Miała być ostatnia, ale nie wyszło. Przedłużyło mi się... Komunikacja werbalna dalej nie jest silną stroną Jacka i Josha, ale wreszcie dochodzą do jakiegoś porozumienia. Obaj są szaleni i w sumie chcą tego samego.
Josh potargał swoje rude włosy, które nieczesane przypominały lwią grzywę. Zrobił nerwowe kółko wokół dogasającego ogniska. Wrzucił kilka suchych gałęzi, które zebrał wcześniej, żeby zapłonęło na nowo. Chciało mu się krzyczeć. Jack zawsze nazywał go głupim i miał rację. On go teraz zabije i będzie miał do tego pełne prawo. Najgorsze było to, że musiał jeszcze resztę nocy spędzić z Mikiem. Mieli tylko ten jeden, ciasny namiot. Josh nie umiał po ciemku wrócić do miasta. Nie był pewien, czy potrafiłby to zrobić nawet w dzień. Nigdy nie wszedł tak głęboko w las. Sam nie wiedział dlaczego.
Wzdrygnął się, gdy w oddali usłyszał
kolejny strzał w oddali. Zastanawiał się, co się dzieje. Pewnie jakieś głupie
zabawy lokalnej dzieciarni. Poświecił latarką wokół siebie, żeby namierzyć
Mike’a. Nie wrócił jeszcze. Josh jeszcze raz przeczesał włosy i zrezygnowany
usiadł na ziemi przy ognisku. Rana na nodze o sobie przypomniała. Pomasował
opatrunek przez spodnie. Nie zostało mu nic do robienia oprócz obserwacji
rozgwieżdżonego nieba. Rzeczywiście daleko od świateł miasta gwiazdy świeciły
jasnej. Dało się zauważyć, jak pulsują. Pomogły mu się uspokoić. Mijały kolejne
minuty, jak wiele, Josh nie umiał ocenić. Mike nie wracał. Josh w końcu uległ
naturze i położył się na trawie. Zamknął oczy. Ogień przyjemnie ogrzewał mu
policzek. W końcu się rozluźnił.
Mike wrócił z lasu. Powiedział Joshowi,
że idzie tylko się odlać. Musiał jednak się przejść, żeby trochę się uspokoić.
Chłopak nie wrócił do namiotu, ale położył się przy ognisku. Fotograf
przykucnął przy nim. Dwa palce przytknął do jego pokrytego piegami czoła. To
był naprawdę ładny chłopak, może tylko trochę naiwny. Dobiegł go dźwięk
pękającej gałązki. Rozglądnął się wokół siebie z latarką w ręce. Niczego nie
zobaczył. Uznał, że to drewno musiało pęknąć w ogniu. Znów kucnął przy głowie
Josha. Pogłaskał go po włosach. Złość już mu przeszła. Uderzenie w podbródek
nie było takie mocne, więc mógł mu wybaczyć. Jutro jednak ślad będzie widoczny.
Pogładził się w tamtym miejscu. Poczuł lekką opuchliznę i szorstkość zarostu.
Padł na ziemię przy Joshu powalony
uderzeniem w bok głowy. Nie puścił latarki. Skierował ją w stronę swojego
agresora. Krew i ból pulsowały mu w głowie. Przez jasne światło latarki
niedokładnie widział mężczyznę nad nim, który chronił swoje oczy, zasłaniając
się przedramieniem.
– Co… ty? – zdążył jeszcze jęknąć.
***
Josha obudził hałas. Podniósł się
zdezorientowany. Stał nad nim Jack. Po jego szyi spływała krew. Było ciemno.
Widział zarysy wokół siebie tylko dzięki poświacie dogasającego ogniska.
– Śpij dalej – powiedział Jack.
Josh kiwnął tylko głową, rozpoznając
ten ton. Usiadł i wcisnął głowę między kolana. Zatkał uszy dłońmi. Coś jeszcze
leżało obok niego, ale on nie chciał wiedzieć, co to było. Wcale tego nie
potrzebował. Nie był ciekawy. Musiał tylko chwilę poczekać, żeby zniknęło.
– Spakuj namiot – usłyszał po jakimś
czasie.
Jack znów stał nad nim. Świecił latarką
na trawę między nimi. Ognisko już zgasło. Josh wstał i znów kiwnął głową na
zgodę. Nie było Mike’a. Jego plecak z aparatami i prowiantem leżał w namiocie.
Josh zrobił to, co kazał mu Jack. Spojrzał jeszcze za siebie, by mu się
przyglądnąć. Widział tylko zarys jego pleców w ciemności. Znowu odbijający się
echem huk wystrzału.
Szli przez zarośla z plecakami na ramionach.
Las w nocy budzi w ludziach instynktowny strach. Otacza cię ogromna przestrzeń,
której nie widzisz. Nie masz pojęcia, co jest blisko ciebie. Każdy kolejny krok
może przybliżać cię do czegoś strasznego. Przez wszechobecną ciszę każdy
rozrywający ją dźwięk wydaje się donośniejszy i dociera od razu do skurczonego
przez strach serca. Josh nie miał pojęcia, co się dzieje. Szedł za Jackiem,
który oświecał im drogę przygaszoną latarką. Co chwilę gałęzie uderzały go w
twarz, a on wyobrażał sobie, że siedzi na niej wąż. Zaraz oplecie się wokół
jego szyi. Nic nie rozumiał, bał się, ale rodziła się w nim jakaś dziwna
ekscytacja tym, co jeszcze nadejdzie. Jack nie powiedział do niego już ani
słowa. To coś znaczyło. Skończyły się kpiny. Jack znów był spięty, zły. Josh
przyglądał się jego szerokiej sylwetce niknącej co krok w mroku, by za chwilę
znów się pojawić. Przypomniały mu się upalne dni w Teksasie. Te nierozłączne,
splecione ze sobą uwielbienie i obawa, które zawsze towarzyszyły mu, gdy
spotykał się z nim na złomowisku. Uwielbiał tego silnego Jacka, który gardził
całym światem. Prawie całym, bo niekiedy właśnie na niego patrzył łagodniej. I
to było takie cudowne.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, na
pewno dużo, ale w końcu udało im się wyjść z lasu. Jeszcze tylko rów
melioracyjny dzielił ich od szosy. Na poboczu czekał samochód. Nie należał do
nich, ani nie był to żaden z tych, którymi aktualnie zajmowali się w zakładzie
mechanicznym. Josh był wycieńczony. Bolały go nogi, ale czuł też niepewność i
lęk przed tym, co się stanie i co tak naprawdę już się wydarzyło. Jack
wyciągnął z kieszeni kluczyki z pilotem. Skierował je w stronę czarnego Mercedesa.
Klapa bagażnika się otworzyła. Wrzucił plecak, a potem kazał to samo zrobić
Joshowi. Po chwili byli już w samochodzie, a Jack odpalał silnik. W mglistym
świetle wnętrza mógł mu się przyjrzeć. Krew zlepiała jego włosy, nim zaschła
zdążyła spłynąć na szyję i dalej. Postanowił nie zadawać żadnych pytań, a miał
ich tysiąc. Co stało się z Mikiem? To chyba było najważniejsze i na nie
najbardziej nie chciał poznać odpowiedzi.
– Teraz jesteś zadowolony? – spytał
nagle Jack, patrząc prosto przed siebie, na drogę. – Brakowało ci tego, dlatego
puściłeś się z tą miernotą? Teraz jest emocjonująco.
– Nie przespałem się z nim – szepnął Josh,
zniżając się na fotelu. Wcisnął głowę między ramiona. – Gdzie jedziemy?
Nie zauważył, że Jack na niego spojrzał
przez ułamek sekundy. Atmosfera wewnątrz Mercedesa była dusząca. Było wiele do
wypowiedzenia, ale nikt się nie odzywał. Josh zamknął oczy. Uderzył Mike’a. To
był odruch. Gdy ten się nad nim pochylił, zamiast go przyjąć lub samemu
zainicjować pocałunek, uderzył go. Nie dłonią, a pięścią. Rozwalił mu wargę.
Pokłócili się. Mike go wyzywał, ale po chwili przeprosił. Powiedział, że musi
ochłonąć, więc się przejdzie. Zniknął gdzieś w lesie, Josh usiadł przy ogniu, a
potem nastał chaos.
– To gdzie jedziemy? – powtórzył, bo
nie otrzymał odpowiedzi.
– A gdzie możemy jechać? Na całodobową
izbę przyjęć. Chciałbym zatrzymać ucho. Malarz ze mnie marny.
– Malarz? – wyrwało mu się.
– Van Gogh – prychnął Jack – bystry
chłopcze.
– Myślisz, że jestem głupi, czy to może
kwestia wykształcenia, bo nie miałem rodziców? – spytał Josh, marszcząc się ze
złości.
Jack krótko się zaśmiał, co go
zdziwiło.
– Pierwszy raz się odszczeknąłeś.
Zawsze potulnie trzymałeś mordkę zamkniętą, gdy nazywałem się małym idiotą, czy
innym niezbyt lotnym stworzonkiem.
Josh przewrócił swoimi błękitnymi
oczami.
– Po jestem przerażony, wkurzony… –
Zawahał się. – Z jakiegoś powodu podekscytowany. I pierdol się z tymi swoimi
mądrościami.
Włożył głowę między kolana. Chyba
dostawał ataku paniki. Nie mógł być pewien, bo to jego pierwszy. Zawsze starał
się być twardy. Wszędzie, nawet w tym obleśnym kamperze, gdzie mieszkał z
okropną siostrą po środku niczego.
– Kurwa, kurwa, kurwa… Zajebałeś go?!
Co mu zrobiłeś, świrze?!
– Zastanów się, czy na pewno chcesz się
tak do mnie mówić – odburknął Jack. Zmiana w tonie jego głosu była niemal niewyczuwalna.
– Nie zajebałem go. Nie jestem aż tak popierdolony. Tylko obiłem mu mordę i
kopnąłem w fiuta, którym chciał przeruchać mojego chłopaka. Leży teraz w lesie
i albo odzyskał przytomność, albo jego padlinę zaczynają obgryzać chrząszcze.
To już mnie nie obchodzi.
Josh spojrzał na niego zszokowany.
Odetchnął z ulgą. Jack nie kłamał. Nie miał ku temu żadnego powodu. Zostawił
jednak świadka. Wolał to, niż zabić niewinnego człowieka, więc po tym
wszystkim, co przeżyli, do czego byli zmuszeni i co zrobili z własnej woli
innym ludziom, wciąż on sam był jeszcze człowiekiem.
– Ulżyło ci? – prychnął Jack,
zaczynając skręcać na szpitalny parking. – Pytanie tylko dlaczego.
– Bo może mojego kochasia jeszcze nie
zjadły chrząszcze.
Jack zgasił silnik. Sięgnął do swojego
ucha, ale jednak go nie dotknął. Schował kluczyki w kieszeni.
– Zostań tutaj.
– Nie.
Josh również wysiadł z auta.
– Nie to nie.
Skierowali się na izbę przyjęć, która
na szczęście znajdowała się z tyłu szpitala, więc nie mieli tylu widzów,
pomijając bandę przegrańców, których nie było stać na ubezpieczenie zdrowotne
lub na nie poskąpili. Było też paru takich, którzy rzeczywiście przed chwilą
wywrócili się na rowerze i kulejąc zmierzali w tym samym kierunku, co Josh z
Jackiem. Pielęgniarka, która warowała przy pierwszej ladzie, dzieliła przypadki
na te, którymi trzeba zająć się natychmiast, te, które mogą trochę poczekać i
te, które niczego mogą się dzisiaj nie doczekać. Jack został zakwalifikowany do
drugiej grupy, dostał jeszcze wacik i środek odkażający. Kazano im usiąść na
krzesłach pod ścianą i czekać, aż lekarz ich zawoła. Jackowi nie należało się jedno
łóżek na dużej sali, które oddzielone były jedynie kotarami.
Joshowi chciało się pić. Był też
głodny, ale pragnienie było znacznie trudniejsze do zniesienia. Nie miał
żadnych pieniędzy. Z utęsknieniem patrzył w kierunku rzędu automatów po drugiej
stronie poczekalni. Jack z przymkniętymi oczami siedział obok z potylicą opartą
o ścianę. Trzymał wacik przy uchu.
– Idź do łazienki i napij się wody z
kranu albo sięgnij mi do kieszeni w kurtce. Minęliśmy też dozownik wody, idąc
tutaj. Może nie zauważyłeś.
– Nie zauważyłem – mruknął zaskoczony
Josh. Jack wydawał się spać, a jednak pilnie go obserwował.
Zastanowił się, a potem odchylił połę
rozpiętej kurtki Jacka. Obserwował przy tym jego twarz, na której pojawił się
uśmiech. Rzeczywiście z wewnętrznej kieszeni wystawał portfel. Musnął palcami
materiał koszuli Jacka na piersi. Dziwne uczucie, pomyślał. Rzadko dotykali się
w sytuacjach innych niż seks. Nie było między nimi tego rodzaju bliskości.
Zawsze mu tego brakowało. Ostatnio było jeszcze gorzej. Prawie nie rozmawiali,
odkąd tu trafili i dla miejscowych zostali parą mechaników-gejów. Zatrzymał
dłoń na jego piersi. Oparł głowę o jego bark, a potem zamknął oczy.
– Już nie chce ci się pić? – spytał
Jack.
– Wytrzymam.
Obudził się dopiero, gdy usłyszał
nazwisko Jacka, nie to prawdziwe, oczywiście. Musiał zostać w poczekalni, bo z
punktu widzenia prawa nic ich nie łączyło.
– Idź do restauracji na dole, zjedz
coś. – Jack wcisnął mu w dłoń banknot. – Zaraz zemdlejesz, a to ze mnie krew
lała się ciurkiem.
Jack usiadł na kozetce w gabinecie.
Lekarz zaczął oczyszczać jego ranę. Bolało, młokos o mysich włosach nie miał
wyczucia albo bardzo się spieszył.
– Więc sprzeczka w barze? – powtórzył
to, co przed chwilą powiedział mu mechaniki. W jego głosie było czuć dużą dawkę
niedowierzania. – O strzelaninie w barze chyba byłoby dużo w lokalnych newsach?
Skąd wiem? Z resztek prochu.
Jack go zbył. Był zmęczony.
– Odpadnie mi ucho?
– Nie, zaraz zszyję, ale niech pan
zapuści włosy.
– Blizny upiększają mężczyznę.
Syknął, gdy lekarz wbił mu w skórę haczykowatą
igłę.
– Bez znieczulenia? – syknął zły.
– To mała rana. Po co znieczulenie
prawdziwemu mężczyźnie?
Miał dość tej rozmowy. Już się nie
odzywał, chociaż aż go wierciło w brzuchu, by jakoś nie zmiażdżyć tego gagatka,
któremu ledwo co wyrósł pierwszy, rzadki wąsik. A może to było z głodu. Miał
wiele do przemyślenia. Wczoraj, czy właściwie dzisiaj zrobił coś bardzo
głupiego. Zadziałał impulsywnie. Nie mógł uwierzyć, że ten mały, rudy idiota z
wielką kuśką pokazał mu środkowy palec i poszedł się ruchać z jakimś
lalusiowatym niby artystą pod gołym niebem. Tak naprawdę chciał, żeby typ był
jakimś szubrawcem nasłanym na nich. Wtedy mógłby wyżyć się na nim bez wyrzutów
sumienia. Wymyślił sobie to wszystko. Biegnąc przez las, zaczął wariować.
Wszystko przez tego rudego kundla. W głowie wirowała mu zazdrość i
niedowierzanie.
– Kurwa! – syknął, gdy doktorek wbił
igłę zbyt głęboko.
I kurwa, ten głupi szczyl złamał mu
serce. Jack starał się. Naprawdę się starał. Naprawiał na tym zadupiu te
niemieckie graty. Weekendy spędzał w barze pijąc i z niechęcią spozierając na
striptizerki wątpliwej urody. Żył grzecznie, nie wychylał się, a od środka
zżerała go nuda. Wszystko dla tego dzieciaka.
Wyszedł z gabinetu z opatrunkiem na
uchu. W szpitalnej restauracji czekał na niego Josh. Zdążył już wyczyścić swój
talerz, a teraz pił coś bardzo łapczywie z papierowego kubka przez słomkę. Na
drugim talerzu czekał na Jacka burger z wołowiną.
– Wracamy do domu? – spytał, gdy
skończył jeść.
Wzrok Josha błądził od okna do jego
stóp. Spojrzał na niego swoimi wielkimi, błękitnymi oczami. Kiedy o coś prosił,
nie dało się mu odmówić. Wiercił ci w sercu tym wzrokiem jak kot ze „Shreka”. Josh
pokręcił przecząco głową.
– Chcę znaleźć tych skurwieli, którzy
ci to zrobili. I chcę się pieprzyć – powiedział.
– W jakiej kolejności?
Josh wzruszył ramionami.
– To ty tu rządzisz.
Kradzionym lub tymczasowo pożyczonym,
jak nazwał to Jack, samochodem wrócili pod las. W dzień wyglądał zupełnie
inaczej. Tracił cały swój mrok, wydawał się oazą, w której człowiek szukał
spokoju i ucieczki od codzienności. Rodzice jeździli tu z dziećmi na rowerach.
Dojście do tamtej polany zajęło im znacznie mniej czasu niż w nocy. Josh
martwił się o Mike’a i Jacka jednocześnie. Postąpił impulsywnie. On z resztą
też i to mogło mieć okropne konsekwencje. Jeśli policja zacznie się nimi
interesować, mogą ich zdemaskować. Mieli nowe tożsamości, ale wszystko dało się
rozgrzebać.
– Ktoś tędy szedł. Całe stado –
zauważył Jack. Zbliżali się, a leśna ścieżka była rozdeptana. Pełno odcisków
buciorów na grubej podeszwie. – Chyba gdzieś tutaj.
Nie było go. Czapka umorusana
zaschniętą krwią leżała przy drzewie. Josh spojrzał pomiędzy drzewami na
polanę, na której wczoraj nieomal przespał się z obcym człowiekiem.
– Myślisz, że co teraz będzie? –
spytał. – Pójdzie na gliny?
– To pedał. Ja bym nie poszedł ze
wstydu – prychnął Jack. – I przede wszystkim sam szukałbym zemsty, ale on nie
jest taki. To chłopiec z dużego miasta o lewicowych poglądach. Chodzi na parady
równości. Może pójdzie na gliny, może nie. Nieważne, nic nie ma. Jego słowo
przeciwko naszemu.
– Wracajmy – poprosił Josh. – Mamy
jeszcze wiele do zrobienia.
Jack jak zwykle szedł przodem. Cieszył
się, że może obserwować jego szerokie plecy. Jack był piękny. W Teksasie
uwielbiał go w kucyku i kapeluszu z rondem, którego on sam nienawidził, bo jego
ojciec nosił je przez cały czas. Ściągał je jedynie w kościele i podczas tych
śmiesznych, pompatycznych obiadów. Chciał przylgnąć do jego pleców. Mogliby
zrobić to tutaj. Oparłby się o drzewo. Ciekawe, czy skóra na jego dłoniach
byłaby zdarta po wszystkim do krwi. Byliby w ubraniach. Prosty akt, zupełnie
pozbawiony romantyzmy, odczłowieczony. Pragnął czegoś takiego. Zupełnie jak
wtedy, w samochodzie w Teksasie. Wewnątrz zawsze było tak nieznośnie gorąco,
duszno i śmierdziało rozgrzanym plastikiem. Pamiętał to doskonale.
Wyszli z lasu. Od samochodu dzielił ich
tylko rów melioracyjny. Droga była pusta. Jack odwrócił się, by na niego
spojrzeć. Uniósł jedną brew. To była propozycja. Pokręcił przecząco głową.
– Nie. Ten samochód śmierdzi obcymi
perfumami i mentolami. Ty nie palisz mentoli.
– Strasznie jesteś sentymentalny.
– Ty też – zauważył bystro Josh. –
Skończyło się udawanie, co? Mnie też już się to znudziło. Bycie dobrymi ludźmi
do nas nie pasuje.
– Przestań paplać, tylko wsiadaj.
Josh pstryknął palcem w choinkę
zapachową, gdy usiadł już na miejscu pasażera. Nie zapiął pasów. Nie chciało mu
się. W Teksasie nigdy tego nie robił. Kanada była inna. Może przez zimno, brak
tego nieznośnego słońca, które paliło skórę, a niektórym mieszało też w głowie.
Ludzie tu byli zbyt ułożeni, systematyczni i uprzejmi. Byli nudni. Choć
istniały też oczywiście wyjątki, jak ta hołota, przez którą Jack nieomal stracił
część ucha.
Wpadli na nich przypadkiem, zanim tak
naprawdę zaczęli ich szukać. Zaparkowali przed stacją benzynową, by jeszcze coś
zjeść, a potem może kochać się na zapleczu. Ich uwagę zwróciła zajmująca dwa
stoliki grupa starszych, łysawych mężczyzn ubrana niemal jak Arnold w
„Predatorze”. Myśliwi. Jeszcze pijani po nocy pełnej wrażeń zajadali się tanimi
hot-dogami i popijali piwem. Sprzedawczyni bała się im zwrócić uwagę, bo nie
chciała usłyszeć kolejnego komentarza na temat tego, jak spódnica granatowego
uniformu opina jej tyłek od mężczyzn przynajmniej dwukrotnie starszych od niej
samej.
Jack i Josh usiedli przy stoliku, z
którego mieli dobry widok na głośną grupę. To byli bogaci mężczyźni po
pięćdziesiątce, którym się nudziło i poszukiwali wrażeń. Wyglądanie z altany
zwierzyny o najbujniejszym porożu i zwykłe strzelanie do celu to było dla nich
za mało. Nazywali to zabawą dla mieszczuchów. Oni szukali innych wrażeń, stąd
noktowizory na lunetach ich broni. Jack parsknął, słysząc te szczegóły ich
rozmowy. Zwariował. Wyobrażał sobie nie wiadomo co, czuł się biegnąc przez ten
las jak w filmie akcji. Czuł strach i podniecenie jednocześnie. Wreszcie ta
nuda, która budziła w nim niechęć do tego rudego szczyla, się skończyła. Stary,
zapijaczone dziady nie były dużym wyzwaniem, ale wciąż można się było zabawiać.
Sięgnął do plastikowego koszyczka, w
którym na papierowej serwetce leżały zamówione przez Josha frytki. Zamoczył
jedną w keczupie i wsadził sobie do ust. Żuł ją dziwnie ostentacyjnie. Chłopak
spojrzał na niego pytająco, a potem w stronę myśliwych. Podniósł się, by
sięgnąć policzka Jacka. Z kącika jego warg zlizał resztkę keczupu, a potem go
pocałował. Jack uśmiechnął się i zaraz jeszcze bardziej pogłębił ich pocałunek,
pierwszy od dawna. Szczery i fałszywy jednocześnie, trochę na pokaz.
– Hej, pedały! – usłyszeli. – Ludzie tu
jedzą!
Jack zanurzył dłoń w rudym, bujnym
buszu na głowie Josha. Masował skórę jego czaszki powolnymi ruchami, wpatrując
się w grupę przed sobą. „Nie”, pomyślał. To by było zbyt proste. Mogliby po
prostu wyciągnąć tych zgredów na zewnątrz i połamać trochę ich spróchniałych
kości, ale to byłoby nudne. Żaden z nich nie byłby usatysfakcjonowany po tak
długim czasie postu.
– Co chcesz robić? – spytał.
Josh położył dłoń na jego udzie. Na
tyle wysoko, by palcami trącić jego krocze.
– Zostawmy ich. Na razie – odparł. –
Chcę się pieprzyć, ale nie tutaj. W samochodzie, jakimś amerykańskim. Może w
Lincolnie?
– Gdzie ja ci na tym zadupiu znajdę
Lincolna? – prychnął Jack. – To chodźmy.
Dopił swoją kawę jednym łykiem. Wstali
i udali się do wyjścia.
– Hej! – Usłyszeli za sobą. – Nie
przeprosiliście za zepsucie nam posiłku!
– Przyjdziemy do was z oficjalnymi przeprosinami
wieczorem. Do zobaczenia.
Josh się roześmiał. Na zewnątrz od razu
zrobiło mu się gorąco w tych ciuchach, które kupił z fotografem. Opinały go z
każdej strony, a on teraz chciał poczuć się wolny. Jack szedł wolno za nim,
trzymając ręce w kieszeniach.
– Jedźmy nad jezioro, okej? –
zaproponował Josh. – Chcę się wykąpać.
Zaskoczony prawie nie złapał kluczyków,
które Jack mu rzucił. Uniósł brwi zdziwiony.
– Jedź pierwszy. Nie martw się, nie
jest kradziony. Babka przyjechała nim wczoraj do naszego zakładu. Ja poszukam
nam tego Lincolna.
– To był tylko żart. – Zaśmiał się
Josh, chociaż tak naprawdę chciał, żeby było jak dawniej. Tylko te chwile
uwielbiał w Teksasie. Krótkie chwile we wnętrzu samochodu, w którym śmierdziało
rozgrzanym plastikiem, a on pocił się w tym granatowym, poplamionym olejem
kombinezonie z gorąca i ekscytacji. – Może być nawet BMW.
– Nie. Wiesz, że nie znoszę półśrodków.
Lincoln albo Chevrolet, okej?
– Okej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz