szystko
było tłem.
Dżungla
tętniła życiem, wydawała nowe pokolenia na świat i skazywała na
zgnicie i rozpad stare. Ludzie żyjący poza nią nieustanny szmer
lasu nazywali najpiękniejszą melodią, której człowiekowi nigdy
nie uda się powielić. Uszy tubylców ignorowały tę harmonijną
kakofonię, pozostając czujne na najdrobniejsze sygnały przerwania
monotonii dżungli.
Chłopiec skulony
pod wielkim liściem, z którego skapywała woda, zamknął żółte
oczy. Nie były użyteczne. Cisza. Tylko „plum plam” kropel
uderzających o wystający z ziemi korzeń. Niemożliwe. Czuł to.
Jego mięśnie pozostawały napięte, a włosy na rękach się
nastroszyły. W szaleńczym biegu przedzierał się przez zarośla,
by dokonać swoich dni na swój własny sposób. Widział, co
starszyzna zrobiła z trójrękim chłopcem. On miał być następny,
więc uciekł. Pod jego zamkniętymi powiekami nadal tkwił obraz
rytualnego kamiennego noża, magicznego kręgu z czarnych głazów i
powoli przeżuwających żółtych zębów członków starszyzny.
Czuł, że coś się
zbliża. Osacza go, by w końcu pochłonąć. Było bliżej i bliżej.
Jeden krok i następny. Przez dżunglę, do niego. Tylko do niego.
Wiedział, że był wyjątkowy. To dlatego starszyzna chciała
poświęcić go w ofierze. Otworzyć żyły, aby krew spłynęła do
Czarnego Oka ze skał. Powinien to odrzucić, ale to kusiło. Tak
bardzo kusiło.
Wojownicy dopadli go
następnego dnia. Wrzeszczał i się zapierał, gdy wlekli go z
powrotem do wioski. Spędził tam trzy dni, a potem wycieńczonego,
na skraju śmierci, wyrzucili go z dżungli, jakby nie był godny
bycia jej mieszkańcem. Leżał na spalonej, popękanej ziemi
przerażony tym, czym się stał. Śmierć nie chciała nadejść.
*
Żółtooki chłopiec
wspiął się na palce stóp spięte złotymi kajdanami, a łokciami
podciągnął się na kamiennym parapecie. Patrzył na białe miasto
rozciągające się u podnóża zamku. Miało plan figury o pięciu
bokach. Chociaż nie, z jednej strony łączyło się przecież z morzem, które
nie miało końca. Na drewnianych potworach z chmurami ujarzmionymi linami wciąż przybywali nowi ludzie wysmagani wiatrem i falą.
Zarządca podniósł
głowę znad papierów, gdy z gardła jego pupila wydobył się
pomruk. Dwóch rachmistrzów, którzy znosili i objaśniali
Allonibanowi księgi rachunkowe, także uniosło wzrok, ale prawie tak
szybko opuścili go z powrotem. Lepiej było nie interesować się
pewnymi rzeczami, szczególnie jeśli miało się nadzieję na
zachowanie posady.
– Co tak mruczysz?
– spytał starzec z uśmiechem. – Czyżby Mordia przypadła ci do
gustu? Dobrze, bo od teraz to twój dom. Różni się od dżungli,
ale to chyba dobrze, co?
Chłopiec pokiwał
głową. Wyłapał kątem oka ruch za oknem, więc wyciągnął rękę,
aby to złapać. Atak był błyskawiczny, ale jego palce ledwie
musnęły drobne ciało jaskółki.
– Jak dziecko. –
Zaśmiał się zarządca i na powrót pochylił się nad papierami. –
To jeszcze nie czas na polowanie. Panowie, możecie mnie już zostawić
samego.
– Tak, panie.
Dwóch mężczyzn
ukłoniło się w pas i pośpiesznie udało do wyjścia z komnaty.
Jeden z nich, nie mogąc powstrzymać ciekawości, odwrócił głowę,
a wtedy jego spojrzenie i żółtookiego chłopca się spotkały.
Młody rachmistrz poczuł, jakby coś, coś przeraźliwie zimnego,
wyrwało z najgłębszych otchłani jego serca uczucie, o którym
istnieniu nie miał pojęcia. Strach. Przeraźliwy strach przed czymś
pierwotnym.
– Kaharinie,
idziesz?
Głos starszego
rachmistrza wyrwał młodego mężczyznę z dziwnego stanu
otumanienia. Nie miał pojęcia, co się
przed momentem stało. Czuł tylko, jakby jego krew stała się
zimniejsza.
– Tak, oczywiście
– odparł nieobecnym głosem. – Już idę.
*
Piasek był
ciemnoszary, a morze brunatne. Gdy był dzieckiem, nazywano to
miejsce niebem na ziemi, bo kolorami odzwierciedlało, to co tak
niedostępne ponad głowami. Woda była błękitna, a plaża biała
jak chmury. Ci, którzy spędzili życie na tułaczce i widzieli
więcej niż inni, mówili, że barwą przypomina bardziej świeży
śnieg. Zgorzkniali powtarzali starą legendę, że to nie piasek, a
kostny pył. Jedyny ślad, jaki pozostał po nieszczęśliwcach,
którzy dokończyli żywota w paszczach smoków.
Przyszedł tu, aby
się wykąpać. Znowu poczuć tę błogą nieważkość. Jednak
zakwit sinic mu to uniemożliwił. Stał więc na plaży, który
była tylko cieniem, majakiem miejsca, które zapamiętał z
dzieciństwa, i patrzył. Niemal zaśmiał się na głos, gdy w
oddali dojrzał hordę dzikich psów rozszarpujących truchło foki
wyrzucone na brzeg przez fale Kerk. Pomyślał, że ta plaża jest
jak on. Z glorii nic nie pozostało, tylko resztki, które nie
posmakowały zdziczałym kundlom. Z dawnego siebie zachował jednak
manię wielkości, uznał, skoro przyrównywał swoje zdeptane
marzenia i młodość do upadku Mordii.
– Mógłbym
dowiedzieć się, dlaczego nie jesteś w sklepie? – Nie odwrócił
się, gdy usłyszał znajomy głos.
– Twój pracownik
nie potrzebuje trzeciej ręki do pomocy.
– Trzecia ręka?
No to ci się udało – stwierdził Sevan, jednak w jego głosie nie
dało się wyczuć rozbawienia. – Daj mi zgadnąć, o czym myślisz.
Hmm... Podbicie zamorskich lądów? Zabicie kapitana statku
pirackiego w pojedynku na szable, by łupić i grabić? A potem
zdobyć niesamowite bogactwo i mieć tyle egzotycznych kochanków, że
musiałbyś sobie rozpisywać dyżury w kalendarzu? Nie? To wiem. Jak
wycisnąć z nowego zarządcy jak najwięcej kasy, aby być po prostu
bardzo bogatym? Też nie? To może o tym, jak wysiurać mnie z
biznesu, aby być choć trochę bogatym? Sądzę, że też nie. Wiesz
co, przyjacielu? Jesteś teraz kurewsko żałosny.
Vinor nie
odpowiedział. Chciał przewrócić oczami, ale Sevan trafił w sam
środek korpusu słomianego człowieka. Na takich właśnie kukłach
trenowali strzelanie, gdy byli dziećmi. Sevan zawsze miał celne
oko.
– Zejdź ze mnie –
rzucił.
– Jeszcze nie
wsze...
Odwrócił się do
niego, a Sevan zamilkł w pół zdania z uniesionymi brwiami, gdy
ujrzał jego rozzłoszczoną minę.
– Nie pieprz! –
syknął Vinor. – To było śmieszne dziesięć lat temu. Może to
do ciebie nie dotarło, ale nie jesteśmy już tamtymi dziećmi
goniącymi za mrzonkami. I co jak co, drogi przyjacielu, ty akurat
nie masz prawa nazywać mnie żałosnym. Całe życie pieprzyłeś o
tym, jak to zamierzasz zdobywać szczyty, jacy to jesteśmy
wyjątkowi, a nigdy nie ruszyłeś się z tego miasta. Przejąłeś
majątek matki, nic nie osiągnąłeś własnymi rękami i
sprzedajesz chrzczone wino portowym dziwkom. Nie zrobiłeś nic, gdy
te zwierzęta rozgrabiły nasze miasto, zamieniły w parodię dawnej
Mordii, którą jest teraz, a nawet do nich przystałeś. Bo tak było
łatwiej. Więc skończ pieprzyć z łaski swojej!
Vinor aż się
zasapał, krzycząc to, ale poczuł się lepiej przez szok, które
wywarły na Sevanie te słowa. To było w jakiś sposób
oczyszczające, kiedy wyrzucił z siebie to wszystko, co mu ciążyło,
odkąd powrócił do Mordii. Do domu.
Nie zamierzał się
tłumaczyć. Przyznać, że matka na łożu śmierci błagała go,
żeby przejął rodzinny interes jako jedyny syn. Że był już wtedy
gotowy do drogi, aby odnaleźć Vinora. Nie miał też zamiaru mówić
mu o tym, że piraci dali mu propozycję nie do odrzucenia. Właściwie
mógł odmówić, ale wtedy jego członkami najadłby się morskie
bestie. Nie był kimś, kto potrzebował wymówek. Miał też swoją
dumę.
Popatrzyli sobie w
oczy, w te zielone jak tutejsze winogrona i te niebieskie jak fale
morza Kerk.
– Kocham cię,
bydlaku – powiedział Sevan, a potem się roześmiał.
– Ja ciebie też – odparł Vinor, wtórując mu śmiechem.
Objęli się, aby
poczuć swoje ciepło, a potem Sevan nachylił się, by złączyć
ich usta w od razu głębokim pocałunku. Nie bawił się w podchody.
Nigdy się nie bawili. Vinor sapnął przyjemnie zaskoczony.
Opowiedział równie żarliwie. Jego spięte do tej pory ciało
rozluźniło się. Pragnął bliskości od tak dawna, potwierdzenia,
że ktoś może pożądać go właśnie takiego. Zdefektowanego.
Przeszył go dreszcz, gdy Sevan zanurzył palce w jego włosach, a
potem je na nich zacisnął. Znał wszystkie jego słabe punkty. Gdy
się od siebie odlepili, spojrzał w jego błyszczące się teraz
oczy.
– Nienawidzę
tego, że jesteś wyższy ode mnie – przyznał.
Sevan uśmiechnął
się i przejechał wierzchem dłoni po jego zarośniętym policzku.
– No wiesz. To ta
sławna krew Loranów.
– Raczej to, że
matka długo nie mogła cię oderwać od piersi – zakpił Vinor.
Sevan zaśmiał się
lekko, a jego zachrypnięty głos zawibrował przy uchu drugie
mężczyzny. Teraz, przesiąknięty podnieceniem, nie wydawał się
aż tak nieprzyjemny.
Teraz
to Vinor zainicjował pocałunek. Był jak wina, którymi handlował
Sevan. Cierpki i słodki jednocześnie. Budzący nadzieję i niosący
ze sobą smak tego, co utracone.
–
Moglibyście nawet
zostać powieszeni. Wszystko oczywiście zależy od nowego zarządcy.
Sevan odsunął się od przyjaciela. Uśmiechnął się krzywo, już
ciesząc się na rozwój sytuacji, bo widział, kto ich nakrył. Jego
poirytowany przyjaciel odwrócił się gotowy do wyrzucenia z siebie
kilku nieprzyjemnych słów, ale z jego ust wydostało się tylko
jedno słowo pełne zaskoczenia:
–
Kaharin?
Sevan
po prostu nie mógł się nie roześmiać widząc minę przyjaciela.
Klepnął go w plecy.
–
No to się wydałeś
– rzucił rozbawiony.
Kaharin
zmierzył go nieprzychylnym spojrzeniem, a potem zwrócił się do
Vinora:
–
Cieszę się, że
straciłeś tylko ramię, a nie także rozum tam, gdzie byłeś. Gdziekolwiek to było. Miałem poważne obawy po naszym ostatnim
spotkaniu. – Z każdego słowa Kaharina bił żal i rozgoryczenie,
mimo że jego ton na to nie wskazywał. – Witaj w domu, Vinorze.
–
Ka…
Podniósł
dłoń, sugerując, że nie ma ochoty niczego słuchać. Vinor
zamilkł i spojrzał w dół, jakby jego znoszone buty były czymś
interesującym.
–
Skoro kwestia
mózgowej ułomności Vinora została wyjaśniona, to co teraz, że
tak pozwolę sobie spytać?
–
Nic nie zostało
wyjaśnione, Sevanie – odparł Kaharin. – A teraz udamy się do
ciebie.
–
A dlaczego? –
zaciekawił się Sevan.
–
Bo czyż nie tam
mieszka teraz Vinor? – spytał rachmistrz, a potem odwrócił się
i zaczął iść plażą. Sevan i Vinor popatrzyli na siebie
nawzajem, a potem podążyli jego śladem.
*
Służąca
przyniosła im posiłek, kaszę z mięsem, zawijaną w liście
winorośli, a potem wyszła z pokoju. Siedzieli naprzeciwko Kaharina,
więc Vinor co jakiś czas, pomiędzy jednym kęsem, a drugim,
przyglądał mu się ukradkiem. Prawda jest taka, że nie chciał go
spotkać. Pokazać mu się takim. Siedzieli zwróceni do siebie
twarzami, nic nie mówiąc.
–
Nie musisz się tak
na mnie patrzeć. Nie ucieknę bez słowa na nie wiadomo ile.
Sevan
przewrócił oczami. Słowne docinki, półsłówka i zawoalowany
sarkazm to była specjalność Kaharina. Jak nikt inny potrafił
wywołać poczucie winy nawet za coś, co uważałeś za słuszne.
Poględzi, poględzi, Vinor będzie się przed nim płaszczył, a gdy
uzna, że jego próżność została dostatecznie nakarmiona,
uśmiechnie się niewinnie, a Vinor znów będzie się przed nim
płaszczył. Czyli nic się nie zmieniło. Popatrzył na przyjaciela,
który co kęs sięgał po puchar. Metodą prób i błędów doszli
do tego, jak bardzo rozwodnione musi pić wino i w jakich ilościach,
aby nie dostał tego dziwnego ataku. Sevan westchnął z rezygnacją.
Teraz Vinor wlewał siebie za dużo, a wino do obiadu było za mocne,
mimo że i tak z dodatkiem wody. Już wiedział, jak to się skończy.
–
Dużo pijesz –
zauważył Kaharin.
–
Bo taki ze mnie
pijak – odparł Vinor z krzywym uśmiechem.
Ostro,
pomyślał Sevan. Oparł się łokciem o blat, przyjmując wygodną
pozycję do obserwacji teatrzyku.
–
Boli cię? Boli cię
ramię? – spytał niespodziewanie zatroskanym głosem Kaharin.
Tego
nie przewidział. Sevan zastygł z widelcem ustach i spojrzał na
swojego przyjaciela. Vinor wpatrywał się przez chwilę w Kaharina
rozszerzonymi oczami, jakby nie był pewien, czy się nie
przesłyszał.
–
Tak – przyznał. –
Boli mnie wszystko.
Sevan
zmarszczył brwi, gdy w oczach Vinora zebrały się łzy. Nie nadawał
się do takich rzeczy. Nigdy nie umiał pocieszyć nawet własnej
matki w chwilach słabości. Zawsze tylko stał i patrzył, jak
płacze za zmarłym mężem. Teraz było tak samo. Odczuł ulgę, gdy
Kaharin obszedł stół i przycisnął głowę Vinora do swojej
piersi. On się nim lepiej zajmie. Czuł coś jeszcze, ale postanowił
to zignorować.
Vinor
udał się do swojej sypialni, więc zostali we dwoje. Przeszli do
salonu, w którym podano herbatę. Na palcach dłoni, którą Kaharin
trzymał kubek, lśniły dwa złote pierścienie. Miały niebieskie
oczka zrobione z tego samego kamienia, co dwie kuliste ozdoby, które
wieńczyły jego cienki warkoczyk za prawym uchem.
–
Widzę, że ci się
wiedzie – powiedział Sevan, patrząc na kamienie. – Może już
niedługo zostaniesz starszym rachmistrzem.
–
Albo będę
podliczał zyski jakiegoś burdelu – odparł Kaharin. – Nadchodzą
nowe czasy.
–
No tak,
Alloniban.
Kaharin
siedział na ławie wyściełanej poduchami, a Sevan na podłodze pod otwartym oknem. Zawijał wysuszone zioło pochodzące z
zamorskiego kraju Fu w liście palmy. Nałóg ten nigdy nie należał
do tanich, ale po zamarciu wymiany handlowej stał się dostępny tylko dla nielicznych. Zbyt kosztowny, jak dla zwykłego sprzedawcy wina,
zauważył Kaharin. Zdobione krzesiwo też nie wyglądało na tanie.
–
Co sądzisz?
–
Znasz historię
młynarza z Verory? – spytał Kaharin, a Sevan zrobił zdziwioną minę. Pokręcił przecząco głową. – Nie? To pozwól, że ci ją przytoczę. Był o to
sobie młynarz, który żył, pracował i płacił podatki w małej
mieścinie o nazwie Verora w Północnej Prowincji. Nie wiem, jak
smakował chleb, który piekł, ale wiem, że jego żona była
niebywale piękna. Tak piękna, że młynarz nie ufał żadnemu
mężczyźnie. Małżonki nie spuszczał z oka przez cały dzień, a
wieczorem przed lustrem przypatrywał się swojej łysej głowie w
poszukiwaniu zalążków rogów. Pewnego dnia, gdy musiał wyjechać
w pilnej sprawie poza miasto, małżonkę pozostawił pod opieką
rodziny. Gdy wrócił po trzech dniach zastał ją i swojego ojca
razem w łożu. Rogi mu nie urosły, ale wyłysiał całkowicie.
Przepił wszystkie pieniądze, a potem zaczął iść. Szedł i
szedł, aż minął wszystkie miasta i wioski, ale to go nie
zatrzymało. Szedł przez lasy, przez bagna, aż wreszcie doszedł do
wielkiej pustyni. Mimo nieznośnego żaru, spękanej i wyschniętej
ziemi bez choćby kropli wody szedł dalej. Siedem lat zajęło mu
przejście przez pustynię, aż trafił w góry. Rzucił się do
pierwszego strumienia, jaki zobaczył i pił z niego aż do
zmierzchu. O świcie przemył w nim twarz, a wtedy ujrzał coś
błyszczącego na dnie, a potem jeszcze jedno i jeszcze jedno.
–
Złoto? – spytał
Sevan.
Na
początku chciał przerwać Kaharinowi tę opowiastkę nie wiadomo
skąd i po co, ale nagle zaczęła być znacznie bardziej
interesująca.
–
Tak, złoto. W
każdym strumyku, który znalazł, dno aż się od niego skrzyło.
Młynarz odnalazł górę, z której wybijały wszystkie te źródła.
Uznał, że to tam skryty jest największy skarb, ale nie znał się
na górnictwie, więc wyruszył w drogę powrotną przez pustynię.
Tym razem szedł tylko cztery lata. Zaszedł do miasta, w którym
odnalazł doświadczonego górnika. Powiedział mu o górze, a ten
zgodził się wyruszyć w podróż, aby ocenić, ile jest w niej
złota i czy da się je wydobyć. Szli cztery lata. Górnik orzekł,
że to największe złoże w całym Cesarstwie i może zapewnić
niewyobrażalne wręcz bogactwo. Potem oczywiście zabił młynarza,
ale i tak nie udało mu się na długo utrzymać tajemnicy. Wrócił
przez pustynię, zebrał ludzi i gdy był gotowy z powrotem wyruszyć,
dostał list, w którym poinformowano bardzo grzecznie, że ta
góra, jak i wszystkie inne należą do Cesarstwa, a wszystkie próby
wydobycia karane będą śmiercią złodzieja i całej jego rodziny.
Później Cesarz wydał dyspozycje o budowie kopalni i osady. Był
tylko jeden problem. Mianowicie droga, której nie było. Pustynia
mogła zablokować budowę kopalni, zanim się rozpoczęła.
–
Dżungla –
stwierdził odkrywczo Sevan. Spróbował przypomnieć sobie
najświeższą mapę Cesarstwa w głowie. – Czarna Dżungla. Ten
dzieciak nowego zarządcy...
Kaharin
przytaknął.
–
To pewnie jakiś
podarunek – zgadywał. – Lordowie lubią otaczać się egzotyką.
Co ciekawe, w „Wielkiej encyklopedii różności i powszechności”
dzicy z Czarnej Dżungli sklasyfikowani są jako zwierzęta. Zapewne
przyczyniły się do tego wydarzenia, które miały miejsce po tym,
jak zdecydowano się utworzyć trakt prowadzący przez dżunglę. Pomysł wydawał się świetny na pierwszy rzut oka,
trzykrotnie mniejsza odległość i dostępność wody. Pozostawało
tylko wykarczować drzewa. Jednak z jakiegoś powodu młynarz wybrał
znacznie trudniejszą drogę przez pustynię, a dżungla wciąż pozostawała
miejscem zupełnie niewyeksplorowanym przez człowieka. Oczywiście nie było w tym przypadku. Po pierwszych
wysłanych ekipach robotniczych i żołnierzach nie pozostał nawet
ślad. Początkowo myślano, że po prostu uciekli, zdezerterowali.
Paleniska nadal płonęły, zupa wrzała w kotle, a pranie schło na słońcu. To oczywiście nie okazało się prawdą. Dzicy otumaniali ich i zabierali do dżungli, a potem prawdopodobnie zjadali. Czasami ktoś wracał z dżungli, ale tylko dlatego, że pozwolono mu uciec. Ludzie ci mieli
na ciałach wiadomości, rany tak straszne, że tylko śmierć mogła je ukoić... Tak przynajmniej mówi oficjalna wersja.
Kaharin
wychylił się i sięgnął po herbatę, która stała na stoliku
obok ławy. Zamieszał łyżeczką. Cukier z trzciny, jak mu go
brakowało.
–
A potem była wojna
– dokończył. – Dlatego jestem skłonny uwierzyć w to, że
wcielono go do wojska. Jednak gdyby był zwykłym brańcem, to miałby
bardzo marne szanse na przeżycie po amputacji w tropikalnych
warunkach przez jakiegoś niedokształconego partacza, który jeszcze
miesiąc wcześniej oddzielał tuszę od kości. Byłby bardziej
martwy niż cesarskie dekrety zakazujące piractwa, ale prawda może
być znacznie bardziej prozaiczna, niż nam się wydaje. Może po
prostu ogrzewał łoże jakiemuś oficerowi. Może po prostu się
wstydzi.
Sevan
wstał z podłogi i otworzył balkonowe okno wychodzące na
zarośnięty ogród. Rześkie, morskie powietrze wdarło się do
pomieszczenia. Nigdy nie był w miejscu, z którego nie widać morza.
Ciekawe jak to jest, pomyślał.
–
Może – zgodził
się. – A może to coś znacznie poważniejszego. Może zabroniono
mu o tym mówić albo nie jest zdolny. No ale pieprzenie,
pieprzeniem, a coś trzeba zrobić.
Jego
rozmówca również wstał i wyszedł na parterowy balkon. Wygląd
ogrodu pozostawiał wiele do życzenia, ale to nie była jego sprawa.
–
Po pierwsze,
zamieszka ze mną – zadecydował. – Dzisiaj.
–
A to czemu, jeśli
można wiedzieć? – spytał Sevan ze zmarszczonymi brwiami. Już mu
się to nie spodobało. Wiedział, że Vinor nie sprzeciwi się
Kaharinowi. – U mnie coś nie tak? Dałem mu pracę.
Kaharin
prychnął.
–
Przelewanie wina z
jednej amfory do drugiej? To mógłby robić upośledzony, jednoręki
ślepiec. A zauważ, Sevanie, że twój przyjaciel nadal jest w pełni
sił umysłowych i ma sokoli wzrok. On musi znaleźć nowo ścieżkę
życia, nowo metodę. Potrzebuje celu i wyzwań, a ty mu tego na
pewno nie zapewnisz. Sam nigdy niczego nie osiągnąłeś.
–
Auć, to zabolało.
– Sevan teatralnie chwycił się za klatkę piersiową w miejscu
serca. – Nie wiedziałem, że potrafisz być taki wredny. Zawsze
wydawałeś mi się takim miłym, nabzdyczonym paniczykiem.
Kaharin
uśmiechnął się nieznacznie.
–
Widzisz, Sevanie –
odparł – ja po prostu potrafię oddzielić ziarna od plew.
–
To może minąłeś
się z powołaniem – prychnął Sevan. – To co, teraz będzie jak
dawniej? Ja znowu będę od pieprzenia, a ty od bycia
niezdecydowanym?
–
Bądź sobie, czym
chcesz, Sevanie. Nie interesuje mnie to.
Mężczyzna
nie dał tego po sobie poznać, ale ten blady pokurcz napsuł mu
dzisiaj mnóstwo krwi. Chyba wybuchnie, jeśli usłyszy jeszcze jedno
„Sevanie” wypowiedziane tymi usteczkami, które nie znają
bluźnierstwa. Na szczęście miał jeszcze asa w rękawie. To nie
będzie czysta rozgrywka.
–
Zastanawiam się
tylko, jak zamierzasz pogodzić to z twoim rychłym, jak słyszałem,
ślubem.
O
tak. Kaharin mógł udawać, ale krótki, szybko opanowany grymas na
jego twarzy mówił sam za siebie. Sevan oparł się o ścianę z założonymi
rękoma i czekał.
–
Wiesz, Sevanie –
zaczął Kaharin, a mężczyzna zazgrzytał zębami – przez te siedem
lat wiele zrozumiałem. Wyciągnąłem wnioski ze swojej lekcji.
–
Czyli, że...
–
Czyli, że ludzie
się zmieniają – dokończył Kaharin, a potem zmierzył Sevana
wzrokiem. – No może nie wszyscy. Jak już powiedziałem, Vinor
zamieszka ze mną.
Temat
rozmowy w zmierzwionych po śnie włosach pojawił się w salonie.
Podszedł do balkonu i wciągnął rękę w stronę zaskoczonego
Kaharina. Gdy ją chwycił, Vinor wciągnął go do środka pokoju.
Objął mężczyznę bardzo ściśle ramieniem, a potem przytknął swoje usta
do jego zaczerwienionego ucha i szeptał coś przez moment. Potem
odsunął go od siebie na długość ramienia. Przez chwilę chłonął jeszcze wzrokiem jego twarz, której nie miał czasu się wcześniej przyjrzeć. Podziwiał czarne jak węgiel oczy rozszerzone teraz w szoku, lekko odstające uszy i wąskie usta. Wszystko, co kiedyś
rozpamiętywał po nocach.
–
Idź już –
powiedział, a potem wyszedł z pokoju.
Sevan
podążył za nim pytającym wzrokiem, a potem popatrzył na nadal
stojącego na środku pokoju Kaharina. Uśmiechnął się zadowolony.
Nic nie boli tak, jak zdruzgotana duma.
*
Gdy
szedł w dół brukowaną uliczką do swojej willi, Słońce skryło
się już za horyzontem. Latarnie za nim były zapalone, jednak przed nim panował mrok. Jak co
dzień oświecaniem ulic zajmował się stary latarnik, którego chód był już
powolny, a ręce słabe, więc dojście do samego brzegu zajmowało
mu wiele godzin. W dole więc mrok rozganiały jedynie światła
pozostawione sporadycznie przed willami z białego kamienia. Kaharin
pokonywał tę drogę każdego dnia, więc znał na pamięć każdy
schodek i wybrzuszenie. Dzisiaj jednak w ogóle nie zważał na to, jak
idzie. Po paru potknięciach wreszcie wylądował na kamieniach.
Zamiast się podnieść, położył się na środku drogi. Bruk
oddawał teraz ciepło, które zebrał w ciągu dnia. Był przyjemny
w dotyku, więc przytknął do niego policzek. Czuł, jakby ktoś go obejmował. Postanowił tak
zasnąć, bo nie chciał iść do domu. I nikt mu teraz nie powie, że
nie może. W końcu to było miasto piratów. W końcu nie długo przestanie być zamkowym rachmistrzem.
Krzyk
nie zaalarmował go na tyle, by otworzyć oczy. Po zmroku blisko
portu to nie było nic niezwykłego. Trzask rozbijanej butelki, a
potem jeszcze jeden. I jeszcze jeden. A później był wrzask tak
przeraźliwy, że natychmiastowo otrzeźwił Kaharina i postawił na
równe nogi. Był pewien, że będzie go pamiętał do końca życia.
Wysokim, wibrującym głosem krzyczała kobieta. Wrzask skończył
się równie niespodziewanie, jak rozpoczął, jak gdyby ścięty
nożem. Kaharin nasłuchiwał chwilę, ale żadne odgłosy już nie
dobiegały z bocznych alejki. Rozum podpowiadał mu, żeby tam nie
iść. Poza tym kobieta najpewniej i tak już nie żyła, ale równie
dobrze mogła dogorywać w kącie i potrzebować pomocy. Od incydentu
z piratami zawsze nosił ze sobą sztylet, więc po upewnieniu się,
że jest na swoim miejscu, ruszył w kierunku źródła odgłosu. Alejki pomiędzy ścianami willi były bardzo wąskie i kręte. Często
pozastawiane pustymi butelkami i innymi śmieciami. Skręcił
parokrotnie, idąc coraz niżej i niżej, zagłębiając się w mrok.
Zatrzymał się, gdy pod jego stopą zachrzęściło rozbite szkło.
–
Jest tutaj ktoś?! –
zawołał.
Odpowiedziała
mu cisza. Mało co widział, czuł tylko smród portu. Jego serce
podskoczyło, gdy we mgle dojrzał żółte oczy. Te, których
spojrzenie zmroziło go dzisiaj do krwi. Po chwili zniknęły, bo
pojawić się znacznie bliżej. U jego stóp. To był tylko kot idący
po parapecie. Kaharin odetchnął z ulgą. Postanowił zawołać
jeszcze raz, a jeśli nikt nie odpowie, wrócić do domu.
–
Jest tu ktoś?!
Z
bocznego zaułka doszedł go dźwięk toczącej się po bruku
butelki. Ktoś się z kimś szarpał. Po chwili wybiegła stamtąd
kobieta w zaplamionym krwią ubraniu. Utykała i uciskała poszarpane
ramię. Jej dłoń na ścianie willi pozostawiła krwawą smugę.
Dopadła do Kaharina i ukryła się za nim. Ściskała jego ramię aż
do bólu.
–
Potwór! To potwór!
– Jej głos drgał z przerażenia. – On tam jest! Musimy uciekać!
Gdy
Kaharin spojrzał w stronę zaułku, w jego cieniu, przy ziemi
zamigotały żółte oczy. Drgnął, gdy poczuł ciepłe ciało kota
ocierające się o jego nogę. Nie miał nadziei na to, że z ciemnej
uliczki zaraz wyjdzie jego pobratymiec. Wiedział, kto tam jest. „Wielka encyklopedia różności
i powszechności” mogła mieć w sobie więcej prawdy, niż
zakładał.
Och moja ciekawość napina się coraz bardziej i chcę więcej. Chcę od razu najlepiej całość, żebym mogła skończyć do rana,,.
OdpowiedzUsuńNo, ja też bym chciała od razu całość ;) I jakby się tak dało skończyć w jedną noc...
Usuń