Kolejny rozdział, a minął niecały tydzień. Dobrze idzie, oby tak dalej. Następna będzie III i ostatnia cześć bonusu o Sancie, a potem finiszowy rozdział (jeżeli uda mi się wszystko upakować w jeden). Życzę wam udanych wakacji :)
eszła
do sali skulona i drgająca niczym niepokalana dziewica do namiotu
pełnego żołnierzy po dwuletniej służbie. Z jej ogromnych,
lalkowatych oczu bił smutek tak wielki i głęboki, że mógł
doświadczyć go tylko ktoś, kto przez całe życie od losu dostawał
jedynie potężne kopniaki w dupsko. Juan prowadził Tracy przez salę
zapełnioną biurkami, trzymając ją mocno, wręcz brutalnie za
ramię. Nie chciał, żeby ktokolwiek miał chociażby cień
podejrzeń.
– No, kopnął cię wielki zaszczyt – powiedział, gdy dotarli
już pod biuro jego przełożonego. – Porozmawiasz z samym
szeryfem. Lepiej się zachowuj.
Tracy zgięła się jeszcze mocniej i skwapliwie pokiwała głową.
Nie patrzyła mu w twarz, tak jak jej kazał. On też odpowiadał za
to, że teraz czekała na rozmowę z szeryfem. Juan uznał, że
najlepiej będzie, jeśli powie wszystko w sprawie wdowy Hanson. To
zajmie na jakiś czas policję i wybieli jej osobę. Oczywiście,
jeśli odegra teraz porzuconą nastolatkę na skraju ubóstwa, która
musiała zniżyć się do ohydnych czynów, aby przeżyć. Tracy
weszła w rolę bez problemu.
– To moja wina – zaczęła, zanim jeszcze szeryf zadał jej
pierwsze pytanie.
– Spokojnie. O tym zdecydujemy, gdy już wszystko opowiesz.
Kiwnęła głową. Przez cały czas nerwowo bawiła się palcami.
– Czy byłaś świadkiem tego, jak ktoś podpala dom pani Hanson,
grozi jej lub znęca się nad nią fizycznie? – spytał szeryf.
– Nie. – Tracy pokręciła głową. – Ale ja wiem, że to Jack
Hetfield. Wszyscy wiedzą! A ja wiem dlaczego! I to moja wina!
Szery rozsiadł się wygodniej na krześle i poprawił okulary.
Kiwnął na Dennisa, który zapisywał zeznanie, aby ten się skupił.
Chłopak miewał głowę w chmurach.
– Czy znałaś panią Hanson, za nim doszło do podpalenia jej
domu?
– Tak.
– W jakich okolicznościach się poznałyście?
– No więc... – Tracy oblizała wargę i spojrzała w bok. –
Widziała kiedyś Josha na ulicy, spodobał się jej, ale on nie
chciał z nią rozmawiać. Więc przyszła do mnie i...
Szery pokręcił głową. Co się dziej z tym miastem? – pomyślał.
Oba zeznania pokrywały się w stu procentach. Zupa i kilkaset
dolców, o których jej brat nawet nie wiedział, za tyle go
sprzedała. Przyjrzał się Tracy Young, jej zaciśniętym na
siedzeniu krzesła palcach i paznokciom z niebieskimi tipsami.
– Ja... ja musiałam. My nic nie mieliśmy!
Ponownie kiwnął na Dennisa, a ten wstał zza biurka i wyciągnął
kajdanki. Przerażona Tracy spojrzała na szeryfa. To nie tak miało
być. To ona była tu ofiarą!
– Jesteś zatrzymana do wyjaśnienia sprawy – oznajmił szeryf.
– Ale ja nic nie zrobiłam!
– Z tym bym się kłócił. – Szeryf spojrzał na zeznania. –
Ja tu widzę namawianie do nierządu lub nawet sutenerstwo.
Tracy wyrwała się, pluła i klęła co niemiara, gdy Dennis
wyciągał ją z biura szeryfa. W pewnym momencie odwróciła się, a
jej wzrok padł na Juana, który przy biurku wypełniał zaległy
raport z ulicznej bójki. Mężczyzna rozglądnął się dyskretnie,
czy nikt na niego nie patrzy, a potem wykonał krótki gest przy
swojej szyi. Nie patrzył już więcej na Tracy, tylko wrócił do
swojej roboty, jakby w ogóle jej nie przerywał. Dziewczyna zamknęła
usta, najwidoczniej rezygnując z tego, co miała powiedzieć i
skupiła się na uprzykrzaniu Dennisowi pracy.
Juan pojawił się w areszcie dopiero pod wieczór, gdy miał
pewność, że nikt ich nie zobaczy, bo strażnik jak co dzień
przysypiał na krześle, niebezpiecznie odchylony do tyłu. Gdy
krzesło miało się już przewrócić, budził się, ścierał ślinę
z brody i ponownie zapadał w drzemkę.
– Powiedziałeś, że nic mi nie zrobią. Że puszczą mi płazem!
– syczała Tracy ściszonym głosem.
– Tak. – Juan wzruszył ramionami. – Kłamałem.
Tracy rzuciła się do krat. Potrząsnęła nimi parę razy, choć
nie było mowy, aby mogła się tak uwolnić.
– Wszystko powiem! – zagroziła. – Powiem, co zrobiłeś z
Joshem!
– Więc chcesz iść też siedzieć za współudział w
morderstwie?
– Co?!
– No, Benjamin Hetfield zrobił sobie z mózgu pasztet przez film,
który ty przekazałaś biedakowi, który podciął sobie żyły. A
wszystko to opisał w liście pożegnalnym. Szlus. I to podwójny.
Istniała bardzo nikła szansa, aby to okazało się prawdą. Jeśli
policji uda się skompletować wszystkie dowody, w tym ten przeklęty
film, to i tak postawienie Tracy w stan oskarżenia byłoby bardzo
trudne. Zapewne nie upiekłoby się jej zupełnie, ale o oskarżeniu
o zabójstwo nie było raczej mowy. Ona jednak nie musiała o tym
wiedzieć.
– Lepiej trzymaj mordę zamkniętą – poradził jeszcze, nim
wyszedł.
Miał nadzieję, że to zajmie na dłużej policję, a jemu da wolną
rękę. A jeśli oberwie się Jackowi Hetfieldowi tym lepiej.
Dennis zacisnął usta i popatrzył w sufit. Było na nim kilka
spękań, które przydałoby się zamalować. Dlaczego to zawsze on
musiał odwalać najczarniejszą robotę? – pomyślał. Ledwie co
zdążył zetrzeć ślinę Tracy Young ze swojego munduru, a już
stał z powrotem przed szeryfem.
– Jak to nie ma?! – zagrzmiał mężczyzna.
– No, normalnie – odparł Dennis. – Wypisał się na własne
żądanie.
– I kto mu na to pozwolił?
Dennis wzruszył ramionami.
– Lekarz? – spróbował.
– Nie o to pytałem! Znajdźcie go.
– Tak jest.
Dennis podszedł do swojego biurka i wygrzebał z szuflady notes. Po
kilku godzinach wrócił na posterunek bogatszy w wiedzę, która
jednak nie spodoba się szeryfowi.
– Los Angeles?
– Tak – przytaknął Dennis. – Tak powiedział bratu, który
nawet kupił mu bilet i odwiózł na lotnisko.
Szeryf wstał zza biurka i popukał palcami w stertę papierów.
– Więc jest w Los Angeles...
– Otóż nie – zaprzeczył Dennis. – Linie lotnicze
potwierdziły, że był on na liście pasażerów, ale nigdy nie
wsiadł do tego samolotu. Josh Young także nie.
– Josh Young? – powtórzył szeryf.
– Owszem. Były dwa bilety. Drugi był dla niego. Jednak Matt
Hetfield zeznał, że nie było go z nimi. Kupił te bilety, bo tak
kazał mu Jack, ale Josha w ogóle nie widział. Był też przekonany
o tym, że Jack poleciał do Los Angeles.
– Może kłamać. Sprawdźcie to dokładniej.
Policjant wyszedł z biura, a szeryf został sam na sam z obniżającą
cholesterol sałatką z kiełkami. Czasami zastanawiał się, czy nie
lepiej byłoby po prostu dostać zawału.
***
Matt przyjechał tego ranka do Amarillo. Wypił z matką kawę, a
potem udał się do biura. Z sekretarką, która od draki z pączkami
była wciąż oburzona, wdał się w kłótnie o zaległe faktury i
laptop, który magicznie pojawił się w wydatkach firmy, a nigdy
materialnie nie zaistniał. „Bo to dla siostrzeńca” –
wytłumaczyła pani Gallagher, a potem zaczęła paplać coś o
wyzysku klasy średniej przez bogaczy i trzasnęła drzwiami tak
mocno, że spadł portret dziadka Hetfielda ze ściany. Dochodziła
zaledwie pierwsza po południu, a Matt był całkowicie wymęczony
psychicznie. Wyjechał dzisiaj o czwartej z Austin, aby być w
Amarillo od rana, ale nie spał od przedwczoraj. Jadł kolację,
ubierał się w piżamę, mył zęby, kładł się do łóżka,
przykrywał kołdrą i zamykał oczy. Jednak sen nie nadchodził.
Ojciec roztrzaskał sobie głowę jak arbuza, bo jego syn był
pedałem. Jack przepadł, by zostać handlarzem garnkami. Liam
pieprzył się z baseballistą w szkolnej szatni. A kim było on?
Na pewno tchórzem. Kiedy przyszedł do niego policjant i zaczął
wypytywać o Jacka, powiedział wszystko. Pominął tylko wizytę
Josha w jego mieszkaniu. Przynajmniej taki sposób trochę namieszał
i utrudnił śledztwo. A mógł zrobić więcej, studiował przecież
prawo. Nie miałby większych trudności ze zwodzeniem policjantów i
nakierowaniu ich na błędny trop. Jednak gdy odpowiadał
policjantowi, myślał tylko o tym, że mógłby wpaść, a wtedy
jego kariera ległaby w gruzach. Coraz częściej łapał się na
zastanawianiu, po co mu to wszystko. W szkole zawsze miał najlepsze
oceny i wygłaszał przemówienia na koniec roku. Był z tego
strasznie dumny i szczęśliwy, bo ojciec był zadowolony. Matt
uczynił więc z tego swój cel. Na studiach spostrzegł jednak, że
dyplomy z podstawówki nie mają już żadnej wartości. Za dziesięć
lat nikogo nie będzie interesowało zaś to, że skończył studia z
wyróżnieniem. I zawsze znajdzie się ktoś inny, kto będzie
lepszy. Czuł się, jak w jakiś niekończącym się wyścigu, w
którym mimowolnie musiał brać udział, a nawet nie wiedział, czy
na końcu czeka na niego jakaś nagroda. Tego zawsze zazdrościł
ojcu – że ten nie miał żadnych wątpliwości.
Nigdy nie interesowały go relacje międzyludzkie. Im jednak był
starszy, tym bardziej przerażało go to, że może jest już za
późno na dogonienie swoich rówieśników. Jego Facebooka
zasypywały informacje o zaręczynach, ślubach i dzieciach, czy
chociażby wspólnym kocie, a on nawet nigdy nie był z dziewczyną w
kinie. To nie tak, że ciągnęło go do miłości, że potrzebował
z kimś być. Wręcz przeciwnie, kilka godzin z ględzącą
sekretarką całkowicie wysycało jego zapotrzebowanie na obcowanie z
drugim człowiekiem. Ojciec nie żył, a matka też prędzej, czy
później odejdzie. I wtedy zostanie naprawdę sam. Gdy zapytają go
w szpitalu o numer do bliskiej osoby, nie będzie miał kogo podać.
I to było takie straszne.
Po południu, gdy uporał się już ze wszystkimi papierkami, poszedł
do domu. Marzył tylko o tym, żeby położyć się w łóżku i móc
wreszcie zasnąć. I żeby był to prawdziwy sen, niewspomagany
lekami, bo wtedy nic on nie da i wstanie tak samo zmęczony. Matka
przygotowała obiad specjalnie dla niego, więc nie mógł jej
odmówić, a jego męczarnia przedłużyła się o kolejne pół
godziny. Misaki przez cały posiłek wyglądała nieswojo, może
nawet próbowała mu coś powiedzieć, ale nie miał siły się tym
zainteresować. Proponował matce psychologa, ale ta odmawiała, bo
za bardzo się wstydziła.
***
Sasza już od dobrych dziesięciu minut stał przed podłużnym
lustrem i próbował okiełznać swojego irokeza. Manewrował
grzebieniem i kremem stylizującym w pełnym skupieniu niczym chirurg
skalpelem podczas operacji. Syczał pod nosem, gdy znów nie było
doskonale, robił sobie na głowie mały armagedon i zaczynał od
początku. Był tak zaaferowany, że nawet nie zauważył, gdy z
pokoju wyszedł Santa Boy, oparł się bokiem o ścianę i przyglądał
mu się przez dłuższą chwilę.
– Stawianie fiuta idzie ci znacznie lepiej niż włosów – zakpił
mężczyzna, po czym wyminął go w ciasnym przedpokoju, ściskając
przy tym za pośladek i wszedł do kuchni.
Sasza podążył za nim wzrokiem, po czym pomasował się po tyłku.
Może powinien się oburzyć, ale jego to po prostu śmieszyło, a
nawet był trochę dumny. Przy Sancie Boy'u czuł się wręcz
absurdalnie bezpiecznie, niemal jak w środku cyklonu.
– Przestań tam popadać w samouwielbienie i chodź tutaj –
usłyszał głęboki, zachrypnięty głos Santy, który trzaskał się
garnkami w kuchni.
– Nie popadałem – odparł, zmierzając do pomieszczenia.
Podszedł do stojącego tyłem Santy Boy'a i objął go ramionami,
podciągając mu przy tym podkoszulek. Mężczyzna zerknął na
niego, a potem, co było dość rzadkie dla niego, uśmiechnął się.
Tak normalnie, bez tego wężowatego grymasu.
– Myślisz, że nie wiem, jak cię to cieszy, gdy mówię ci takie
rzeczy? – prychnął. – Z całego ciebie, tylko twoje gardło
jest głębokie.
– No tu już przesadziłeś – stwierdził Sasza i się zaśmiał.
– Sam chciałeś – odparł Santa. – Możesz mnie już puścić?
Chciałem zrobić śniadanie.
– Szczerze, to jestem trochę zaskoczony tym, że potrafisz gotować
– przyznał Sasza, nie puszczając go jednak.
– Mam czterdzieści lat. To byłoby dziwne, gdybym nie umiał.
Rozplątał jego dłonie i obrócił się, by przejechać dłońmi po
jego podgolonej czaszce, a potem włosach postawionych pionowo w
górę. Sasza uśmiechnął się, poddając się pieszczocie. Santa
Boy miał ciepłe i szorstkie dłonie.
– Dobrze wyglądasz – stwierdził mężczyzna. – Zupełnie,
jakbyś był jednym z tych porzuconych, zaniedbanych psów, które
pokazują w telewizji, z sierścią sklejoną tak bardzo, że nie
widać im oczu. Nowy właściciel goli tego kundla, torturuje
odpchlającymi kąpielami, karmi najlepszą karmą i po kilku
miesiącach zamiast zawszonego, zagłodzonego kundla mamy radosnego
Puszka z pięknym, błyszczącym futerkiem i tym radosnym wyrazem na
mordzie. A do szczęścia trzeba mu tylko miłości swojego pana.
– Czy ty właśnie porównałeś mnie do psa? – oburzył się
Sasza. Po chwili dodał jednak: – W zasadzie to masz rację.
Santa Boy roześmiał się, pocałował go w czoło i odwrócił się
z powrotem, aby w końcu zrobić śniadanie. Oboje musieli dziś
wcześnie wyjść, Sasza do swojej nowej pracy, a on do studia
nagrań. Pogrzebał w lodówce, w której nigdy nie było tego, co
potrzebne i postanowił zrobić placki kukurydziane z jajkiem
sadzonym. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale wieczorami, gdy
skończył rozwiązywać krzyżówkę, przeglądał strony kulinarne. Gotowanie strasznie go wciągnęło, ale musiał zachować twarz.
– Czy gdybyś był o te dziesięć lat młodszy, to pieprzylibyśmy
się na tym stole? – rzucił niespodziewanie Sasza i postukał w
blat, przy którym siedział i obserwował poczynania Santy Boy'a.
– Zapewne – mruknął mężczyzna.
– To jednak cieszę się, że jesteś stary. Pewnie późnej byłbym
cały połamany.
Santa Boy odwrócił się, w ręce trzymał łopatkę do odwracania
placków na patelni. Marszczył brwi, co nie zapowiadało niczego
dobrego.
– Próbujesz mi dopiec za to, co powiedziałem? Jestem stary, już
się z tym pogodziłem. Wziąłem to na klatę. – W tym momencie
olej na patelni mocniej zasyczał, więc odwrócił się szybko. –
Kuźwa.
Sasza uśmiechnął się szerzej, obserwując jego zmagania z
przywierającym do patelni plackami. Odchylił się na krześle.
– Schudłeś – zauważył jakby od niechcenia. – Czy raczej,
przypakowałeś.
Tego już było za wiele. Santa Boy odwrócił powoli głowę, a minę
miał naprawdę paskudną.
– Wiem. I wiem też, że ty też wiesz, więc nie musisz mówić
tego na głos.
– Wstydzisz się? – spytał Sasza, unosząc jedną brew. – Ty
mnie ciągle mówisz, że przytyłem.
– To zupełnie co innego – stwierdził Santa. – Ja jestem złym
skurwielem, nie możesz wytykać mi na głos tego, że... że się
staram. Pewne rzeczy powinny zostać przemilczane.
– Ale ja nie chcę, żeby coś było przemilczane.
Santa Boy zasyczał przez zęby i pokręcił głową z rezygnacją.
Zgiął palce niczym szpony i potrząsnął dłońmi w kierunku
Saszy.
– Niekiedy ma cię ochotę po prostu... – syknął. – Po
prostu...
– Ale nie zrobisz tego? – Uśmiechnął się Sasza.
– Nie – odparł Santa i postawił przed nim talerz. – Żryj i
zatkaj tą swoją wredną jadaczkę.
– Okej. Mam jeszcze dużo czasu do wyjścia, więc co powiesz na
to, żebym później spuścił z ciebie trochę tych negatywnych
emocji?
– Możesz ze mnie spuszczać, co chcesz, ale na razie zajmij się
jedzeniem. – Mężczyzna usiadł po drugiej stronie stolika ze
swoją porcją. – Doprowadzasz mnie do obłędu.
Sasza przeżuł kawałek placka z jajkiem sadzonym. Musiał przyznać,
że Santa naprawdę umiał gotować, ale... Nie chciał go już
więcej zawstydzać.
– To z miłości – rzucił jeszcze i zatkał się kolejnym kęsem.
Santa Boy wzniósł oczy ku niebu.
***
Ściana z lewej strony drzwi była czarna, później przechodziła w
granat i niebieski, a na środku sklepu, za ladą, mrok zmieniał
się stopniowo w coraz bardziej cukierkową jasność. Na drugim krańcu, na prawo od drzwi był kolor wręcz oczojebnie różowy,
stwierdził Sasza. Miał nadzieję, że nie będzie musiał za często
się tam zapuszczać. Wolał pozostać po ciemnej stronie. Facet bez
brwi, właściciel sklepu, pojawił się w nim tylko na moment,
ponieważ musiał pilnować przygotowań do otwarcia kolejnego
lokalu. Saszę oddał w ręce drugiej pracownicy, młodej dziewczyny,
którą wyróżniały długie i kręcony kasztanowe włosy oraz dwa
tatuaże na udach, które często eksponowała – jeden głowy
kozła, a drugi wilka pośród róż.
Sasza na początku zaliczył kilka pomyłek, ponieważ nigdy
wcześniej nie miał do czynienia z kasą fiskalną, za co ostro, ale
raczej bardziej dla żartu, strofowała go Jennifer. Nie za bardzo
wiedział też, co odpowiedzieć rodzicom, którzy pytali, którą
płytę lepiej kupić nastoletnie córce na urodziny, Justina
Biebera, czy Taylor Swift. Właściwie to znał odpowiedź, ale
postanowił zachować ją dla siebie. Musiał jednak nadrobić braki w wiedzy o pseudomuzyce, więc chcąc nie chcąc spędzał dużo
czasu po różowej stronie.
Z Santa Boy'em widywał się bardzo rzadko. Ten rozpoczął pracę nad
swoją nową płytą, która miała nie być „komercyjnym gównem”,
więc zamknął się w studiu nagrań. Spędzał tam nawet większość
nocy. Chociaż miał pełne przyzwolenie, Sasza rzadko zaglądał do
studia. Czuł się wtedy jak kula u nogi, część ludzi patrzyła na
niego krzywo, bo Santa nie ukrywał, kim dla siebie są, a na niego
baliby się tak spojrzeć. Obrywało się więc Saszy, który i tak
uważał, że on powinien robić swoje, a Santa Boy swoje. Nie chciał
być dłużej jego utrzymankiem. Oczywiście, że tęsknił bardzo.
Nigdy wcześniej nie byli na tak długo odseparowani od siebie. Na
szczęście Santa Boy wreszcie zainwestował w nowy telefon, więc
podczas rozmowy mógł także zobaczyć jego twarz, a nie tylko
słyszeć głos. Bardzo seksowny zresztą, co doprowadzało go do
szaleństwa. Santa Boy miał też laptopa w studiu, więc wieczorami
uprawiali seks przez kamerkę, ale to nawet nie była namiastka tego,
czego Sasza naprawdę pragnął. Czekał jednak cierpliwie i wiernie,
jak na Puszka przystało.
***
Santa Boy ściągnął słuchawki i wyszedł z pokoju nagrań. Miał
dość na dzisiaj. Jego twarz wykrzywił grymas, gdy ujrzał Fat
Moose'a czekającego pod drzwiami z papierosem w ustach. Postanowił
go po prostu wyminąć bez słowa, nie miał ochoty na jego głupie
gierki.
– Nie chcesz wiedzieć, co sądzę? – spytał mężczyzna.
– Nie.
– A tak serio?
Santa Boy odwrócił się w jego stronę. Bił się chwilę z
myślami, ale w końcu powiedział:
– Mów.
– Okej. – Fat Moose wyciągnął z kieszeni przenośną
popielniczkę i zgasił w niej papierosa. – Sądzę, że dostaniesz
świetne recenzje, od wszystkich. Nawet największych skurwysynów.
Powrót w wielkiej klasie. Jest klimat, jest tekst, jest muzyka i ty,
wreszcie dojrzały i pogodzony sam ze sobą. To będzie doskonała
płyta, ale nie będzie hitowa, nawet tylko wewnątrz gatunku. Bo
ludzie chcą szału, gniewu i destrukcji. Zawszonych ćpunów
robiących dzieciaka po każdym koncercie i rozpieprzających gitary
o scenę. W teraźniejszym tobie już tego nie ma, tych emocji.
Pogodziłeś się ze sobą, więc przestałeś musieć tłumić swój
ból dragami, a nawet się zakochałeś. – Mężczyzna prychnął.
– Możesz śpiewać o tym wszystkim, co czułeś, ale to już
przeszłość. Sentyment, a więc brak w tym prawdziwości.
Przestałeś być autentyczny, a tego ludzie oczekują, przynajmniej
w metalu.
Santa Boy zaplótł ręce na klatce piersiowej. Fat Moose na trzeźwo
był jeszcze bardziej wkurwiający. Często zapominał o tym, jaki
jest inteligentny. Zawsze trafiał w sedno.
– I co proponujesz? – spytał, aby mieć to już za sobą.
– Po pierwsze zgódź się, żebym był producentem. Potrzebujesz
więcej rozmachu, czyli więcej kasy, a ja ją mam.
– Nie ma mowy – odparł Santa Boy. – Nie wydam żadnego gówna,
które osiągnie sto milionów wyświetleń na YouTubie, żebyś miał
za co kupować koks swoim dziwkom.
– Hej, mówiłem, że to nie dziwki – żachnął się Fat Moose –
ale nie będę się upierać. Za dobrze cię znam. W takim razie
wymień któregoś z tych twoich skamielin, najlepiej pierwszego
gitarzystę, na coś świeżego. Dam ci jakiegoś gostka z kapel,
które liżą mi buty, abym pozwolił im zaistnieć. Wybiorę ci
jakiegoś umiejętnego skurwiela, który bez mrugnięcia porzuci
własny zespół, aby samemu się wybić. On będzie twoim szałem.
Będzie rwał struny jak makaron, rozpieprzał gitary i rzucał się
w tłum. Będzie nawet chlał i dupczył za ciebie. Co uważasz?
– Pieprz się.
Santa Boy odwrócił się na pięcie i poszedł do pokoju, w którym
sypiał. Odprowadził go chichot Fat Moose'a. Gdy przekraczał już
próg, usłyszał jeszcze:
– Ciekawy jestem, jak bardzo byłbyś wściekły, gdyby temu
twojemu brzydalowi przydarzył się jakiś mały wypadek. Myślę, że
ta płyta przeszłaby wtedy do legendy.
Chichot Fat Moose'a przeszedł w zupełnie inny ton, gdy Santa Boy
znów na niego spojrzał. Zdradzał zdenerwowanie.
– Po prostu bym cię zajebał, słyszysz? – powiedział mężczyzna
chłodnym tonem. Jego ciemne oczy błyszczały niebezpiecznie, choć
twarz nie zdradzała emocji. – Naprawdę bym cię zajebał.
Fat Moose'a przejechał dłonią po swoich włosach, zaczesując je
przy tym do tyłu. Oblizał usta.
– Wiem, że byś to zrobił.
Santa Boy wszedł do pokoju i położył się na łóżku, nawet nie
ściągając wcześniej butów. Przymknął oczy. Leżał tak chwilę
bez ruchu, aż w końcu na jego twarzy wykwitł uśmiech.
– Głupi chuj – prychnął.
Przekręcił się na bok i wyciągnął zza poduszki telefon. Wybrał
kontakt pod jedynką. Sasza jak zwykle odebrał w błyskawicznym
tempie, jakby cały czas warował przy telefonie. Jak na wierną
suczkę przystało, pomyślał Santa i uśmiechnął się do aparatu.
– Jak w robocie? – rzucił.
– Dzisiaj przyszły matka z córką i przez kwadrans kłóciły
się, kto śpiewa lepiej – Mariah Carey czy Ariana Grande –
powiedział Sasza umęczonym, ale i rozbawionym głosem. – Gdy
rzuciłem, że obie mają denerwujący, za wysoki głos, rzuciły się
na mnie jak dwie wściekłe lamparcice. Myślałem, że zaraz zaczną
mnie okładać torebkami. I to wcale nie była pierwsza tego typu
sytuacja. Kosmos jakiś po prostu. Ale co u ciebie? Powiedz, że
robicie postępy.
– Po tonie ostatniego zdania, wnioskuję, że ręka ci już nie
wystarcza – zadrwił Santa Boy. – Chyba znajdę na to radę.
– Tak? – zapalił się chłopak.
– Idź do Sex Shopu. Mam też drugie rozwiązanie. Przyjdź tutaj.
– Mówiłem ci, że... – jęknął chłopak do aparatu. – Oni
się tak na mnie patrzą. To oczywiste, po co tam przychodzę. To
zawstydzające, że wszyscy wiedzą, że właśnie się pieprzymy. Że
ty pieprzysz mnie. Widzę ich wzrok. To nie jest zbyt przyjemne.
– Po prostu ich olej – sapnął Santa. – Dzisiaj dźwiękowiec
ma urodziny i wszyscy idą na striptiz, więc nie będzie nikogo.
Tylko my, co ty na to?
– No dobra. Będę za parę godzin.
– Okej, akurat się zdrzemnę.
Schował z powrotem telefon i poprawił sobie poduszkę. Był
zmęczony, więc zaśnięcie nie przysporzyło mu żadnych problemów.
Ocknął się, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Był pewien, że to
Sasza. Jakie było jego zdziwienie, gdy zamglonym jeszcze po śnie
wzrokiem ujrzał Jasona, gitarzystę z pierwszego składu High Death,
który wchodził właśnie do ciasnego pokoju. Mężczyzna znacznie
się postarzał, odkąd Santa Boy widział go ostatni raz,
kilkanaście lat temu. Przybrał na wadze i wyhodował sobie wąsy.
Ubrany był w zwykłe, niebieskie dżinsy i koszulkę polo w
biało–zielone paski. Wyglądał jak nudny do bólu ojciec rodziny
z przedmieścia. To on pierwszy przerwał przedłużającą się
między nimi ciszę.
– Jestem zawiedziony – oznajmił.
– Co? – Santa Boy uniósł sceptycznie brwi i usiadł na łóżku.
Jeszcze jego mu brakowało. – Po coś tu przylazł?
– Miałem nadzieję, że to będą ostatnie jęki zdychającego
ciebie. Że twoja autodestrukcja osiągnęła już apogeum. Że
pokutujesz w piekle na Ziemi, które sam sobie stworzyłeś. Naprawdę
jestem zawiedziony.
– Bardzo mi przykro, że nie spełniam twoich oczekiwań –
prychnął Santa. – Jeśli to już wszystko, to możesz już iść
i mam nadzieję, że nie zobaczymy się przez kolejne piętnaście
lat.
Jason najwyraźniej nie zamierzał go posłuchać, bo nadal stał na
środku pokoju. Santa Boy nie miał ochoty na użeranie się z nim,
więc wstał, by opuścić pomieszczenie jako pierwszy. Jason
przesunął się w bok, blokując mu dostęp do drzwi.
– Słyszałem od Fat Moose'a, że przestałeś brać.
– Masz przestarzałe informacje. Przestałem dziesięć lat temu, a
teraz mnie przepuść.
– Podobno mieszkasz z jakiś chłopakiem – nie ustępował Jason.
– Jakimś zwykłym facetem.
Zaczynało go to denerwować. Stanął naprzeciwko Jasona, gotowy
zrobić sobie przejście za pomocą siły.
– Gratuluję umiejętności detektywistycznych – sarknął. – A
teraz daj mi przejść.
Jason przepuścił go w końcu niechętnie. Jego mina zdradzała, że
miał inny plan, chciał konfrontacji, ale nie miał w sobie tyle
siły, aby nie ugiąć się pod wzrokiem Santy Boy'a. Chyba nie było
nikogo, kto lepiej wiedziałby, do czego ten człowiek jest zdolny.
– Jak możesz?! – wybuchnął. – Jak możesz tak po prostu
sobie żyć?! Powinieneś gnić w piekle. Tu, teraz na Ziemi! Za to,
co zrobiłeś.
– Czyli niby co?! – wzburzył się Santa Boy.
Cały się napiął, a jego nozdrza zafalowały. Jason nie cofnął
się, chociaż wszystko mu mówiło, że powinien.
– Zabiłeś ją! To wszystko było twoją winą! Gdybyś nie był
taki... – zawahał się.
– To co?! – spytał Santa Boy, nachylając się nad nim. –
Powiedz.
– To nadal by żyła! – warknął Jason, mimo wszystko odwracając
wzrok. – Lena by żyła.
– Ale nie żyje. A nawet gdyby, to i tak nigdy byś jej nie zdobył.
Chyba nie żyłeś mrzonkami przez te piętnaście lat? – spytał z
wrednym uśmiechem na ustach i poklepał Jasona po policzku. – To
na razie.
Wyminął go i spojrzał na wyświetlacz telefonu, który zabrał
spod poduszki. Żadnych wiadomości.
– Jesteś chujem. – Jason także wyszedł z pokoju, spojrzał
jeszcze z obrzydzeniem na Santę Boy'a, nim ruszył w przeciwną
stronę korytarza. – Prawdziwym chujem.
Santa Boy zbył to prychnięciem i wyszedł z budynku. Telefon Saszy
nie odpowiadał, co rozzłościło go jeszcze bardziej. Dawno nie
czuł aż takiej potrzeby, aby się nawalić. Ostatnio, gdy jego
umysł nie chciała opuścić ta absurdalna myśl, że się zakochał.
Potrzebował wtedy trzech dni na pogodzenie się z tym i wielu dolewek. Teraz też tak zrobił, wszedł do pierwszego baru, jaki
napotkał. Usiadł przy pojedynczym stoliku z tyłu, aby nikt mu nie
przeszkadzał, więc zajęło mu kilka kolejek, nim dojrzał pośród
klientów baru znajomą twarz. Nie poświęciłby mu więcej niż
jednego przelotnego spojrzenia, gdyby to nie mężczyzna podszedł do niego
pierwszy. Santa Boy uniósł twarz znad szklanki i uśmiechnął się
blado.
– Matt Hetfield.
wow, niezłe zakończenie ;) ciekawe czy Santa przeleci Matt'a, a jeżeli tak to czy Sasza się bardzo wścieknie, czy tylko pocierpi i wybaczy... Więc Lena nie żyje, no cóż Santa ma dość destrukcyjny wpływ na umysły otaczających go osób, zwłaszcza tych którym na nim zależy... Ciekawe czy zabiła się z nieszczęśliwej miłości czy to był jakiś wypadek... Poranek Saszy i Santy był przeuroczy ;)
OdpowiedzUsuńSanta ma dość destrukcyjny wpływ na umysły otaczających go osób, zwłaszcza tych którym na nim zależy -> W samo sedno :) Sasza to już się sporo nacierpiał przy SB, ja bym dawno rzuciła drania i zalała mu mieszkanie na pożegnanie, ale on taki nie jest. Ale kto wie, może ta mgła miłości wreszcie opadnie mu z oczu... Wszystko rozwiąże się już niedługo!
UsuńPozdrawiam!
Rudy nie żyje? ;-; A Jack może go teraz szuka, bo nie poleciał do LA. Chociaż kariera handlarza garnkami jest dosyć śmieszna :D
OdpowiedzUsuńPoranek był tak bardzo uroczy jak oni są specyficzni.Santa Boy się stara.Ciałko robi dla chłopaka, śniadanka też, normalne życie chce wieść.W czółko pocałuje, uśmiechnie się, obroni.Sasza to wiadomo, że kocha od jakiegoś czasu. Głupie odzywki cali oni, ale nie mają sprawić przykrości.Pogodził się z tym, że się zakochał.Ja pamiętam jaki był Santa, ale nie mogę wyłapać nic fałszywego w jego byciu.Chociaż chyba ma jeszcze coś Saszy powiedzieć, bo nie zrobił tego przy wyznaniu miłości(świetne to było).Może się na tym przejadę.Ciekawe o czym/kim pogadają z Mattem, bo muzyk nie zamierzał mu poświęcić uwagi.
No oszalałam, ale kocham ich.Nikt nie stworzy takiej(podobnej) pary w żadnym opowiadaniu.
Zdecydowanie napisałam tylko o muzyku z ostatnich rozdziałów i to tylko z tej uczuciowej strony.Ale nie mogę się nadziwić, że to wyszło i jest tak dobre.W następnym rozdziale go zostawię.
Komentarz z serca ;)
Pozdrawiam
Rudy nie żyje? -> Tego nie mogę zdradzić.
UsuńWłasnie widzę, że komentarz z serca ;) Ale ja też kocham Sanę Boy'a i Saszkę, tak więc rozumiem. Myślę, że SB ewoluował przez całe opowiadanie, ale zawsze był szczery, nawet gdy jego działania krzywdziły innych, to jednak nie udawał.
Pozdrawiam
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, a co z Joshem, gdzie w ogóle jest Jack? No i jaki cudowny poranek u Santy Boya i Saszy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Cudowny poranek w wykonaniu Santy Boy'a: "Żryj i zatkaj tą swoją wredną jadaczkę" :D Najmilszy człowiek na świecie ;) Pozdrawiam!
UsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, ale co z Joshem, a gdzie w ogóle jest Jack? no i cudowny poranek u Santy i Saszy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Agnieszka