię miał przewieszoną białą
ścierkę. Gdy Sasza spojrzał na niego, westchnął i pokręcił głową.
– To dupek, wiesz? –
spytał. – Co z tego, że cię kocha, jeśli pieprzył się z innym facetem? W realu nie
jest zwierzęciem, tylko człowiekiem i powinien tak się zachowywać, a nie dawać
się ponieść pierwotnym instynktom. To dupek, słyszysz?
– Wiem. Zawsze był
dupkiem. Wobec wszystkich. Nikogo nie respektował i nikogo nie potrzebował. To
było takie niesamowite uczucie, gdy na moment pozwolił mi przez kroczyć granicę
oddzielającą go od reszty świata.
– A potem kogoś
przerżnął – warknął Latynos, tracąc spokój. – Chyba nie chcesz mi powiedzieć,
że teraz do niego polecisz jak jakaś suka, bo wzięło go na ckliwości?
– Nie… – odparł
chłopak, chwytając się za głowę. – Po prostu chciałbym wiedzieć dlaczego. Nigdy
go nie zapytałem, nawet nie chciałem o tym myśleć. Najpierw byłem zrozpaczonym
a potem wściekły…
Nie skończył zdania, bo
podszedł do niego Marcio i uderzył go ścierką w głowę.
– Powaliło cię?! –
syknął Sasza.
– Mnie powaliło?! Mnie
powaliło?! Czy ty siebie słyszysz? – parsknął Latynos. – Przeleciał go, bo
chciał go przelecieć. W tym nigdy nie ma żadnej filozofii. Szukasz teraz jakiejś furtki, jakiejś możliwości, żeby mu wybaczyć. Jezu Chryste, słyszysz siebie?
Słyszysz, jakie to głupie?
Gdy nie otrzymał
odpowiedzi od Saszy, który uparcie wgapiał się w podłogę, uderzył go jeszcze raz
szmatką.
– Nie jesteś taki głupi
– stwierdził. – Chłopak, którego znam, nie jest taki głupi.
Sasza uniósł na niego
wzrok.
– W takim razie mało
mnie znasz.
Wstał i minął Latynosa,
który podążył za nim wzrokiem. Obserwował w milczeniu, jak Sasza zabiera za
szklanej miski kluczyki do samochodu i ubierała trampki.
– Nie… – poprosił.
Sasza popatrzył na
niego jeszcze raz, gdy trzymał już w dłoni klamkę od drzwi frontowych. Nim
wyszedł rzucił jeszcze ciche „Przepraszam”.
***
>>Dopisana
część<<
Gdy wsiadł do samolotu
lecącego do Austin, nie było już odwrotu. Powtarzał sobie w myślach, że chce
tylko wiedzieć. Wiedzieć, dlaczego to, że oddał mu całego siebie, to wciąż było
za mało. Wpatrując się przez małe okienko w błękitne niebo, analizował tamten dzień. Coś w tym wszystkim nie
pasowało mu od początku, ale przedtem emocje nie pozwoliły mu
przeanalizować tego na chłodno.
Skąd Fat Moose miałby
wiedzieć, że Santa Boy spotka Matta i jak to się skończy? – rozmyślał. Nie mógł tego
przewidzieć. Wtedy, na korytarzu studia nagrań, sam wydawał się zaskoczony.
Musiało chodzić o coś innego. Pytanie tylko o co. Co w ciągu jednej nocy
zburzyło wszystko, co Santa Boy osiągnął w przeciągu ostatnich lat? Przecież
tony koksu ani pokryte brokatem dupy podsuwane mu przez Fat Moose’a na tych
idiotycznych imprezach, wydawały się nie robić na muzyku najmniejszego
wrażenia.
Choć był tam tylko raz
w życiu, nie miał problemu ze odnalezieniem willi. Wahał się. Oczywiście,
że się wahał. Wiedział, jakie to było głupie, ale i tak w końcu zapukał. Po
kilku uderzeniach w drewno odsunął z grymasem obrzydzenia dłoń i wsłuchiwał się
w gong rozchodzący się po wnętrzu luksusowej willi. Po dłuższej chwili
otworzyła mu ta sama, bezczelna blondynka z wielkimi piersiami, która kiedyś na
imprezie upierała się, że nie wiedziała o niepełnoletności Josha. Miała chyba
na imię Samantha, przypomniał sobie Sasza.
– O, to ty – mruknęła,
najwyraźniej też go rozpoznając.
– Ja do…
– No wiem przecież, że
nie do mnie – przerwała mu kobieta. – Bym się zdziwiła.
Sasza postanowił już
tego nie komentować i po prostu wszedł do domu. Wnętrze było w znacznie lepszym
stanie niż ostatnio. Musiał się tu odbyć remont, ale Fat Moose powinien
zainwestować też w pokojówkę, bo na nowych meblach zebrała się warstwa kurzu.
Producenta zastał w salonie. Siedział na kanapie, z laptopem na udach, i
najwyraźniej nad czymś pracował.
– No kogo to moje oczy
widzą! – zawołał z entuzjazmem, z którego Sasza w ogóle się nie cieszył. –
Czytałem, czytałem o zasługach… I tym bardziej dziwi mnie ta wizyta. Chociaż,
jak o tym pomyśleć… Nikt, kto nie jest skończonym masochistą, by tyle z Boy’em
nie wytrzymał.
Sasza zostawił to bez
komentarza i usiadł na fotelu obok kanapy. Wcześniej spojrzał jeszcze na
obicie, poszukując jakichś podejrzanie wyglądających plam. Brzydził go ten dom
i jego właściciel, ale miał parę pytań do Fat Moose’a.
Producent zabębnił
palcami o podłokietnik kanapy. Miał na nich złote sygnety. Przypatrywał
się Saszy, rozważając w głowie różne możliwości. Chociaż rzeczy nie do końca
poszły po jego myśli, to jednak Santa Boy powrócił na swój tron. Fat Moose był
jednak przekonany, że nie na długo. Muzyk robił wszystko to, co trzeba z pozornym
zaangażowaniem, ale były perkusista znał go zbyt dobrze, aby dać się oszukać. No
i jeszcze to, że Santa Boy prosto z koncertów wracał do małego domku, gdzie
czekał na niego umierający trans z rakiem, a nie na kolejną imprezkę…
Fat Moose
popatrzył na chłopaka siedzącego kilka metrów od niego i westchnął. Karpik
trochę jakby przypakował. Nadal był patyczakiem, ale nie wyglądał już na kogoś
niezdolnego do samodzielnego życia. I to generowało kolejny problem.
– Ani w tę, ani we w tę
– powiedział bardziej do siebie, niż do Saszy.
– Co?
– A to, że… Może jednak
najpierw ty wyjaśnisz po co tu przyjechałeś? Hm?
Bo bał się konfrontacji
z Santą Boy’em? Bo wiedział, że to czysta głupota? Bo jednocześnie chciał i nie
chciał się z nim spotkać? Powodów było tysiące, a każdy następny jeszcze
żałośniejszy.
– Wtedy sam byłeś
zaskoczony – powiedział, ignorując pytanie. – Nie Hetfielda się spodziewałeś.
Bo i skąd miałbyś wiedzieć? Chodziło ci o coś innego, prawda?
– Dlaczego po prostu nie
zapytasz jego? – odparł Fat Moose z pokpiwającym uśmieszkiem. – Najpierw
zastanów się, czy na pewno chcesz znowu w to brnąć. Gdy go zobaczysz teraz,
takiego skruszałego, to na sto procent mu wybaczysz, bo jesteś przecież dobrym
chłopcem. Zakochanym, dobrym chłopcem. Sam już nie wiem, czy to dobrze, czy
nie, że się spotkaliście. Tobie pozostawiam decyzję, czy powinniście spotkać
się znowu.
Sasza zaśmiał się
cicho.
– Miałem nadzieję, że
ktoś podejmie tę decyzję za mnie – przyznał.
– Hmm, no dobra. Wtedy Boy
miał spotkać się z Jasonem. Prawdopodobnie tak się stało, stare rany się
otworzyły, a nasz gwiazdor zna jedynie dwa lekarstwa – narkotyki i męskie dupy.
– Nie sądzę, żeby
kiedykolwiek to kogoś uleczyło – odmruknął Sasza. – Na pewno nie Santę.
Mogło chodzić tylko o
jednego Jasona. Dawnego gitarzystę, który opuścił zespół po owianej tajemnicą śmierci
Beherita. Tyle Sasza wiedział na ten temat, bo tyle dało się znaleźć w Internecie.
– Co się tam w ogóle stało?
– spytał. – Nie, nie mów mi. Nie ty powinieneś mi to powiedzieć.
– Słusznie – zauważył Fat
Moose. – Sam za dużo nie wiem. Oczywiście więcej niż wygrzebały media, ale Boy
jakoś nigdy nie był skory do dzielenia się przeszłością. To jednak wiesz aż za
dobrze, prawda? I co teraz zrobisz?
Sasza wzruszył
ramionami.
– Pójdę tam, zapewne znowu
dam mu się przelecieć i wrócę do matki łykać łzy.
– Racjonalnie. –
Zaśmiał się Fat Moose. – No skoro chcesz sobie zjebać życie, to kim ja jestem,
aby ci w tym przeszkadzać? Samantha, przynieś mi coś do pisania.
Mężczyzna na
przyniesionej przez kobietę kartce zapisał adres domu i wręczył ją Saszy, który
nie krył zdziwienia. Był przekonany, że Santa Boy nadal mieszkał w Austin, w
swoim małym, zakurzonym mieszkanku.
– West? – spytał.
– Takie zadupie –
wytłumaczył Fat Moose. – Boy bawi się tam w dom z podstarzałym transem z
rakiem.
– Co? Nic z tego nie
rozumiem.
– Ja też nie – odparł producent.
– A, i tam się urodził.
Sasza spojrzał jeszcze
raz na ciąg liter. Zawsze chciał wiedzieć. Chciał, aby Santa Boy mu o sobie
opowiedział. Pragnął wiedzieć o nim wszystko, tak jak muzyk wiedział wszystko
o nim. To była ta niewidzialna bariera, której nigdy nie mógł przekroczyć.
Przez to czuł, że nie są równi. Że nie są partnerami. Zacisnął kartkę w dłoni. Wóz
albo przewóz.
– To co zrobisz? –
spytał Fat Moose, zakładając nogę na nogę.
– Po prostu wysłucham,
co ma do powiedzenia – odparł Sasza, uśmiechając się krzywo. – No i pewnie dam
mu się przelecieć.
– A jeśli nic ci nie
powie?
Sasza znów wzruszył
ramionami.
– To obaj zdechniemy w
samotności.
Fat Moose wybuchnął śmiechem.
– Wiesz, co? – spytał
rozbawiony. – Właśnie całkowicie zmieniłem o tobie zdanie. To aż chore, jak
kochasz tego chuja. Sam nie wiem, czy ci zazdrościć, czy współczuć.
– Sam się nad tym
zastanawiam – odparł Sasza, nim wyszedł z domu.
***
Znów był na cmentarzu,
ale tym razem z nieba lał się tylko żar. Stał zupełnie sam, przypatrując się,
jak dwóch mężczyzn ustawia skromną, białą płytę nagrobną. Pewnie jego pogrzeb
będzie wyglądać podobnie. Tylko kto będzie płakał dla niego? Mężczyźni
skończyli pracę i odeszli bez słowa, zostawiając go samego wśród niekończących
się rzędów identycznych, anonimowych krzyży. Żeby odczytać wyryte na nich litery,
trzeba było się nachylić. Tylko kto schyli się dla niego?
– To będzie następna
zajebista piosenka – mruknął i zaśmiał się gorzko.
O matko to chyba uzależnienie:-)
OdpowiedzUsuńGdyby nie Santa to spokojnie życzyłabym Saszy takiego ogarniętego życia z Marcio chociaż na początku było wtf co tu się poczęłoXD lepszy koleś niż ten poprzedni.Ciekawe czy każdy miał po dwie dupy po rozstaniu(liczę Matta) czy muzyk ekhm szalałXD no nic nie wiadomo.plan jest taki rybka wraca do ukochanego akwarium.To jest za piękne, ale hulaj dusza Santa czeka he he
OdpowiedzUsuńRybka wraca do akwarium -> super ujęte :) To "he he" na końcu jakieś takie złowieszcze... Hmm...
UsuńOch... uwielbiam, ubustwiam tą chorą miłość między nimi :D
OdpowiedzUsuńJa też! ;)
UsuńSpokojna głowa stary, zapewne Sasza będzie klękał ‘przed tobą’ jeszcze po twojej śmierciXD humorek jest chociaż po przeczytaniu rozdziału postanowiłam sprawdzić poprzednie żeby zobaczyć czy Rachelle miała już płytę, oczywiście nagrobną.Czy nie jest ona stawiana KOMUŚ innemuXD Teraz czekam na kolejną część z objęciami, wyzwaniami miłości, łzami szczęścia.Jak ja bardzo zdaje sobie sprawę, że tak nie będzieXDD
OdpowiedzUsuńTeraz czekam na kolejną część z objęciami, wyzwaniami miłości, łzami szczęścia.Jak ja bardzo zdaje sobie sprawę, że tak nie będzieXDD -> No ja, z góry zakładasz, że zrobię jakąś dramę?... No jak o tym pomyśleć, to trudno spodziewać się czegoś innego xD Chociaż, chociaż... :)
UsuńUwielbiam i nienawidzę czytać o tym jak Sasza podejmuje te zgubnie złe decyzje, chociaż jednak chyba bardziej uwielbiam ;)widze tu dużą różnicę pomiędzy ostatnimi zachowaniami Saszy najpierw starał się pozbierać, żyć normalnie, podejmować racjonalne decyzje i do cholery udawało mu się! Ale wystarczyło że usłyszał tą jedną piosenkę i jego głos i już był stracony. Wg mnie Sasza wcale się teraz nie zastanawia co robi, starał się żyć bez niego ale kiedy usłyszał piosenkę poddał się i teraz już tylko spada... I ja tak bardzo się cieszę że tak się to rozwija :D
OdpowiedzUsuńTa, to na pewno "zgubnie zła decyzja", ale za to jaka ekscytująca... Spada, spada, tylko jakie będzie miał lądowanie? Zastanawiam się, co by tu tak naprawdę było szczęśliwym zakończeniem. Wychodzi na to, że nie zawsze to czego pragniemy najbardziej, jest dla nas najlepsze.
UsuńPozdrawiam!
Uwielbiam!!
OdpowiedzUsuń