niedziela, 16 lipca 2017

ROZDZIAŁ 26 - KONIEC

Krótko i na temat. Bez rozwlekania.

dy doszedł do wniosku, że jakiekolwiek działania na nic się nie zdadzą, a mistrzem perswazji to on na pewno nie był, odpuścił i po prostu oparł się o kratki. Jakieś półgodziny temu dwaj dryblase wyrwały mu telefon, a jego samego wrzuciły niczym worek ziemniaków do małego vana. Od Fat Moose'a, który siedział na miejscu dla kierowcy i przeglądał właśnie zawartość jego telefonu, oddzielała go stalowa krata. Gdyby nie to, udusiłby, zagryzł lub cokolwiek innego, ale ze skutkiem śmiertelnym.

– I po co to? – spytał zniechęcony.
– Żebyś się nie mieszał.
Sasza przewrócił oczami i oparł się wygodniej ramieniem o kratę. Przez jej oczka patrzył na to, co robił Fat Moose.
– I pewnie się nie dowiem, do czego miałbym się nie mieszać? – spytał.
– Bingo. Mądry chłopiec. Jakiś taki bardzo wyluzowany jesteś – zauważył muzyk. – Nie boisz się, że coś ci zrobię?
– Nie bardzo. – Sasza wzruszył ramionami. – Gdybyś to zrobił, to on by cię zabił, już ci to przecież mówił.
Fat Moose odwrócił do niego twarz. Wydawał się trochę poirytowany.
– Kiedy to zrobiłeś się taki pewny siebie? – prychnął. – Jeszcze jakieś spostrzeżenia?
– Owszem – potwierdził chłopak. – Myślę, że nic mi nie zrobisz, bo nie chciałbyś, żeby się całkowicie od ciebie odwrócił. Nie chcesz go stracić.
Fat Moose był jedynym człowiekiem, który jeszcze łączył Santę Boy'a z dawnym życiem. Saszę zawsze zastanawiało, dlaczego mężczyzna pomimo rozpadu High Death wciąż stara się utrzymać ich znajomość i zawsze kręci się w pobliżu. Przyszło mu do głowy, że może nadal ma nadzieję na nim zarobić, ale Santa Boy już dawno przestał być kurą znoszącą złote jajka.
– Zależy ci na nim – stwierdził odkrywczo. – Może nawet kochasz go w jakiś popaprany sposób.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Z powrotem usiadł na fotelu przodem do kierownicy.
– Co ty możesz wiedzieć? – prychnął po chwili ciszy, zirytowany. – Nigdy nie zobaczysz go takim, jakim ja go widziałem. Był piękny. Szorstki, ale prawdziwy. Jego charyzma porwała całą Amerykę. Myślałem, że po prostu potrzebuje zregenerować siły, a potem znów będzie, jak kiedyś. Byłem cierpliwy, ale potem pojawiłeś się ty. Myślałem, że to litość, ale on nie ma takich słabości. Wszystko zaprzepaściłeś.
Nie tego się spodziewał. Nie był zły ani zazdrosny. Zrobiło mu się żal tego smutnego ćpuna, na którego w willi czekał harem blondynek ze sztucznymi piersiami i kilo koksu. Przez wyrzut w głosie brzmiał jak dziecko, któremu odebrano ukochaną zabawkę.
– Spałeś z nim? – spytał. Odpowiedziało mu prychnięcie.
– Nie. Nie jestem gejem i go nie kocham – zaprzeczył Fat Moose. – Po prostu nie mogę znieść, gdy ktoś taki on marnuje swój potencjał. Powinien być tam, gdzie jego miejsce. Wyżej niż reszta.
– Już był i spadł – zauważył Sasza.
Fat Moose znów na niego spojrzał. Wzgarda biła z jego niebieskich, zmętniałych oczu.
– I byłby po raz drugi, gdyby nie ty.
– Więc wymyśliłeś jakiś sprytny plan, aby znowu uczynić go wspaniałym?
– Owszem. – Fat Moose uśmiechnął się, pokazując swoje niedawno wybielane zęby. – A ty posiedzisz ze mną i nie będziesz przeszkadzać.
***
Santa Boy zaśmiał się, gdy Matt uderzył głową o stolik w barze. Szklanki podskoczyły i zabrzęczały, a niedopalony papieros stoczył się z popielniczki i spadł na ziemię.
– Wszystko jest takie do dupy – mruknął chłopak.
– Jesteś strasznie słaby – stwierdził muzyk.
Mat przekręcił głowę na bok. Jego gładko wygolony policzek przykleił się do blatu. Gdyby był trzeźwy, przez jego ciało przeszłyby nieprzyjemne dreszcze, a potem pobiegłby do łazienki, żeby się umyć. Na szczęście był pijany, więc tylko przymknął oczy, ciesząc się z chłodu metalu. Dlatego tak kochał ten stan. Na jakiś czas jego głowa stawała się tak bosko lekka i nie myślał o tym wszystkim. A on ciągle myślał, ale nie podejmował żadnych działań, więc tylko zakłębił, zaplątywał się w to żałosne coś, co było jego życiem.
– Mam słabą głowę? – dopytał.
– To też – przyznał rockman. – Gdybym był tobą, pewnie zabiłbym się już jakieś pięć razy.
– To nie było zbyt miłe.
Santa Boy zaśmiał się chrapliwie. Sam był już dość mocno wstawiony.
– Nie jestem miły. Powiedz lepiej, jak tam twój brat.
Matt uniósł głowę i przejechał dłonią po policzku. Rozchełstana biała koszula odsłaniała jasną skórę jego niespodziewanie mocno umięśnionej klatki piersiowej. Na twarzy był lekko zaczerwieniony.
– Jack? Jak zwykle – odpowiedział. – Będzie handlował garnkami.
– Co? – Zaśmiał się Santa. Jakoś polepszył mu się humor przy tym dzieciaku. – Chyba powinieneś już skończyć.
– No, jestem strasznym pijakiem – stwierdził Matt i sięgnął po swojego drinka. – To znaczy, słaby jestem w piciu, ale w wielu innych rzeczach jestem dobry.
– W jakich niby? – zaciekawił się rockman.
Jego mina zrzedła, gdy chłopak sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął pomarańczową fiolkę ze szpitalną nalepką. To była kodeina, którą Jack porzucił w aucie swojego brata. Santa Boy wyciągnął buteleczkę z dłoni chłopaka i wrzucił mu ją do zewnętrznej kieszeni.
– No nie szpanuj tym tak – rzucił w ramach żartu, mimo że w ułamku sekundy przestało mu być do śmiechu.
Czuł, jakby temperatura jego dłoni spadła o kilka stopni, gdy tylko jej kontakt z pomarańczowym plastikiem został przerwany. Jak bardzo był naiwny, sądząc, że na zawsze zamknął ten etap swojego życia? Ani zawstydzeni chłopcy, ani wyuzdane dziewczynki, ani swojska meta, ani egzotyczny koks, nic, co pod nos podstawiał mu Fat Moose, tak go nie ciągnęło, jak te śmieszne, infantylne tabletki teraz. Nie liczyło się co, tylko kiedy. Przyszedł do tego baru, aby zapomnieć, co znów zostało przypomniane. Był zły, był smutny i był samotny. Wyciągnął z kieszeni telefon i zadzwonił jeszcze raz. Połączenie zostało przerwane. Wgapiał się jeszcze chwilę w ekran, aż ten zgasł. Podniósł spojrzenie na Matta, pięknego, jasnego i smutnego jak on. Chłopak złapał jego wzrok i uśmiechnął się pijacko.
– Chcesz usłyszeć smutną historię? – spytał Santa Boy.
– No jasne! – zapalił się chłopak. Potrząsnął swoją marynarką, a tabletki w pomarańczowej fiolce zagrzechotały. – Mów, a ja będę ci przygrywać na grzechotce.
Santa Boy wstał od stolika, rzucił na niego kilka banknotów i chwycił chłopaka za ramię, aby pomóc mu się podnieść.
– W takim razie będziemy potrzebowali studia nagrań, panie muzyku.
***
Wyszło nawet lepiej, niż sobie to wszystko zaplanował. Chciał tylko konfrontacji Santy Boy'a z Jasonem, z demonami przeszłości, a tu proszę – totalna ruina teraźniejszości. Na jego oko wyjdzie z tego następne „God never alive, Devil never dead” albo nawet lepiej. Gdyby jeszcze podstawił pod długi nos Santy kilka kresek, byliby w domu.
Nawet zrobiło mu się trochę żal małego brzydala. Myślał, że te śmieszne, rybie gały mu wypadną z oczodołów. A potem dzieciak zaczął płakać. Nie łkać, nie chlipać, nawet nie wydawał żadnego odgłosu, tylko potoki łez spływały mu po tych chudych policzkach. Wielkimi kroplami skapywały z drżącego podbródka na czarny podkoszulek z logo High Death. Jak uroczo. Stał jak kołek w drzwiach do sypialni muzyka jakby niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Może nie mógł odejść, może na coś czekał. To jasne, że wybaczyłby po jednym skinieniu. Fat Moose spojrzał na Santę Boy'a, który usiadł na brzegu łóżka i dłonią odgarnął do tyłu spadające mu na czoło włosy. To był jego jedyny gest, nie było kajania się, ani padania na kolana. Fat Moose nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy mężczyzna odwrócił twarz do okna, chociaż dziesięć lat temu nawet tego by nie zrobił. Wtedy popatrzyłby Saszy prosto w oczy, a jego twarz wykrzywiałby ten paskudny uśmiech największego na świecie skurwiela.
Nikt nie zwracał uwagi na zgrabionego mężczyznę, który w pośpiechu zbierał garderobę z podłogi i wciągał ją na swoje blade ciało. Ręce drżały mu tak, że nie mógł dopiąć koszuli. Niemal się przewrócił, gdy włożył lewą nogę do prawej nogawki garniturowych spodni. Potrącił Fat Moose'a w ramię, gdy skurczony, z czerwoną ze wstydu twarzą, wychodził z pokoju przez nikogo niezatrzymywany. Chyba niewiele pamiętał z wczoraj, może nawet nie wiedział, jak się tu znalazł, bo zamiast udać się do wyjścia, zaczął iść korytarzem w stronę pomieszczeń technicznych.
– Drzwi są w drugą stronę – zawołał za nim rozbawiony Fat Moose.
Chłopak zatrzymał się i spojrzał na niego, ale zaraz spuścił wzrok, bo obok stał przecież Sasza. Jego upokorzenie eskalowało z każdą mijającą nieznośnie powoli sekundą, bo musiał zawrócić i przejść obok nich jeszcze raz. Sasza jednak nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, wpatrzony przekrwawionymi oczami w głąb małego pokoju ze zwisającą z sufitu pamiątkową gitarą Dana Lilkera. Fat Moose odprowadził chłopaka wzrokiem, a potem popatrzył na Saszę. Położył mu dłoń na ramieniu, dając niemy znak, że na niego też już czas. Ktoś w końcu musiał posprzątać ten syf i jak zwykle był to on. Gdy był w High Death, więcej czasu poświęcał na maskowanie coraz bardziej ekstremalnych odpałów Santy Boy'a niż na muzykę. Karpik stał tam jako kołek w płocie, czekając na jakiś gest ze strony rockmana i lepiej, żeby się nie doczekał. Naiwny dzieciak.
– Nie spóźnisz się czasem do roboty? Teraz pieniądze będą ci bardzo potrzebne, skoro nie będziesz miał na kim żerować – rzucił z drwiną.
Sasza nic nie odpowiedział, tylko pochylił głowę. Niepoprawiany od wczoraj irokez przechylił mu się na jedną stronę. Spojrzał jeszcze raz w głąb pokoju, nawet nie próbując ukrywać błagania w swoim spojrzeniu. Tym razem też nie doczekał się odpowiedzi, więc w końcu odszedł.
– Puszczasz go? – Fat Moose przeszedł przez pomieszczenie i otworzył okno. Był piękny teksański poranek. – Dobry z ciebie gość, ale skurwiel.
Santa Boy łypnął na niego z ukosa, ale nic nie powiedział. Uniósł się z sapnięciem z łóżka i pozbierał swoje ubranie. Nie wierzył w żadną siłę wyższą, ale był pewien, że niektórym pewne rzeczy są przeznaczone i żadna siła ich od tego nie odciągnie. Chciał ubrać spodnie, ale strzępki wspomnień zaczęły się sklejać w całość. Sięgnął ręką do tyłu. Tyle dobrze, że był prawiczkiem, sapnął w myślach.
– Nic nie mów – mruknął, gdy wyłapał rozbawiony wzrok Fat Moose'a na sobie. – Czy teraz jest odpowiednio autentycznie?
– Doskonale.
***
Namydlił całe swoje ciało, a potem czyścił je gąbką, aż zdarł kilka warstw naskórka. Dygotał przez lejącą się ze słuchawki lodowatą wodę, która mieszała się z jego łzami, by potem przez kratkę w brodziku i zerdzewiałe rury spłynąć do kanału i wymieszać się ze ściekami. Tyle mu z tego przyszło. Wyszedł spod prysznica i wytarł się pobieżnie ręcznikiem. Wciąż było mu zimno. Nałożył szlafrok i przeszedł z łazienki do salonu. Chciał rzucić się na kanapę, zapić się i zapomnieć, ale najpierw poprawił krzywo leżące buty na buciarce, które rzucił byle jak po wejściu do mieszkania. Wrócił na kanapę i położył się na plecach, zakrywając oczy przedramieniem. Myślał, że nie zdoła zasnąć, może już nigdy, ale o dziwo sen szybko go odnalazł. Nie przeszkodziła mu nawet bez przerwy wibrująca komórka na stoliku obok. Gdy się ocknął, nadal było jasno za oknami. Był przekonany, że przespał parę godzin, więc musiał włączyć kalendarz, gdy zobaczył datę na telefonie. Minął cały dzień. Więc mieszanina alkoholu, leków i seksu to najlepszy środek nasenny, pomyślał gorzko. Drugi raz na pewno go nie zastosuje. Nadal czuł się brudny. Fizyczne, nieprzyjemne dreszcze rozchodziły się po jego ciele, ale ich źródło było zupełnie niematerialne.
Odrzucił komórkę z powrotem na stół i przekręcił się na bok na wąskiej kanapie. Wszystko go bolało, ale nie miał siły wstać. Przynajmniej jego umysł stał się trochę jaśniejszy. Pomimo to, nadal nie miał pojęcia, dlaczego to zrobił. Na pewno nie z tych samych powodów, co Jack. Podziwiał Santę Boy'a, owszem, intrygował go, ale gdy poznał go bliżej w tym zawszonym barze, zobaczył tylko starego, smutnego, zniszczonego człowieka. Może właśnie to go do niego przyciągnęło. Może to było od samego początku, gdy jako dzieciak wykradł płytę starszemu bratu. Ten smutek bijący z głębokiego, zachrypniętego głosu Santy Boy'a, z którym mógł się utożsamić. Może nie chciał być tak bardzo sam, jak zawsze mu się wydawało. Teraz już nie był, bo ilekroć przymykał powieki, widział te zaczerwienione wyłupiaste oczy, z białkami poprzecinanymi czerwonymi żyłkami.
Jęknął, gdy jego telefon znów zawibrował. Było na nim kilkanaście nieodebranych wiadomości od matki. Nie miał siły znów jechać do Amarillo, by oglądać jej smutek. Jego własny mu wystarczał. Telefon nie cichł ani na chwilę, więc w końcu wychylił się jeszcze raz z głuchym sapnięciem, by zabrać go ze stolika.
***
Nie było bezpośrednich lotów do Oklahomy, więc musiał przesiadać się w Dallas. Pomimo tego cała podróż zajęła mu tylko trzy godziny. Jego matka, zwykle zdystansowana i nieporuszona, teraz garbiąc się na plastikowym krzesełku szpitalnym, łkała głośno. Jej prosty, ściśnięty kok był w nieładzie, pojedyncze pasma czarnych, prostych włosów lepiły się do spoconej szyi. Gdy ujrzała Matta, nie podeszła od razu do niego, ale udała się w drugą stronę. Po chwili wróciła w towarzystwie lekarza, starszego, szpakowatego mężczyzny.
– To on. To on, panie doktorze. – Misaki chwyciła Matta za ramię. Łza ulgi spłynęła po jej bladym policzku. – To mój drugi syn. On może być dawcą. Już był kiedyś badany.
Więc to jednak prawda, pomyślał ze zgrozą Matt. Gdy usłyszał wieści parę godzin temu, myślał, że matka wyolbrzymia. Podali jej w szkole błędne informacje. Liam od zawsze borykał się z niewydolnością nerek. Raz w tygodniu musiał chodzić na kilku godzinne dializy. Matt od lat proponował mu rodzinny przeszczep, a ten uparcie odmawiał, obawiając się ryzyka i powikłań, z którymi mógłby później borykać się brat. Dlatego szkolny nożownik nie mógł sobie wybrać gorszego miejsca na wbicie ostrza.
– A ten drugi chłopak? – spytał. – Felix.
– Nic mu nie jest. Liam go zasłonił – odparła kobieta, znów na granicy płaczu. – To był jakichś bejsbolista. Mieli jakieś zatargi w drużynie.
Jack by pewnie powiedział, że pedałowanie nie wyszło na zdrowie żadnemu z braci Hetfieldów. Jeden postrzelony, drugi zanożowany, a trzeci zdewastowany. Matt uniósł zmęczony wzrok na doktora, który cały czad mu się przyglądał.
– No dobrze. – Lekarz poklepał pokrzepiająco Misaki po ramieniu. – Pani też powinna o siebie zadbać. W taki stanie nie przyda się pani synowi. Niech pani idzie do kafejki i zje porządny posiłek. Chyba dawno nic pani nie jadła.
Uśmiechnął się do kobiety ciepło, a ona obejrzała się na szklane drzwi prowadzące do oddziału intensywnej terapii. Kiwnęła jednak głową i odeszła razem z pielęgniarką. Gdy opuściła dwójkę mężczyzn, mina doktora zmieniła się natychmiastowo.
– Jak dawno pan pił? – spytał. – I niech pan nie mówi, że w ogóle.
– Dobę temu.
Lekarz zanotował coś w notatniku, a potem podsunął Mattowi podkładkę, na której leżało zlecenie na serię badań. Chłopak wziął od niego długopis i złożył podpis, mając nadzieję, że jego dłoń się nie trzęsła.
– Powinien pan być od razu zdyskwalifikowany, ale to wyjątkowa sytuacja. Po badaniach pójdzie pan na dializę, ale jeśli okaże się, że to nie było tylko wczoraj, ale też przedwczoraj i przed przedwczoraj i to nie było tylko piwo, to może mi pan od razu powiedzieć. Oszczędzi pan czas mój i swojego brata.
– Co pan sugeruje?! – oburzył się Matt, chociaż dobrze wiedział.
– Jeśli pana wyniki nie będą doskonałe, jak na dwudziestoczterolatka przystało i jeśli znajdziemy w pana krwi coś jeszcze, to zostanie pan zdyskwalifikowany. Będziemy musieli szukać innego, niespokrewnionego dawcy. – Lekarz popukał w podstawkę ze zleceniami badań. – Niech pan nie marnuje czasu swojego brata. Nie ma go za wiele. Nie zaryzykuję jego i pana życia.
Matt otworzył usta, nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu kiwnął nieznacznie głową. Lekarz westchnął, a potem zostawił go samego na środku szpitalnego korytarza.
– Mogę go zobaczyć? – spytał łamiącym się głosem.
Doktor odwrócił się do niego.
– Nie. Jest na intensywnej terapii. Panu polecam grupę AA. Kilka ulotek jest zawsze przy wejściu.
Już wiedział, że nigdy, niezależnie od tego, czy Liam wyzdrowieje, nie będzie mógł spojrzeć matce w oczy. Miał ochotę sam się zadusić. Był beznadziejnie żałosny.
***
Gdy Jack Hetfield wjeżdżał do Amarillo, jeden z jego przyrodnich braci już nie żył. Jednak on miał się o tym dowiedzieć dopiero parę miesięcy później. Zaparkował zakupione na lewo na złomowisku auto tak, by nie było go widać z okien opustoszałego domu, a jednocześnie mógł szybko się do niego dostać. Spojrzał jeszcze raz na ekran smartphone'a. Czerwony punkcik pulsował nieprzerwanie od paru dni na mapie w tym samym miejscu. Chociaż raz Matt i jego bezsenność się do czegoś przydały. Wrzucił Joshowi do kieszeni kurtki mały lokalizator GPS, gdy chłopak przyszedł do jego mieszkania, by zobaczyć Jacka. Miał cały karton tych zabaweczek, bo podejrzewał, że mechanicy z zakładu handlują za jego plecami wrakami ze złomowiska, odsprzedając je po zaniżonych cenach prawdopodobnie stałemu odbiorcy. Wybrał więc modele, które najczęściej istniały w wykazie, ale fizycznie już nie i umieścił w nich nadajniki. To było bez sensu zdaniem Jacka, bo bateria trzymała maksymalnie miesiąc, a samochodów na złomowisku było w pizdu i jeszcze trochę. Szansa na trafienie tego właściwego była bardzo mała. Poza tym, to była walka z wiatrakami. Póki firma była na plusie, nie warto było się wysilać, zdaniem Jacka, ale na szczęście to już nie był jego problem. Jednak dzięki tej zabawce wiedział, gdzie najprawdopodobniej przebywał do paru dni Josh... lub, gdzie zostawił kurtkę. Drugą możliwość odrzucił, gdy po raz pierwszy zobaczył Juana wchodzącego do opustoszałego domu. Prawie zapomniał o tym skurwielu.
Przeznaczeniem Latynosa na pewno nie była praca w policji. Facet był po prostu tępy jak tłuczek do kotletów. Nie dość, że nie zauważył obserwującego go Jacka, to jeszcze nie zachowywał żadnych zasad bezpieczeństwa. Wchodził do tego domu jak do siebie. Nie mógł dłużej czekać. Kto wie, co ten świr robił tam Joshowi, chociaż chwalił się, że używanych dup nie preferuje. Jack wysiadł z auta i sprawdził jeszcze, czy pistolet za paskiem z tyłu dobrze leży.
W środku domu oprócz śladów po wytwórni narkotyków zastał to, czego najbardziej nie chciał. Udało mu się przejść bezszelestnie, aż do ostatniego pokoju. Już zdołał się przekonać, że wszechświat za nim nie przepada, a karmę miał po prostu chujową, to też nawet się specjalnie nie zdenerwował, gdy nadepnął na rozbite szkło. Chrzęst zaalarmował Juana, więc był zmuszony palnąć mu w głowę, nim Latynos zdążył cokolwiek zrobić.
– Myślałem, że będzie bardziej dramatycznie – powiedział i podszedł, by sprawdzić ciało. – Nie żyje.
Zabicie człowieka nie zrobiło na nim takiego wrażenia, jak przewidywał. Lub jakie powinno zrobić. To raczej nie wróżyło dobrze osobom, które będą miały pecha stanąć mu na drodze. Przeciął więzy krępujące chłopaka, pomógł mu wstać i pociągnął za sobą. Gdy wsiadali do samochodu, słychać było syreny radiowozów.
– Już? – zdziwił się.
– To pewnie Tracy – stwierdził Josh. – Powiedziała im.
Jack nie miał czasu spytać, jaki był w tym udział tej wywłoki.
– Kurwa! – warknął, gdy odpalał silnik. – Totalna zmiana planów. Garnkami będziemy handlować w Meksyku, a nie Los Angeles.
– Co? – zdziwił się Josh, ale zaraz musiał się chwycić deski rozdzielczej, gdy gwałtownie skręcili.
Był poobijany, głodny, a jego poobcierane nadgarstki aż go paliły. Jack właśnie kogoś zabił, spieprzali przed policją, ale jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak wolny. Gdy mijali pole kempingowe i jego poszarzałą przyczepę, wystawił przez okno środkowy palec upstrzony piegami.
– Byle dalej stąd.
Jack przeczesał mu dłonią rude, splątane włosy.
– I to rozumiem. – Uśmiechnął się.
***
Felix podtrzymywał Liama za ramię, gdy szli przez cmentarny trawnik w stronę jednej z nowszych tablic nagrobnych. Część wieńców, tych ze sztucznych kwiatów, wciąż stała o nią oparta. Litery wyżłobione w kamieniu składały się na imię i nazwisko jego starszego brata. Z całej trójki został tylko on. Jack był poszukiwany listem gończym za morderstwo, a Matta znaleziono martwego w jego mieszkaniu. W krwi wykryto mieszankę alkoholu i fenobarbitalu z tabletek przeciwpadaczkowych dla psów.
– Dlaczego ja? Ojciec, gdy się upijał, zawsze powtarzał, że jestem upośledzoną wersją swoich braci. Dlaczego właśnie ja przetrwałem? Najsłabszy ze stada.
Felix objął go ramionami. Obejrzał się na panią Misaki, która stała kilkadziesiąt metrów za nimi, niegotowa jeszcze na przyjście tutaj.
– Twój ojciec się mylił – stwierdził bez cienia wątpliwości. – Ty opuściłeś Amarillo, a oni zostali tutaj. I tutaj spotkali swój los. Coś im przeznaczonego.
Gdy wracali do domu, z samochodowego radia sączyły się nuty największych hitów ostatniego miesiąca. Felix chciał podgłośnić, gdy rozbrzmiały pierwsze basy piosenki, na której punkcie miał ostatnio świra, ale uznał, że to nie wypada.
– Świetne, co? – rzucił tylko. – To Santa Boy. Facet znów jest na szczycie.

KONIEC

7 komentarzy:

  1. Niby Matt nie jest(nie był) wszystkiemu winny, bo nie zaciągnął muzyka do studia(nie żeby ten drugi to zrobił) nie wbił bratu noża w brzuch, ale gdyby nie poszedł do Santy w barze, który nie był nim zainteresowany to dalsze wydarzenia nie miałby miejsca.Więc jest winny po części. (miał coś czemu Santa nie może się oprzeć.A stary też zje*ał)No w jednym się przydał z tym gps.Jack znalazł swojego chłopca i jednocześnie wspólnika do tego biznesu z garnkami(w ogóle to dobry żarcik z tym handlem)Szkoda, że gdy przyszedł czas na powrót, Liam miał taki problem i musiał poczekać na pomoc od kogoś innego.Na kogoś musiało paść(mógł być to Fat Moose) A tak ma to czego chciał.Matt nie był tym najgorszym.
    I klimat w opowiadaniu też nie pozwala na szczęśliwy koniec dla wszystkich.Wtedy nie byłoby to TB.Zakończenie wątku Santy Boy’a i Saszy będzie dla mnie z takim zakończeniem otwartymXD Może kiedyś będzie im dane się spotkaćXD Pomimo sukcesu...Moja miłość do nich nie pozwala na pogodzenie się z końcem tego związku haha Koniec końców nie napiszę, że mogłaś wybrać im inny koniec, ten jest prawdziwy(a druga sprawa to ty jesteś autorką)a ja sobie mogę myśleć co może być dalej nie pomijając tego co się stało w tym rozdziale.Chociaż ostatnie zdanie jeszcze bardziej pokazuje, że raczej nie będzie dobrze.Ale nadal wszystkiego nie przekreśla, różne rzeczy w opowiadaniu działy.Wszystko po łebkach żeby było krótko, bo swojego dłuższego komentarza nawet ja nie ogarnę.Dobre opowiadanie i postacie (nie tylko te dwie)
    Można niektórych nie lubić, ale nie można napisać, że autorce się nie udały.Jeśli kiedyś zdecydujesz się coś opublikować to bardzo chcę o tym wiedziećXD ale trzeba mieć do tego zachętę.
    “Facet znów jest na szczycie” facet chciał grać, ale nie chciał być cool i na szczycie.ehh smutne
    Gorąco pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zakończenie otwarte, no cóż... Skończyłem tak, jak sobie wymyśliłam rok temu (Już rok minął, a ja sądziłam, że skończę na Boże Narodzenie!), ale dla mnie to też jest zakończenie z furtką. Postanowiłam napisać epilog, który będzie się dział oczywiście jakiś czas po wydarzeniach w tym rozdziale. Umieszczę go w darmowym ebooku. Będzie można wybrać, czy ktoś chce poznać moją wizję przyszłości (jedną z możliwości), czy jest usatysfakcjonowany tym zakończeniem.
    Dziękuję ci, Erwino, za takie dzielne komentowanie. Wiele razy podniosłaś mnie na duchu i przekonałaś, że warto to ciągnąć. Dziękuję :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ok, chcialam happyandu z santa boyem i sashą, bardzo chcialam, ale zalonczenie jest zbyt dobre żeby narzekać ;) Śmierć mata byla niezlym zakonczoniem, ale zarabistym mocnym akcentem na koniec. No i zakochalam się w scenie kiedy sasza widzi rano matta u santy :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobra, od początku nie spodziewałam się happy endu, ale nie sądziłam, że to nieszczęśliwe trafi się akurat Sancie i Saszy. Jakoś tak, relacja między nimi się wyklarowała, Santa Boy zdawał się wreszcie do końca pogodzić z samym sobą... a tu proszę. I może oczekiwałam innego zakończenia, czegoś w stylu " żyli długo, parząc się jak króliki", ale to Twoje wydaje sie o wiele bardziej realne. Po prostu mam wrażenie, że takim ludziom nie jest pisane szczęście. Oni zwyczajnie żyją ze smutku i karmią swoją depresję, chodują ją jak tylko się da. Tym bardziej, że no niestety, ale dragi mają to do siebie, że nie lubią się żegnać na dobre...
    Ponowny sukces Santy był dla mnie dość oczywisty... Znaczy nie spodziewałam się, że w ogóle coś wyjdzie z tego wielkiego powrotu i że cokolwiek uda im się nagrać, ale jasne było to, że jeśli się uda, to będzie jeden wieli szał. Wiadomo, jak świat reaguje na powroty gigantów... No wystarczy spojrzeć na taką Metallice - oni kariery nie skończyli, ale przez 8 lat nie wydali nic. A teraz jak w świat poszedł nowy krążek, w dodatku w klimacie tych najlepszych, to słupki poszły w górę, album na szczycie listy sprzedawalności, a bilety na koncert wyprzedane jeszcze zanim się zaczęła sprzedaż... Dokładnie to samo musiało się stać z Santą, przecież w opowiadaniu odgrywa rolę takiej Mety, giganta Thrashu.
    Jack mnie trochę zaskoczył. Sądziłam raczej, że jego duma i arogancja nie pozwolą mu wrócić po Josha. A tu proszę, wrócił i go zabrał. Nooo i zastrzelił tego skurwiela, który swoją drogą też był jedną z tych mega autentycznych postaci. Jak go opisywałaś, to momentami można było zapomnieć, że to w ogóle jest opowiadanie, że to nie dzieje się naprawdę, bo ten człowiek wydawał się po prostu żyć. Był zbyt realny na zwykłą zmyśloną historyjkę.
    Straszenie mi się też podobał gest rudzielca na koniec. Idealne zwieńczenie ich wątku.
    A Matta nie jest mi szkoda. Był taki nijaki... Bez charakteru, marionetka taka. Słabą jednostką wcale nie był Liam, tylko właśnie on. Najmłodszy może się różnił od braci, ale był na tyle silny, żeby spierdolić z tego toksycznego środowiska. Jedyne co, to bał się ojca-tyrana, ale szczerze, to mu się nie dziwię. Matt to taka trochę piza była... Niby taki mądry, oczytany i w ogóle, ale summa summarum nie potrafił zrobić nic, kiedy zabrakło tatusia, który mówił mu jak ma żyć.
    Wracając do takiego ogólnego przemyślenia, jakie pierwsze mi się nasunęło po przeczytaniu, to że się cieszę z otwartego zakończenia. Wiem, że się powtarzam, ale to znów czyni to opowiadanie prawdziwym. Daje do zrozumienia, że losy postaci się w tym momencie nie kończą i na dobrą sprawę, można by było napisać kolejne części, a nawet kolejne opowiadanie, chociażby o tym, jak Jack handluje garnkami (ALBO O SANCIE BOYU, JAK RADZI SOBIE Z POTWOREM SŁAWY I JAK BARDZO CIERPI PO UTRACIE SWOJEJ DRUGIEJ POŁÓWKI (kocham go bezgranicznie)).
    Jestem serio pod ogromnym wrażeniem tego opowiadania i powiem Ci kobito, że masz naprawdę niemały talent i mega dobre pomysły.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ło Chryste, ale mi to długe wyszło

      Usuń
    2. Co za długa (Ale to super!) i dogłębna analiza - ktoś tu chyba miał 5 lub 6 z polaka na świadectwie :D Po przeczytaniu tego komentarza zastanawiam się, czy przypadkiem nie mam rozdwojenia jaźni i nie jesteś moim drugim "ja", które uciekło xD
      Masz rację, co do braci. To Matt, z wierzchu poukładany i chłodny, był tym najsłabszym ogniwem i nie umiał sobie poradzić bez ojca, który mówił mu, jak ma żyć. Twoja opinia o autentyczności Juana mnie zaskoczyła (pozytywnie), bo ja sądziłam, że ta postać mi w ogóle nie wyszła i jest zbyt przerysowana.
      Jeśli chodzi O TO OSTATNIE, to może Cię zaciekawić kolejny rozdział "Life is Cheap" :)
      Bardzo dziękuję za komentarz:* Że ci się w ogóle chciało. No cudnie :)
      Pozdrawiam

      Usuń
  5. Hejeczka,
    rozdział cudny,  że jak mi smutno... alw co z Sasza? dlaczego Santaboy nic nie zrobił... no i Matt nie żyje chce mi sie płakać... a Liam i Julies?
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń