niedziela, 13 sierpnia 2017

Miecz z ostatniej krwi - ROZDZIAŁ 2 - Rdzawy zmierzch

szystko było tłem.
Dżungla tętniła życiem, wydawała nowe pokolenia na świat i skazywała na zgnicie i rozpad stare. Ludzie żyjący poza nią nieustanny szmer lasu nazywali najpiękniejszą melodią, której człowiekowi nigdy nie uda się powielić. Uszy tubylców ignorowały tę harmonijną kakofonię, pozostając czujne na najdrobniejsze sygnały przerwania monotonii dżungli.

Chłopiec skulony pod wielkim liściem, z którego skapywała woda, zamknął żółte oczy. Nie były użyteczne. Cisza. Tylko „plum plam” kropel uderzających o wystający z ziemi korzeń. Niemożliwe. Czuł to. Jego mięśnie pozostawały napięte, a włosy na rękach się nastroszyły. W szaleńczym biegu przedzierał się przez zarośla, by dokonać swoich dni na swój własny sposób. Widział, co starszyzna zrobiła z trójrękim chłopcem. On miał być następny, więc uciekł. Pod jego zamkniętymi powiekami nadal tkwił obraz rytualnego kamiennego noża, magicznego kręgu z czarnych głazów i powoli przeżuwających żółtych zębów członków starszyzny.
Czuł, że coś się zbliża. Osacza go, by w końcu pochłonąć. Było bliżej i bliżej. Jeden krok i następny. Przez dżunglę, do niego. Tylko do niego. Wiedział, że był wyjątkowy. To dlatego starszyzna chciała poświęcić go w ofierze. Otworzyć żyły, aby krew spłynęła do Czarnego Oka ze skał. Powinien to odrzucić, ale to kusiło. Tak bardzo kusiło.
Wojownicy dopadli go następnego dnia. Wrzeszczał i się zapierał, gdy wlekli go z powrotem do wioski. Spędził tam trzy dni, a potem wycieńczonego, na skraju śmierci, wyrzucili go z dżungli, jakby nie był godny bycia jej mieszkańcem. Leżał na spalonej, popękanej ziemi przerażony tym, czym się stał. Śmierć nie chciała nadejść.
*
Żółtooki chłopiec wspiął się na palce stóp spięte złotymi kajdanami, a łokciami podciągnął się na kamiennym parapecie. Patrzył na białe miasto rozciągające się u podnóża zamku. Miało plan figury o pięciu bokach. Chociaż nie, z jednej strony łączyło się przecież z morzem, które nie miało końca. Na drewnianych potworach z chmurami ujarzmionymi linami wciąż przybywali nowi ludzie wysmagani wiatrem i falą.
Zarządca podniósł głowę znad papierów, gdy z gardła jego pupila wydobył się pomruk. Dwóch rachmistrzów, którzy znosili i objaśniali Allonibanowi księgi rachunkowe, także uniosło wzrok, ale prawie tak szybko opuścili go z powrotem. Lepiej było nie interesować się pewnymi rzeczami, szczególnie jeśli miało się nadzieję na zachowanie posady.
– Co tak mruczysz? – spytał starzec z uśmiechem. – Czyżby Mordia przypadła ci do gustu? Dobrze, bo od teraz to twój dom. Różni się od dżungli, ale to chyba dobrze, co?
Chłopiec pokiwał głową. Wyłapał kątem oka ruch za oknem, więc wyciągnął rękę, aby to złapać. Atak był błyskawiczny, ale jego palce ledwie musnęły drobne ciało jaskółki.
– Jak dziecko. – Zaśmiał się zarządca i na powrót pochylił się nad papierami. – To jeszcze nie czas na polowanie. Panowie, możecie mnie już zostawić samego.
– Tak, panie.
Dwóch mężczyzn ukłoniło się w pas i pośpiesznie udało do wyjścia z komnaty. Jeden z nich, nie mogąc powstrzymać ciekawości, odwrócił głowę, a wtedy jego spojrzenie i żółtookiego chłopca się spotkały. Młody rachmistrz poczuł, jakby coś, coś przeraźliwie zimnego, wyrwało z najgłębszych otchłani jego serca uczucie, o którym istnieniu nie miał pojęcia. Strach. Przeraźliwy strach przed czymś pierwotnym.
– Kaharinie, idziesz?
Głos starszego rachmistrza wyrwał młodego mężczyznę z dziwnego stanu otumanienia. Nie miał pojęcia, co się przed momentem stało. Czuł tylko, jakby jego krew stała się zimniejsza.
– Tak, oczywiście – odparł nieobecnym głosem. – Już idę.
*
Piasek był ciemnoszary, a morze brunatne. Gdy był dzieckiem, nazywano to miejsce niebem na ziemi, bo kolorami odzwierciedlało, to co tak niedostępne ponad głowami. Woda była błękitna, a plaża biała jak chmury. Ci, którzy spędzili życie na tułaczce i widzieli więcej niż inni, mówili, że barwą przypomina bardziej świeży śnieg. Zgorzkniali powtarzali starą legendę, że to nie piasek, a kostny pył. Jedyny ślad, jaki pozostał po nieszczęśliwcach, którzy dokończyli żywota w paszczach smoków.
Przyszedł tu, aby się wykąpać. Znowu poczuć tę błogą nieważkość. Jednak zakwit sinic mu to uniemożliwił. Stał więc na plaży, który była tylko cieniem, majakiem miejsca, które zapamiętał z dzieciństwa, i patrzył. Niemal zaśmiał się na głos, gdy w oddali dojrzał hordę dzikich psów rozszarpujących truchło foki wyrzucone na brzeg przez fale Kerk. Pomyślał, że ta plaża jest jak on. Z glorii nic nie pozostało, tylko resztki, które nie posmakowały zdziczałym kundlom. Z dawnego siebie zachował jednak manię wielkości, uznał, skoro przyrównywał swoje zdeptane marzenia i młodość do upadku Mordii.
– Mógłbym dowiedzieć się, dlaczego nie jesteś w sklepie? – Nie odwrócił się, gdy usłyszał znajomy głos.
– Twój pracownik nie potrzebuje trzeciej ręki do pomocy.
– Trzecia ręka? No to ci się udało – stwierdził Sevan, jednak w jego głosie nie dało się wyczuć rozbawienia. – Daj mi zgadnąć, o czym myślisz. Hmm... Podbicie zamorskich lądów? Zabicie kapitana statku pirackiego w pojedynku na szable, by łupić i grabić? A potem zdobyć niesamowite bogactwo i mieć tyle egzotycznych kochanków, że musiałbyś sobie rozpisywać dyżury w kalendarzu? Nie? To wiem. Jak wycisnąć z nowego zarządcy jak najwięcej kasy, aby być po prostu bardzo bogatym? Też nie? To może o tym, jak wysiurać mnie z biznesu, aby być choć trochę bogatym? Sądzę, że też nie. Wiesz co, przyjacielu? Jesteś teraz kurewsko żałosny.
Vinor nie odpowiedział. Chciał przewrócić oczami, ale Sevan trafił w sam środek korpusu słomianego człowieka. Na takich właśnie kukłach trenowali strzelanie, gdy byli dziećmi. Sevan zawsze miał celne oko.
– Zejdź ze mnie – rzucił.
– Jeszcze nie wsze...
Odwrócił się do niego, a Sevan zamilkł w pół zdania z uniesionymi brwiami, gdy ujrzał jego rozzłoszczoną minę.
– Nie pieprz! – syknął Vinor. – To było śmieszne dziesięć lat temu. Może to do ciebie nie dotarło, ale nie jesteśmy już tamtymi dziećmi goniącymi za mrzonkami. I co jak co, drogi przyjacielu, ty akurat nie masz prawa nazywać mnie żałosnym. Całe życie pieprzyłeś o tym, jak to zamierzasz zdobywać szczyty, jacy to jesteśmy wyjątkowi, a nigdy nie ruszyłeś się z tego miasta. Przejąłeś majątek matki, nic nie osiągnąłeś własnymi rękami i sprzedajesz chrzczone wino portowym dziwkom. Nie zrobiłeś nic, gdy te zwierzęta rozgrabiły nasze miasto, zamieniły w parodię dawnej Mordii, którą jest teraz, a nawet do nich przystałeś. Bo tak było łatwiej. Więc skończ pieprzyć z łaski swojej!
Vinor aż się zasapał, krzycząc to, ale poczuł się lepiej przez szok, które wywarły na Sevanie te słowa. To było w jakiś sposób oczyszczające, kiedy wyrzucił z siebie to wszystko, co mu ciążyło, odkąd powrócił do Mordii. Do domu.
Nie zamierzał się tłumaczyć. Przyznać, że matka na łożu śmierci błagała go, żeby przejął rodzinny interes jako jedyny syn. Że był już wtedy gotowy do drogi, aby odnaleźć Vinora. Nie miał też zamiaru mówić mu o tym, że piraci dali mu propozycję nie do odrzucenia. Właściwie mógł odmówić, ale wtedy jego członkami najadłby się morskie bestie. Nie był kimś, kto potrzebował wymówek. Miał też swoją dumę.
Popatrzyli sobie w oczy, w te zielone jak tutejsze winogrona i te niebieskie jak fale morza Kerk.
– Kocham cię, bydlaku – powiedział Sevan, a potem się roześmiał.
– Ja ciebie też  odparł Vinor, wtórując mu śmiechem.
Objęli się, aby poczuć swoje ciepło, a potem Sevan nachylił się, by złączyć ich usta w od razu głębokim pocałunku. Nie bawił się w podchody. Nigdy się nie bawili. Vinor sapnął przyjemnie zaskoczony. Opowiedział równie żarliwie. Jego spięte do tej pory ciało rozluźniło się. Pragnął bliskości od tak dawna, potwierdzenia, że ktoś może pożądać go właśnie takiego. Zdefektowanego. Przeszył go dreszcz, gdy Sevan zanurzył palce w jego włosach, a potem je na nich zacisnął. Znał wszystkie jego słabe punkty. Gdy się od siebie odlepili, spojrzał w jego błyszczące się teraz oczy.
– Nienawidzę tego, że jesteś wyższy ode mnie – przyznał.
Sevan uśmiechnął się i przejechał wierzchem dłoni po jego zarośniętym policzku.
– No wiesz. To ta sławna krew Loranów.
– Raczej to, że matka długo nie mogła cię oderwać od piersi – zakpił Vinor.
Sevan zaśmiał się lekko, a jego zachrypnięty głos zawibrował przy uchu drugie mężczyzny. Teraz, przesiąknięty podnieceniem, nie wydawał się aż tak nieprzyjemny.
Teraz to Vinor zainicjował pocałunek. Był jak wina, którymi handlował Sevan. Cierpki i słodki jednocześnie. Budzący nadzieję i niosący ze sobą smak tego, co utracone.
– Moglibyście nawet zostać powieszeni. Wszystko oczywiście zależy od nowego zarządcy.
Sevan odsunął się od przyjaciela. Uśmiechnął się krzywo, już ciesząc się na rozwój sytuacji, bo widział, kto ich nakrył. Jego poirytowany przyjaciel odwrócił się gotowy do wyrzucenia z siebie kilku nieprzyjemnych słów, ale z jego ust wydostało się tylko jedno słowo pełne zaskoczenia:
– Kaharin?
Sevan po prostu nie mógł się nie roześmiać widząc minę przyjaciela. Klepnął go w plecy.
– No to się wydałeś – rzucił rozbawiony.
Kaharin zmierzył go nieprzychylnym spojrzeniem, a potem zwrócił się do Vinora:
– Cieszę się, że straciłeś tylko ramię, a nie także rozum tam, gdzie byłeś. Gdziekolwiek to było. Miałem poważne obawy po naszym ostatnim spotkaniu. – Z każdego słowa Kaharina bił żal i rozgoryczenie, mimo że jego ton na to nie wskazywał. – Witaj w domu, Vinorze.
– Ka…
Podniósł dłoń, sugerując, że nie ma ochoty niczego słuchać. Vinor zamilkł i spojrzał w dół, jakby jego znoszone buty były czymś interesującym.
– Skoro kwestia mózgowej ułomności Vinora została wyjaśniona, to co teraz, że tak pozwolę sobie spytać?
– Nic nie zostało wyjaśnione, Sevanie – odparł Kaharin. – A teraz udamy się do ciebie.
– A dlaczego? – zaciekawił się Sevan.
– Bo czyż nie tam mieszka teraz Vinor? – spytał rachmistrz, a potem odwrócił się i zaczął iść plażą. Sevan i Vinor popatrzyli na siebie nawzajem, a potem podążyli jego śladem.
*
Służąca przyniosła im posiłek, kaszę z mięsem, zawijaną w liście winorośli, a potem wyszła z pokoju. Siedzieli naprzeciwko Kaharina, więc Vinor co jakiś czas, pomiędzy jednym kęsem, a drugim, przyglądał mu się ukradkiem. Prawda jest taka, że nie chciał go spotkać. Pokazać mu się takim. Siedzieli zwróceni do siebie twarzami, nic nie mówiąc.
– Nie musisz się tak na mnie patrzeć. Nie ucieknę bez słowa na nie wiadomo ile.
Sevan przewrócił oczami. Słowne docinki, półsłówka i zawoalowany sarkazm to była specjalność Kaharina. Jak nikt inny potrafił wywołać poczucie winy nawet za coś, co uważałeś za słuszne. Poględzi, poględzi, Vinor będzie się przed nim płaszczył, a gdy uzna, że jego próżność została dostatecznie nakarmiona, uśmiechnie się niewinnie, a Vinor znów będzie się przed nim płaszczył. Czyli nic się nie zmieniło. Popatrzył na przyjaciela, który co kęs sięgał po puchar. Metodą prób i błędów doszli do tego, jak bardzo rozwodnione musi pić wino i w jakich ilościach, aby nie dostał tego dziwnego ataku. Sevan westchnął z rezygnacją. Teraz Vinor wlewał siebie za dużo, a wino do obiadu było za mocne, mimo że i tak z dodatkiem wody. Już wiedział, jak to się skończy.
– Dużo pijesz – zauważył Kaharin.
– Bo taki ze mnie pijak – odparł Vinor z krzywym uśmiechem.
Ostro, pomyślał Sevan. Oparł się łokciem o blat, przyjmując wygodną pozycję do obserwacji teatrzyku.
– Boli cię? Boli cię ramię? – spytał niespodziewanie zatroskanym głosem Kaharin.
Tego nie przewidział. Sevan zastygł z widelcem ustach i spojrzał na swojego przyjaciela. Vinor wpatrywał się przez chwilę w Kaharina rozszerzonymi oczami, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
– Tak – przyznał. – Boli mnie wszystko.
Sevan zmarszczył brwi, gdy w oczach Vinora zebrały się łzy. Nie nadawał się do takich rzeczy. Nigdy nie umiał pocieszyć nawet własnej matki w chwilach słabości. Zawsze tylko stał i patrzył, jak płacze za zmarłym mężem. Teraz było tak samo. Odczuł ulgę, gdy Kaharin obszedł stół i przycisnął głowę Vinora do swojej piersi. On się nim lepiej zajmie. Czuł coś jeszcze, ale postanowił to zignorować.

Vinor udał się do swojej sypialni, więc zostali we dwoje. Przeszli do salonu, w którym podano herbatę. Na palcach dłoni, którą Kaharin trzymał kubek, lśniły dwa złote pierścienie. Miały niebieskie oczka zrobione z tego samego kamienia, co dwie kuliste ozdoby, które wieńczyły jego cienki warkoczyk za prawym uchem.
– Widzę, że ci się wiedzie – powiedział Sevan, patrząc na kamienie. – Może już niedługo zostaniesz starszym rachmistrzem.
– Albo będę podliczał zyski jakiegoś burdelu – odparł Kaharin. – Nadchodzą nowe czasy.
– No tak, Alloniban.
Kaharin siedział na ławie wyściełanej poduchami, a Sevan na podłodze pod otwartym oknem. Zawijał wysuszone zioło pochodzące z zamorskiego kraju Fu w liście palmy. Nałóg ten nigdy nie należał do tanich, ale po zamarciu wymiany handlowej stał się dostępny tylko dla nielicznych. Zbyt kosztowny, jak dla zwykłego sprzedawcy wina, zauważył Kaharin. Zdobione krzesiwo też nie wyglądało na tanie.
– Co sądzisz?
– Znasz historię młynarza z Verory? – spytał Kaharin, a Sevan zrobił zdziwioną minę. Pokręcił przecząco głową. – Nie? To pozwól, że ci ją przytoczę. Był o to sobie młynarz, który żył, pracował i płacił podatki w małej mieścinie o nazwie Verora w Północnej Prowincji. Nie wiem, jak smakował chleb, który piekł, ale wiem, że jego żona była niebywale piękna. Tak piękna, że młynarz nie ufał żadnemu mężczyźnie. Małżonki nie spuszczał z oka przez cały dzień, a wieczorem przed lustrem przypatrywał się swojej łysej głowie w poszukiwaniu zalążków rogów. Pewnego dnia, gdy musiał wyjechać w pilnej sprawie poza miasto, małżonkę pozostawił pod opieką rodziny. Gdy wrócił po trzech dniach zastał ją i swojego ojca razem w łożu. Rogi mu nie urosły, ale wyłysiał całkowicie. Przepił wszystkie pieniądze, a potem zaczął iść. Szedł i szedł, aż minął wszystkie miasta i wioski, ale to go nie zatrzymało. Szedł przez lasy, przez bagna, aż wreszcie doszedł do wielkiej pustyni. Mimo nieznośnego żaru, spękanej i wyschniętej ziemi bez choćby kropli wody szedł dalej. Siedem lat zajęło mu przejście przez pustynię, aż trafił w góry. Rzucił się do pierwszego strumienia, jaki zobaczył i pił z niego aż do zmierzchu. O świcie przemył w nim twarz, a wtedy ujrzał coś błyszczącego na dnie, a potem jeszcze jedno i jeszcze jedno.
– Złoto? – spytał Sevan.
Na początku chciał przerwać Kaharinowi tę opowiastkę nie wiadomo skąd i po co, ale nagle zaczęła być znacznie bardziej interesująca.
      – Tak, złoto. W każdym strumyku, który znalazł, dno aż się od niego skrzyło. Młynarz odnalazł górę, z której wybijały wszystkie te źródła. Uznał, że to tam skryty jest największy skarb, ale nie znał się na górnictwie, więc wyruszył w drogę powrotną przez pustynię. Tym razem szedł tylko cztery lata. Zaszedł do miasta, w którym odnalazł doświadczonego górnika. Powiedział mu o górze, a ten zgodził się wyruszyć w podróż, aby ocenić, ile jest w niej złota i czy da się je wydobyć. Szli cztery lata. Górnik orzekł, że to największe złoże w całym Cesarstwie i może zapewnić niewyobrażalne wręcz bogactwo. Potem oczywiście zabił młynarza, ale i tak nie udało mu się na długo utrzymać tajemnicy. Wrócił przez pustynię, zebrał ludzi i gdy był gotowy z powrotem wyruszyć, dostał list, w którym poinformowano bardzo grzecznie, że ta góra, jak i wszystkie inne należą do Cesarstwa, a wszystkie próby wydobycia karane będą śmiercią złodzieja i całej jego rodziny. Później Cesarz wydał dyspozycje o budowie kopalni i osady. Był tylko jeden problem. Mianowicie droga, której nie było. Pustynia mogła zablokować budowę kopalni, zanim się rozpoczęła.
– Dżungla – stwierdził odkrywczo Sevan. Spróbował przypomnieć sobie najświeższą mapę Cesarstwa w głowie. – Czarna Dżungla. Ten dzieciak nowego zarządcy...
Kaharin przytaknął.
– To pewnie jakiś podarunek – zgadywał. – Lordowie lubią otaczać się egzotyką. Co ciekawe, w „Wielkiej encyklopedii różności i powszechności” dzicy z Czarnej Dżungli sklasyfikowani są jako zwierzęta. Zapewne przyczyniły się do tego wydarzenia, które miały miejsce po tym, jak zdecydowano się utworzyć trakt prowadzący przez dżunglę. Pomysł wydawał się świetny na pierwszy rzut oka, trzykrotnie mniejsza odległość i dostępność wody. Pozostawało tylko wykarczować drzewa. Jednak z jakiegoś powodu młynarz wybrał znacznie trudniejszą drogę przez pustynię, a dżungla wciąż pozostawała miejscem zupełnie niewyeksplorowanym przez człowieka. Oczywiście nie było w tym przypadku. Po pierwszych wysłanych ekipach robotniczych i żołnierzach nie pozostał nawet ślad. Początkowo myślano, że po prostu uciekli, zdezerterowali. Paleniska nadal płonęły, zupa wrzała w kotle, a pranie schło na słońcu. To oczywiście nie okazało się prawdą. Dzicy otumaniali ich i zabierali do dżungli, a potem prawdopodobnie zjadali. Czasami ktoś wracał z dżungli, ale tylko dlatego, że pozwolono mu uciec. Ludzie ci mieli na ciałach wiadomości, rany tak straszne, że tylko śmierć mogła je ukoić... Tak przynajmniej mówi oficjalna wersja. 
Kaharin wychylił się i sięgnął po herbatę, która stała na stoliku obok ławy. Zamieszał łyżeczką. Cukier z trzciny, jak mu go brakowało.
– A potem była wojna – dokończył. – Dlatego jestem skłonny uwierzyć w to, że wcielono go do wojska. Jednak gdyby był zwykłym brańcem, to miałby bardzo marne szanse na przeżycie po amputacji w tropikalnych warunkach przez jakiegoś niedokształconego partacza, który jeszcze miesiąc wcześniej oddzielał tuszę od kości. Byłby bardziej martwy niż cesarskie dekrety zakazujące piractwa, ale prawda może być znacznie bardziej prozaiczna, niż nam się wydaje. Może po prostu ogrzewał łoże jakiemuś oficerowi. Może po prostu się wstydzi.
Sevan wstał z podłogi i otworzył balkonowe okno wychodzące na zarośnięty ogród. Rześkie, morskie powietrze wdarło się do pomieszczenia. Nigdy nie był w miejscu, z którego nie widać morza. Ciekawe jak to jest, pomyślał.
– Może – zgodził się. – A może to coś znacznie poważniejszego. Może zabroniono mu o tym mówić albo nie jest zdolny. No ale pieprzenie, pieprzeniem, a coś trzeba zrobić.
Jego rozmówca również wstał i wyszedł na parterowy balkon. Wygląd ogrodu pozostawiał wiele do życzenia, ale to nie była jego sprawa.
– Po pierwsze, zamieszka ze mną – zadecydował. – Dzisiaj.
– A to czemu, jeśli można wiedzieć? – spytał Sevan ze zmarszczonymi brwiami. Już mu się to nie spodobało. Wiedział, że Vinor nie sprzeciwi się Kaharinowi. – U mnie coś nie tak? Dałem mu pracę.
Kaharin prychnął.
– Przelewanie wina z jednej amfory do drugiej? To mógłby robić upośledzony, jednoręki ślepiec. A zauważ, Sevanie, że twój przyjaciel nadal jest w pełni sił umysłowych i ma sokoli wzrok. On musi znaleźć nowo ścieżkę życia, nowo metodę. Potrzebuje celu i wyzwań, a ty mu tego na pewno nie zapewnisz. Sam nigdy niczego nie osiągnąłeś.
– Auć, to zabolało. – Sevan teatralnie chwycił się za klatkę piersiową w miejscu serca. – Nie wiedziałem, że potrafisz być taki wredny. Zawsze wydawałeś mi się takim miłym, nabzdyczonym paniczykiem.
Kaharin uśmiechnął się nieznacznie.
– Widzisz, Sevanie – odparł – ja po prostu potrafię oddzielić ziarna od plew.
– To może minąłeś się z powołaniem – prychnął Sevan. – To co, teraz będzie jak dawniej? Ja znowu będę od pieprzenia, a ty od bycia niezdecydowanym?
– Bądź sobie, czym chcesz, Sevanie. Nie interesuje mnie to.
Mężczyzna nie dał tego po sobie poznać, ale ten blady pokurcz napsuł mu dzisiaj mnóstwo krwi. Chyba wybuchnie, jeśli usłyszy jeszcze jedno „Sevanie” wypowiedziane tymi usteczkami, które nie znają bluźnierstwa. Na szczęście miał jeszcze asa w rękawie. To nie będzie czysta rozgrywka.
– Zastanawiam się tylko, jak zamierzasz pogodzić to z twoim rychłym, jak słyszałem, ślubem.
O tak. Kaharin mógł udawać, ale krótki, szybko opanowany grymas na jego twarzy mówił sam za siebie. Sevan oparł się o ścianę z założonymi rękoma i czekał.
– Wiesz, Sevanie – zaczął Kaharin, a mężczyzna zazgrzytał zębami – przez te siedem lat wiele zrozumiałem. Wyciągnąłem wnioski ze swojej lekcji.
– Czyli, że...
– Czyli, że ludzie się zmieniają – dokończył Kaharin, a potem zmierzył Sevana wzrokiem. – No może nie wszyscy. Jak już powiedziałem, Vinor zamieszka ze mną.
Temat rozmowy w zmierzwionych po śnie włosach pojawił się w salonie. Podszedł do balkonu i wciągnął rękę w stronę zaskoczonego Kaharina. Gdy ją chwycił, Vinor wciągnął go do środka pokoju. Objął mężczyznę bardzo ściśle ramieniem, a potem przytknął swoje usta do jego zaczerwienionego ucha i szeptał coś przez moment. Potem odsunął go od siebie na długość ramienia. Przez chwilę chłonął jeszcze wzrokiem jego twarz, której nie miał czasu się wcześniej przyjrzeć. Podziwiał czarne jak węgiel oczy rozszerzone teraz w szoku, lekko odstające uszy i wąskie usta. Wszystko, co kiedyś rozpamiętywał po nocach.
– Idź już – powiedział, a potem wyszedł z pokoju.
Sevan podążył za nim pytającym wzrokiem, a potem popatrzył na nadal stojącego na środku pokoju Kaharina. Uśmiechnął się zadowolony. Nic nie boli tak, jak zdruzgotana duma.
*
Gdy szedł w dół brukowaną uliczką do swojej willi, Słońce skryło się już za horyzontem. Latarnie za nim były zapalone, jednak przed nim panował mrok. Jak co dzień oświecaniem ulic zajmował się stary latarnik, którego chód był już powolny, a ręce słabe, więc dojście do samego brzegu zajmowało mu wiele godzin. W dole więc mrok rozganiały jedynie światła pozostawione sporadycznie przed willami z białego kamienia. Kaharin pokonywał tę drogę każdego dnia, więc znał na pamięć każdy schodek i wybrzuszenie. Dzisiaj jednak w ogóle nie zważał na to, jak idzie. Po paru potknięciach wreszcie wylądował na kamieniach. Zamiast się podnieść, położył się na środku drogi. Bruk oddawał teraz ciepło, które zebrał w ciągu dnia. Był przyjemny w dotyku, więc przytknął do niego policzek. Czuł, jakby ktoś go obejmował. Postanowił tak zasnąć, bo nie chciał iść do domu. I nikt mu teraz nie powie, że nie może. W końcu to było miasto piratów. W końcu nie długo przestanie być zamkowym rachmistrzem. 
Krzyk nie zaalarmował go na tyle, by otworzyć oczy. Po zmroku blisko portu to nie było nic niezwykłego. Trzask rozbijanej butelki, a potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden. A później był wrzask tak przeraźliwy, że natychmiastowo otrzeźwił Kaharina i postawił na równe nogi. Był pewien, że będzie go pamiętał do końca życia. Wysokim, wibrującym głosem krzyczała kobieta. Wrzask skończył się równie niespodziewanie, jak rozpoczął, jak gdyby ścięty nożem. Kaharin nasłuchiwał chwilę, ale żadne odgłosy już nie dobiegały z bocznych alejki. Rozum podpowiadał mu, żeby tam nie iść. Poza tym kobieta najpewniej i tak już nie żyła, ale równie dobrze mogła dogorywać w kącie i potrzebować pomocy. Od incydentu z piratami zawsze nosił ze sobą sztylet, więc po upewnieniu się, że jest na swoim miejscu, ruszył w kierunku źródła odgłosu. Alejki pomiędzy ścianami willi były bardzo wąskie i kręte. Często pozastawiane pustymi butelkami i innymi śmieciami. Skręcił parokrotnie, idąc coraz niżej i niżej, zagłębiając się w mrok. Zatrzymał się, gdy pod jego stopą zachrzęściło rozbite szkło.
– Jest tutaj ktoś?! – zawołał.
Odpowiedziała mu cisza. Mało co widział, czuł tylko smród portu. Jego serce podskoczyło, gdy we mgle dojrzał żółte oczy. Te, których spojrzenie zmroziło go dzisiaj do krwi. Po chwili zniknęły, bo pojawić się znacznie bliżej. U jego stóp. To był tylko kot idący po parapecie. Kaharin odetchnął z ulgą. Postanowił zawołać jeszcze raz, a jeśli nikt nie odpowie, wrócić do domu.
– Jest tu ktoś?!
Z bocznego zaułka doszedł go dźwięk toczącej się po bruku butelki. Ktoś się z kimś szarpał. Po chwili wybiegła stamtąd kobieta w zaplamionym krwią ubraniu. Utykała i uciskała poszarpane ramię. Jej dłoń na ścianie willi pozostawiła krwawą smugę. Dopadła do Kaharina i ukryła się za nim. Ściskała jego ramię aż do bólu.
– Potwór! To potwór! – Jej głos drgał z przerażenia. – On tam jest! Musimy uciekać!
Gdy Kaharin spojrzał w stronę zaułku, w jego cieniu, przy ziemi zamigotały żółte oczy. Drgnął, gdy poczuł ciepłe ciało kota ocierające się o jego nogę. Nie miał nadziei na to, że z ciemnej uliczki zaraz wyjdzie jego pobratymiec. Wiedział, kto tam jest. „Wielka encyklopedia różności i powszechności” mogła mieć w sobie więcej prawdy, niż zakładał.



2 komentarze:

  1. Och moja ciekawość napina się coraz bardziej i chcę więcej. Chcę od razu najlepiej całość, żebym mogła skończyć do rana,,.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, ja też bym chciała od razu całość ;) I jakby się tak dało skończyć w jedną noc...

      Usuń