niedziela, 6 sierpnia 2017

Life is Cheap - ROZDZIAŁ 2 - Obiecaj

Myślę, że ten rozdział może was MOCNO ZASKOCZYĆ. Mam taką nadzieję przynajmniej.

Sasza zaczął na poważnie zastanawiać się, czy od znaczniej ilości herbaty wypijanej przez niego w ostatnim czasie, a ściślej ujmując – odkąd zaczął pracować jako pomocnik złotej rączki, nie zżółkną mu zęby. To, że przejmował się takimi rzeczami, szczerze go śmieszyło, ale także świadczyło o tym, jak bardzo się zmienił. Kiedyś nie przejmował się nawet tym, czy ma co włożyć do garnka i czy w ogóle ma garnek. Pogrążony w takich oto błahych rozmyślaniach siedział na małym, chwiejnym zydelku i popijał czarną herbatę ze szklanki z czerwonym uchwytem. Kilka takich samych i nieumytych naczyń oraz ceramicznych kubków było porozstawiane po całej, rozległej pracowni. Sasza starał się zbierać je na bieżąco, ale była to syzyfowa praca. Gdy przychodził kolejnego dnia do pracy, zastawał ten sam widok co wczoraj. Kilka brudnych szklanek, to i tak było nic w porównaniu do ogólnego rozgardiaszu, jaki panował w pracowni. Tony utrzymywał, że była w tym jakaś mistyczna systematyka, ale Sasza z każdym dniem wątpił coraz bardziej.

Gdy kończył swoją herbatę, była już zimna, więc ta, która czekała na szefa, zapewne wyląduje w zlewie. Odgłosy zza ściany nadal nie cichły, a wręcz odwrotnie – Latynos zdawał się dopiero rozkręcać, więc Sasza sięgnął do kieszeni spodni, by wyciągnąć telefon. Gdyby zaczął krzątać się po pomieszczeniu i nie daj boże coś mu spadło, czym dałby znać o swojej obecności, to znów zostałby wplątany w coś, w czym bardzo nie chciał brać udziału. Wystarczyło mu już po pierwszym dniu pracy. Szklanka roztrzaskała się o ścianę centymetry od drzwi w tym samy momencie, gdy przez nie przechodził. Dziękował wszelkiej opatrzności, że odłamki nie trafiły go w twarz lub co gorsza, w oko. To Tony przepraszał go z piętnaście minut, mimo że to nie on rzucił szklanką. Marcio jedynie fuknął, żeby tak się z nim nie cackał.
– Na wszystkich świętych, wszystkie anioły i nie wiem co jeszcze! Elfickie wróżki! Tony, czy do końca życia chcesz siedzieć na tym zadupiu i naprawiać lodówki?! – krzyczał Latynos. – Chcesz mieć na nagrobku „Anthony Roth – naprawiał lodówki, przetykał sracze”?!
Sasza zmarszczył czoło i zrobił wielkie oczy. Nie chciał podsłuchiwać, ale nie miał za wielkiego wyboru. To było... intensywne.
– A co mi da to, że wyjadę? Napiszą mi „Anthony Roth – naprawiał lodówki, przetykał sracze, ale w Nowym Yorku” i to już będzie coś?! – odparł kąśliwie Tony, choć znacznie ciszej.
Nawet taki ton do niego nie pasował. Saszy ten człowiek kojarzył się ze spokojną rzeką. Domyślając się, że to jeszcze nie koniec, postanowił skupić swoją uwagę na czymś innym. Ledwie odblokował telefon, gdy drzwi prowadzące do drugiego pokoju otworzyły się gwałtownie i wszedł przez nie Tony. Twarz miał czerwoną, a jego ramiona były napięte. Zaraz za nim do pokoju wpadł Marcio, a Sasza skurczył się na swoim zydelku.
– A ty czemu nie pracujesz?! – fuknął na niego Latynos.
Sasza podniósł zdezorientowany wzrok znad telefonu, nie wiedząc, jak miał na to odpowiedzieć.
– Bo nie może w takich warunkach! – odparł za niego Tony – Albo mu się nie chce, nie wiem! Marcio, do cholery!
– I za to mu płacisz?! – nie ustępował mężczyzna. – Po co on tu tak w ogóle jest?!
Tony wzniósł oczy ku niebu. Przejechał dłońmi po twarzy, a potem złożył jej jak do modlitwy i oparł o nie podbródek. Wydawał się znacznie spokojniejszy niż jeszcze przed momentem. Rozglądnął się po dużym, zagraconym pomieszczeniu, które było jego miejscem pracy. Jego nowy pracownik starał się, jak mógł segregując, odkurzając i katalogując, ale wymierne efekty potrzebowały znacznie dłuższego czasu. Wszystko, co miał, zdobył własnymi rękoma – dom, samochód, renomę. Wszystko, bez niczyjej pomocy. Oprócz mężczyzn, bo to oni zawsze zdobywali jego, a potem próbowali przemeblować jego życie według własnych planów, a on w końcu im ulegał. Trwało to kilka miesięcy i zawsze kończyło się tak samo. Wracał do swojego zagraconego świata, pełnego wkrętarek, chłodnic, zasilaczy, bo tylko tu czuł się jak u siebie.
– Nie – powiedział stanowczym głosem, przerywając tym samym kolejną tyradę Marcio, który nie krył zaskoczenia. – To twoje życie i twoje wybory. Ja zostaję tutaj, a ty zrób, jak uważasz za stosowne. Nie odwrotnie.
Odwrócił się w poszukiwaniu swojej herbaty. Stała na małym zydlu, który służył za stolik. Była całkiem zimna.
– Ale, Tony – jęknął słabo Marcio, gdy odzyskał rezon.
– Wyjdź. Napsułeś mi już dość krwi. Nie mówiąc o tym, że zrobiłeś mi wstyd przed pracownikiem.
Sasza poczochrał się po sterczących włosach, a później wycofał do klitki obok, która służyła za kuchnię pod pretekstem zrobienia nowej herbaty dla szefa. Gdy czekał, aż zagotuje się woda w elektrycznym czajniku, nie mógł powstrzymać się od niechcianych konkluzji. Nie powinien interesować się całą sprawą, ale fakt, że Marcio był weterynarzem, wciąż go zadziwiał. Żeby skończyć takie studia, trzeba było być mądrym albo chociaż inteligentnie ściągać. Inteligentnie było tu kluczowym słowem. Nie chciał być uprzedzony, ale nie polubił gościa. Był taki „Och, ach” jak męska, pedalska wersja tlenionej blondynki na dwunastocentymetrowych szpilach. I był nieznośnie natarczywy.
Gdy wrócił do pokoju, Latynosa już nie było. Tony stał na środku i w zamyśleniu gładził swoją brodę z dwoma warkoczykami. Zauważył go dopiero po chwili.
– Och, Sasza – powiedział. Widać było, że próbuje ukryć zażenowanie. – Herbata? Dziękuję.
Sasza odwzajemnił uśmiech. To był taki dobry, cichy gościu, a trafił mu się ten latynoski szatan cały w świecidełkach. Już miał osądzić, że Tony nie miał gustu do facetów, ale później przypomniał sobie siebie, więc tylko uśmiechnął się krzywo. Mały diabeł Marcio to było nic w porównaniu do Naczelnego Wodza Wszystkich Diabelskich Zastępów.
– Śmieszy cię to? – spytał Tony, widząc jego grymas. Nie wydawał się jednak zły. Sam chciał się śmiać z tego wszystkiego.
– Nie – odparł Sasza, a po chwili dodał: – Po prostu pomyślałem sobie, że obaj mamy kiepski gust.
Tony zaśmiał się cicho pod nosem, dmuchając na parującą w szklance herbatę. Nie, żeby go to nie ciekawiło, był w końcu tylko człowiekiem i fanem mocnego grania, ale o pewne rzeczy nie powinno się pytać. Może najwyżej posłuchać, jeśli Sasza uzna go za odpowiedniego człowieka do podzielenia się swoją historią.
– Skręć jeszcze półki, które przyszły dziś rano i jesteś wolny – powiedział.
– Mam nadzieję, że są z IKEI i jest do nich dołączona instrukcja, z którą poradziłby sobie neandertalczyk.
– Nie są. – Uśmiechnął się Tony i wskazał palcem na jeden ze zawalonych sprzętem stołów. – Wkrętarka jest gdzieś tam.
Sasza odnalazł ją po paru minutach i z miną męczennika ruszył ku drzwiom. Naprawdę miał nadzieję, że w pudłach znajdzie jakąś instrukcję.
– A, i jeszcze jedno. Prawie zapomniałem. Jutro i pojutrze masz wolne – poinformował go Tony. – Wraz z chłopakami jedziemy na festiwal.
– Ale on trwa tylko jeden dzień – zdziwił się Sasza.
– Tak, ale moja wątroba będzie go rozpamiętywać jeszcze następnego dnia.
***
Dziesięć kilometrów według Google Maps. Tyle ich dzieliło. W sąsiednim mieście miał miejsce właśnie festiwal rockowy, a jego gwiazdą był nie kto inny jak Naczelny Wódz Diabelskich Zastępów. W skrócie NWDZ, co można przetłumaczyć także jako „Największy we Wszechświecie Dupek na Zawsze”. Sasza był bardzo dumny z obu przezwisk, szczególnie że były tak samo prawdziwe. Szatanowi oczywiście towarzyszył zespół, ale był tylko dodatkiem, migotliwym błyskiem w tle, na którego nikt nie zwracał większej uwagi. Nie on się liczył i nie dla niego czarna masa w glanach kupowała bilety. Jednak on był tutaj, a NWDZ tam. Czy nie chciał go zobaczyć, choćby z daleka? Po raz ostatni usłyszeć jego zachrypnięty, wibrujący głos, który stawiał włosy na całym ciele, a niektórym także namioty w spodniach? No pewnie, że chciał. Obsesyjnie myślał tylko o tym, gdy parę dni wcześniej zauważył plakat przyklejony do ściany sklepu spożywczego. Tego wieczoru miął poszwę kołdry w palcach, bo sen nie chciał nadejść, ale w końcu poszedł spać z mocnym postanowieniem. Sprzedał tę przeklętą gitarę i nie mógł zaprzepaścić tych paru miesięcy, gdy się z niego leczył.
Nie miał jednak do siebie całkowitego zaufania, więc dzień festiwalu postanowił spędzić w domu z matką, która akurat miała wolne. Greg od rana był na zmianie w pogotowiu ratowniczym. Kto wie, może właśnie ratował od śmierci jakiegoś biednego ćpunka. Susanne była nadzwyczaj wyrozumiała i nie zadawała żadnych niewygodnych pytań. Może po prostu po tym wszystkim bała się go znowu zrazić do siebie. Sasza wiedział, że wypadałoby przeprowadzić z nią rozmowę, ale zawsze odkładał to na późnej. W końcu, od paru miesięcy był gejem jedynie teoretycznie, więc to tak jakby w ogóle nim nie był. Czy coś. Może sprawa się sama rozwiąże, gdy matka podczas świąt zapyta „A kiedy będę miała wnuki?”.
Gdy w mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi w formie krótkiej melodyjki, Sasza właśnie wycierał się ręcznikiem po wieczornym prysznicu. Poszedł otworzyć, ale pierwsza była jego matka. Gdy przechodził przez salon, usłyszał jej rozbawiony głos:
– Ale z ciebie wielkie bydlę! Matka pomyliła mleko w proszku ze sterydami?
– Byłbym bardziej skłonny stwierdzić, że z psychotropami.
Sasza cofnął się o krok, wpadając na podłużną, drewnianą ławę ustawioną przy sofie. To był ten głos. Co on tu robi?! – myślał gorączkowo. I co ja powinienem zrobić? Wygarnąć i kopnąć go w te pomarszczone jaja, podsunął głos głowie. Popatrzył na wejście do salonu z mieszaniną zaskoczenia, złości i tak, nadziei. Bił się chwilę myślami, a potem zwyczajnie stchórzył i uciekł do swojego pokoju.
– Znam cię – stwierdziła Susanne z uśmiechem. – Na Imperialists of Rock babrałam się w błocie topless i na haju, gdy ty darłeś mordę ze sceny. Piękne czasy.
– Nie podzielam opinii – odparł Santa Boy. – Ja do...
– Do Saszy – weszła mu w słowo kobieta. – Domyśliłam się. Więc to tobie zawdzięczam powrót syna. Z jednej strony powinnam ci podziękować, ale z drugiej... Coś ty mu zrobił, że wrócił tutaj, do swojej matki alkoholiczki, której nienawidził?
Santa Boy nadal stał na zewnątrz. Susanne trzymała jedną dłonią drzwi, a drugą zaparła się o ścianę, blokując wejście.
– Po co przyjechałeś? – spytała.
Jej ton stał się znacznie zimniejszy niż przed momentem, a wszelkie oznaki dobrego humoru spłynęły z jej pomarszczonej twarzy. Santa Boy westchnął, patrząc na tę małą, kruchą kobietę. Tak łatwo mógłby przetorować sobie drogę, ale tego nie zrobił.
– Nie wiem – odpowiedział za to szczerze.
Susanne patrzyła mu przez dłuższą chwilę w oczy, żując przy tym gumę.
– Niech będzie – powiedziała w końcu i się odsunęła, wpuszczając mężczyznę do domu. – Mnie to wystarcza. Nie wiem, jak jemu.
Usiadł na łóżku jedynie w kąpielowym szlafroku. Wsłuchiwał się w każdy szmer nadchodzący z wnętrza mieszkania. W napięciu wyczekiwał odgłosów kroków na parkiecie. W głowie obmyślał różne wersje tego, co powie, gdy mężczyzna już tu przyjdzie. Jak mu wygarnie. Jednak, gdy to się już stało, po prostu zabrakło mu tchu. Santa Boy jak zwykle cały w czerni, z obrożą na szyi naszpikowaną stożkowymi kolcami, stanął w progu jego ciasnego pokoju. Jego czoło było skryte za framugą. Wielkie bydlę. Prezentował się po prostu dobrze. Saszy ulżyło, bo nie wyglądało na to, aby mężczyzna wpadł z powrotem w szpony nałogu, ale z drugiej strony był zawiedziony. Nie cierpiał, nie tęsknił tak jak on. Zimny drań.
– Co tu robisz? – spytał głosem podszytym wrogością. Miał nadzieję, że nie zadrżał mu podbródek. Jego głupie serce znów zaczynała rozpalać nadzieja.
– Zapewne nie pytasz o rzeczy tak oczywiste, jak to, że tu stoję – odparł Santa Boy. Jego głos był znacznie bardziej zachrypnięty niż zazwyczaj. – Niedaleko jest festiwal...
– Wiem – przerwał mu Sasza. – Nie powinieneś właśnie dawać koncertu?
– W sumie. – Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie po to zostałem muzykiem, aby robić, co mi każą.
Obrysował sylwetkę chłopaka intensywnym spojrzeniem. Sasza wyczuł go na sobie i się spiął. Zdał sobie sprawę, że pod szlafrokiem jest zupełnie nagi. Poprawił materiał na udach. Serce łomotało mu jak szalone. Nagle jego szczupłym ciałem zatrzęsła fala podniecenia. W uszach mu szumiało, więc nie słyszał, co powiedział mężczyzna. Nie wiedział też, co sam do niego mówi. Otrzeźwiał, gdy Santa Boy zrobił parę kroków i znalazł się w pokoju.
– Nie wchodź! – zabronił i podniósł się z łóżka. – Proszę cię, nie wchodź.
– To drugie w ogóle nie było przekonywające – odparł Santa i posłał chłopakowi swój naczelny uśmiech największego na świecie dupka. – Prawie, jakbyś już jęczał z ekstazy.
Nie dalej, jak kilkanaście minut temu brał prysznic, a całe jego ciało znów było pokryte kroplami potu. Czuł gorąco na twarzy, a jej czerwień spływała coraz niżej – na szczupłą szyję i klatkę piersiową. Nawet nie mógł udawać.
– Nie pozwalaj sobie – syknął jednak.
Santa Boy sobie pozwolił. Szybko przeszedł przez pokój i gwałtownie przyszpilił swoim ciałem znacznie mniejsze do ściany. Chwycił go za szyję, odchylając tym samym twarz Saszy w górę i wycisnął na jego wargach mocny pocałunek. Chłopak bronił się chwilę, ale w końcu z przeciągłym jękiem otworzył usta, pozwalając spenetrować je gorącemu językowi. Druga z szorstkich dłoni wyszarpnęła ze szlufek pasek szlafroka, a potem przejechała po jego żebrach i brzuchu, by zatrzymać się na udzie i uciskać je mocno, bez wyczucia. Zachłannie. Puścił na chwilę koszulę mężczyzny, by pozwolić szlafrokowi opaść na podłogę. Stał teraz nagi, dociśnięty do ściany i niezdolny do ucieczki. Santa Boy przeniósł się z gwałtownymi, niecierpliwymi pocałunkami na jego ucho, a potem szyję, którą podgryzał boleśnie. Dłoń z uda chłopaka przemieścił na jego penisa i jądra. Uciskał je ze znacznie większym wyczuciem, jakby uczył się ich kształtu od nowa. Sasza jęczał, nie potrafiąc, nie chcąc powstrzymać odgłosów, które wydobywały się z jego gardła. Jednocześnie starał się rozpiąć koszulę mężczyzny, ale ręce mu drżały, więc po chwili metalowe guziki z brzdękiem spadły na podłogę. Santa Boy puścił jego szyję i przeniósł dłoń na pośladki, które spinały się i rozluźniały zgodnie z rytmem ruchów na penisie. Zanurkował palcami pomiędzy nie, co dało mu przedsmak ciasnoty, która na niego czeka, i dotknął zwieracza, który był troszkę rozluźniony. Uśmiechnął się w usta chłopaka. Był taki słodki. Wizja tego, jak robił sobie palcówkę pod prysznicem, tylko popędziła go do działania.
– Ach... – Sasza jęknął głośno, gdy poczuł dwa palce wdzierające się do jego wnętrza.
Sam nie umiał sobie tego zadać, tego bólu i tej przyjemności. Żeby to poczuć, potrzebował kogoś, kto nim zawładnie. Kto mu to da. Mężczyzna dołączył drugą dłoń, by rozewrzeć jego odbyt, jakby sprawdzał, czy jeszcze się tam zmieści. Rozpiął swoje spodnie i obsunął wraz z bielizną. Sasza przejechał dłonią po jego nabrzmiałym penisie, jednak zaraz odjął dłoń. To było już. Santa Boy chwycił go za jeden pośladek i naciągnął jego nogę na swoje biodro, Teraz czuł, że jego piekąca dziurka jest rozwarta. Zapraszała do wejścia. Oplótł szyję Santy Boy'a dłońmi, wyczuwając jego intencję. Mężczyzna chwycił go za drugi półdupek, końcami palców zahaczając o zwieracz, a potem uniósł i gwałtownie nabił na swojego penisa. Oboje krzyknęli w tym samym momencie. Łzy spłynęły po czerwonych policzkach Saszy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek, czuł go tak głęboko. Było tak szorstko i dosadnie. Ściśle oplótł jego biodra nogami. Ustami przywarł do szorstkiego, rozpalonego policzka mężczyzny. Po paru gwałtownych pchnięciach, które wyrywały mu z gardła krzyki, doszedł niespodziewanie. Sperma wytrysnęła z jego penisa zamkniętego pomiędzy dwoma ciałami, a głowa opadła mu bezwładnie to tyłu. Pod zamkniętymi powiekami miał mroczki, a ciałem wstrząsnął dreszcz. Płakał z tej obezwładniającej przyjemności i przez swoją słabość. Jego penis był wciąż twardy, gdy Santa Boy kładł go na wąskim biurku.
Nie chciał widzieć jego twarzy, nie zniósłby tego, więc trzymał oczy zamknięte. Jedną dłonią wyszukał krawędź mebla i się go chwycił. Santa Boy podniósł mu nogi i oparł łydki o swoje ramiona. Palce wbił mu boleśnie w uda. W ten sposób nie mogli się dotykać ani całować. Może tak było lepiej. Wszystkie jego opory zniknęły wraz z pierwszym wtryskiem, więc jęczał niekontrolowanie, gdy mężczyzna ostro go brał, by dać sobie spełnienie. Sam był dość głośny.
Nie sądził, że dojdzie tak szybko drugi raz, ale tak się stało, gdy Santa Boy sam skończył w jego wnętrzu, a potem nachylił się, aby go pocałować. Nagim, owłosionym brzuchem docisnął jego penisa, a zęby wbił w nabrzmiałą, czerwoną wargę. To wystarczyło, aby Sasza doszedł drugi raz.
– O kuźwa – dopiero teraz Santa Boy coś powiedział i nie było to nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
Wciąż mocno dyszał, gdy wyciągał z chłopaka penisa i usiadł ciężko na podłodze. Dłonią zaczesał do tyłu przepocone włosy. Jeszcze nie do końca klarownym spojrzeniem obserwował spermę spływającą z rozwartej, czerwonej dziurki Saszy po ściance biurka. Wiedział, że już nikt mu nie da takich orgazmów, jak ten chudy, niepozorny chłopak o rybich oczach.
– Zadowolony? – spytał Sasza, gdy podniósł się do siadu. Wciąż był czerwony na twarzy.
– Nie mów, że ty nie – odparł Santa Boy. – Nie zrobiłbym tego, gdybyś tego nie chciał. Tobie nie umiałbym zrobić nic...
Co by cię skrzywdziło. Zamilkł, bo może miał wiele przywar, jednak nie był kłamcą, ale za to zdrajcą, pozbawionym empatii narcyzem i zwykłym, egoistycznym skurwielem. Najgorsze z tego wszystkiego było to, że był sobą i nie potrafił tego zmienić. Słabą i pustą w środku skorupą.
– Znowu schudłeś – rzucił.
Sasza zszedł z biurka, krzywiąc się przy tym. Z szuflady wyciągnął paczkę chusteczek i rzucił ją mężczyźnie. Sam wytrze się frotowym szlafrokiem, który leżał na podłodze. Nawet nie podejrzewał, że przyjdzie mu jeszcze dzisiaj robić pranie, i to z jakiego powodu.
– To już nie twoja sprawa – odparł.
– Prawda.
Santa Boy wytarł swojego penisa i brzuch, a potem zapiął spodnie. Na koszulę z pourywanymi guzikami machnął ręką. Przetarł jeszcze spoconą twarz. W milczeniu obserwował, jak Sasza bez krępacji wycierał się między pośladkami. Nie wstydził się, bo już mu nie zależało. Santa Boy całe życie był sam i sądził, że przyzwyczaił się do tego stanu. Nawet nie podejrzewał, jak bardzo będzie cierpieć, ale w końcu się otrząsnął i trwał nadal, tak jak zawsze to robił.
– Bierzesz coś? – Sasza spytał po przedłużającej się w nieskończoność ciszy między nimi.
– Nie – odparł mężczyzna – to było jednorazowe załamanie. A ty?
– Też nie. I nie miałem jednorazowych załamań – odparł kwaśno.
Santa Boy zaśmiał się słabo pod nosem, a potem uderzył potylicą o ścianę z pasiastą tapetą. Sasza siedział dwa metry od niego, wciąż nago, zasłaniając jedynie genitalia szlafrokiem. Ponownie zapadła między nimi cisza. Santa Boy rozmyślał o tym, że gdyby przeprosił, to pewnie chłopak by mu wybaczył. Widział w jego oczach, że desperacko czeka na te parę słów, ale nie mógł mu tego zrobić. Choć raz postanowił nie myśleć o sobie. Byli dwoma minusami, a Sasza potrzebował swojego plusa.
– Matt Hetfield nie żyje – powiedział, by przerwać ciszę. – Popełnił samobójstwo.
– Przez ciebie?
Santa Boy zaśmiał się ochryple.
– To pierwsza konkluzja, która przychodzi do głowy, co nie? – spytał z krzywym uśmiechem. – Zawiodę cię, to jakieś rodzinne problemy. Zresztą, był złamany już wcześniej. Jack Hetfield jest poszukiwany za to listem gończym w całej Ameryce. Josh zresztą też.
Sasza ożywił się. Informacja nie zrobiłaby na nim takiego wrażenia, gdyby dotyczyła jedynie Jacka Hetfielda, ale tu chodziło o Josha, rudego chłopca z przyczepy.
– Ponoć Jack zastrzelił kogoś, kto przetrzymywał Josha. Gliniarza zresztą, a potem razem uciekli przed policją i nadal się gdzieś ukrywają.
– No ale Josh nikogo nie zastrzelił! – wzburzył się Sasza.
– Ale jak ich w końcu złapią, to pójdzie siedzieć za współudział.
Ten dzień nie mógłby być gorszy, pomyślał Sasza. Najpierw to, spojrzał na Santę Boy'a, który wciąż siedział pod ścianą z zamkniętymi oczami, a potem wieści o Joshu.
– Skąd w ogóle to wszystko wiesz? – zapytał.
– Pojechałem do Amarillo odzyskać mojego deVille, który jednak spłonął w jakimś tajemniczym pożarze – prychnął mężczyzna. – Z dzieciństwa został mi tylko on i Marauder. Na starość zrobiłem się jakiś dziwnie sentymentalny.
Sasza omal nie zakrztusił się własną śliną. Chwilę bił się z myślami. Mógł nic nie mówić. Nie było powodu, aby miał się czuć winny względem tego dupka.
– Sprzedałem ją – przyznał jednak cicho.
– Co? – Santa Boy otworzył oczy i popatrzył w jego stronę. – Mówiłeś coś?
– Sprzedałem ją – powtórzył głośniej Sasza. – Twoją gitarę. W lombardzie. Za cztery tysiące.
Z napięciem patrzył na twarz mężczyzny, wyczekując jego reakcji. Odetchnął z ulgą, gdy ten parsknął pod nosem.
– Trzeba było poczekać, aż się przekręcę i wtedy ją sprzedać. Dostałbyś ze sto patoli.
– Sprzedawca mówił dokładnie to samo – odparł Sasza ze śmiechem. – Mam ci...
– Nie, odkupię ją sam. Zatrzymaj pieniądze.
Sasza parsknął rozzłoszczony.
– Nie potrzebuję jałmużny od ciebie! – zdenerwował się. – Niczego od ciebie nie potrzebuję.
– Wiem, wiem. – Santa Boy przejechał dłonią po twarzy. – Po prostu przydadzą ci się bardziej niż mnie. Najlepiej zainwestuj w dietetyka. Matkę też zabierz.
To był żart, ale nikt się nie zaśmiał. Zaniemówili na kolejne minuty. Ktoś w końcu musiał to powiedzieć, te ostanie słowa. Santa Boy siedział z zamkniętymi oczami, z odchyloną głową opartą o ścianę. Sasza obserwował go załzawionymi oczami. Gdyby było jak kiedyś, po wszystkim przyczłapałby do niego na czworakach. Złożyłby głowę na jego piersi, a wytatuowane ramiona odgrodziłyby go od świata. Zasnąłby wsłuchując się w bicie jego serca. Bez strachu o nic. Odgrodzony od całego świata.
– Pamiętasz nasz pierwszy raz? – spytał. – Na podłodze, w salonie?
Odrzucił szlafrok i położył się na plecach. Santa Boy podszedł i uklęknął przy nim.
– Tak – odparł. – Przyciskałeś mnie tak mocno nogami, że nie mogłem się ruszyć.
Rozpiął swoje spodnie i zaczął się pieścić. Drugą dłonią masował chude ciało chłopaka.
– Płakałeś tak jak teraz.
– To były inne łzy.
Przyciągnął go do ostatniego pocałunku. Długiego i namiętnego, bo był tym ostatnim. Zachłannie starał się wziąć jak najwięcej. Zapamiętać ciepło jego języka, fakturę zębów, uczucie powietrza na policzku. Wszystko.
– Obiecaj – powiedział, a łzy spływały mu policzkach, zupełnie jak wtedy. – Obiecaj, że już nigdy do mnie nie przyjdziesz.
Santa Boy zastygł i wpatrywał się długo w jego szare oczy swoimi czarnymi. Nawet teraz Saszy było ciężko cokolwiek wyczytać z tego spojrzenia.
– Obiecaj! – powtórzył głosem na granicy płaczu.
– Obiecuję – odparł w końcu Santa Boy, a potem zespoili się po raz ostatni.

7 komentarzy:

  1. eh...
    mam nadzieję, że to nie ostateczne rozstanie...
    bo ja chcę żeby byli razem

    AA

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż mogę powiedzieć... Nadzieja zawsze umiera ostatnia ;)

      Usuń
  2. No nie mogę, ale jest nadzieja skoro Santa jest dupkiem ale nie jest kłamcą choć nie do końca:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wszyscy tacy pełni nadziei, Safira i AA...A przecież SB to zły człowiek jest. Nie wolicie dla biednego Saszy jakiegoś lekarza, czy coś? ;)

      Usuń
  3. Nieeeee! Ja czuję, po prostu czuję, że to koniec i że teraz pewnie znajdziesz dla Saszy jakiegoś "plusa" i to byłoby genialne, realnie i życiowe rozwiązanie, ale ja się nie zgadzam! Ja chcę ich razem! Santa Boy go kocha, to czuć w tym rozdziale bardziej niż kiedykolwiek i pewnie dlatego go zostawi... I ja nie widzę innego (nietandetnego) rozwiązania tego wątku niż to że Santa go zostawi już na zawsze, ale tak bardzo tego nie chcę :( powiedz, że to naprawisz, proszę :D Od momentu kiedy Sasza usłyszał głos Santa Boya serce waliło mi tak jakbym to ja była Saszą ;) I podoba mi się postawa matki Saszy, jest gotowa go bronić i jest wściekła że ktoś go skrzywdził, ale pozwala mu dokonywać własnych wyborów, szanuję kobietę. Fajnie, że stworzyłaś taką normalną, zdrową postać wiesz tak dla odmiany ;) Ile w ogóle przewidujesz rozdziałów Life is Cheap?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ile rozdziałów? Szczerze, to nie wiem, jednak następny nie będzie na pewno ostatnim. Plusy, czy minusy, też jeszcze nie wiem. Mam kilka "tandetnych" i "nietandetnych" rozwiązań. Zobaczymy, jak powieje wiatr :)
      Czuć było uczucie SB? To dobrze, bo to taka postać, że nic nie da się mu bezpośrednio wsadzić do ust (he he).
      No matka chyba jedyna normalna z całej zgrai, jak o tym pomyśleć :)
      Pozdrawiam

      Usuń
  4. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, e że co... nie nie Santa Boy ma jeszcze wiele razy przychodzić... super by wyglądało gdyby razem pojawi się w tym lombardzie szczeka by opadła temu gościowi...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń