niedziela, 22 maja 2022

Jack i Josh - BONUS - Część III

 Miała być ostatnia, ale nie wyszło. Przedłużyło mi się... Komunikacja werbalna dalej nie jest silną stroną Jacka i Josha, ale wreszcie dochodzą do jakiegoś porozumienia. Obaj są szaleni i w sumie chcą tego samego. 

Josh potargał swoje rude włosy, które nieczesane przypominały lwią grzywę. Zrobił nerwowe kółko wokół dogasającego ogniska. Wrzucił kilka suchych gałęzi, które zebrał wcześniej, żeby zapłonęło na nowo. Chciało mu się krzyczeć. Jack zawsze nazywał go głupim i miał rację. On go teraz zabije i będzie miał do tego pełne prawo. Najgorsze było to, że musiał jeszcze resztę nocy spędzić z Mikiem. Mieli tylko ten jeden, ciasny namiot. Josh nie umiał po ciemku wrócić do miasta. Nie był pewien, czy potrafiłby to zrobić nawet w dzień. Nigdy nie wszedł tak głęboko w las. Sam nie wiedział dlaczego.

Wzdrygnął się, gdy w oddali usłyszał kolejny strzał w oddali. Zastanawiał się, co się dzieje. Pewnie jakieś głupie zabawy lokalnej dzieciarni. Poświecił latarką wokół siebie, żeby namierzyć Mike’a. Nie wrócił jeszcze. Josh jeszcze raz przeczesał włosy i zrezygnowany usiadł na ziemi przy ognisku. Rana na nodze o sobie przypomniała. Pomasował opatrunek przez spodnie. Nie zostało mu nic do robienia oprócz obserwacji rozgwieżdżonego nieba. Rzeczywiście daleko od świateł miasta gwiazdy świeciły jasnej. Dało się zauważyć, jak pulsują. Pomogły mu się uspokoić. Mijały kolejne minuty, jak wiele, Josh nie umiał ocenić. Mike nie wracał. Josh w końcu uległ naturze i położył się na trawie. Zamknął oczy. Ogień przyjemnie ogrzewał mu policzek. W końcu się rozluźnił.

Mike wrócił z lasu. Powiedział Joshowi, że idzie tylko się odlać. Musiał jednak się przejść, żeby trochę się uspokoić. Chłopak nie wrócił do namiotu, ale położył się przy ognisku. Fotograf przykucnął przy nim. Dwa palce przytknął do jego pokrytego piegami czoła. To był naprawdę ładny chłopak, może tylko trochę naiwny. Dobiegł go dźwięk pękającej gałązki. Rozglądnął się wokół siebie z latarką w ręce. Niczego nie zobaczył. Uznał, że to drewno musiało pęknąć w ogniu. Znów kucnął przy głowie Josha. Pogłaskał go po włosach. Złość już mu przeszła. Uderzenie w podbródek nie było takie mocne, więc mógł mu wybaczyć. Jutro jednak ślad będzie widoczny. Pogładził się w tamtym miejscu. Poczuł lekką opuchliznę i szorstkość zarostu.

Padł na ziemię przy Joshu powalony uderzeniem w bok głowy. Nie puścił latarki. Skierował ją w stronę swojego agresora. Krew i ból pulsowały mu w głowie. Przez jasne światło latarki niedokładnie widział mężczyznę nad nim, który chronił swoje oczy, zasłaniając się przedramieniem.

– Co… ty? – zdążył jeszcze jęknąć.

***

Josha obudził hałas. Podniósł się zdezorientowany. Stał nad nim Jack. Po jego szyi spływała krew. Było ciemno. Widział zarysy wokół siebie tylko dzięki poświacie dogasającego ogniska.

– Śpij dalej – powiedział Jack.

Josh kiwnął tylko głową, rozpoznając ten ton. Usiadł i wcisnął głowę między kolana. Zatkał uszy dłońmi. Coś jeszcze leżało obok niego, ale on nie chciał wiedzieć, co to było. Wcale tego nie potrzebował. Nie był ciekawy. Musiał tylko chwilę poczekać, żeby zniknęło.

– Spakuj namiot – usłyszał po jakimś czasie.

Jack znów stał nad nim. Świecił latarką na trawę między nimi. Ognisko już zgasło. Josh wstał i znów kiwnął głową na zgodę. Nie było Mike’a. Jego plecak z aparatami i prowiantem leżał w namiocie. Josh zrobił to, co kazał mu Jack. Spojrzał jeszcze za siebie, by mu się przyglądnąć. Widział tylko zarys jego pleców w ciemności. Znowu odbijający się echem huk wystrzału.

Szli przez zarośla z plecakami na ramionach. Las w nocy budzi w ludziach instynktowny strach. Otacza cię ogromna przestrzeń, której nie widzisz. Nie masz pojęcia, co jest blisko ciebie. Każdy kolejny krok może przybliżać cię do czegoś strasznego. Przez wszechobecną ciszę każdy rozrywający ją dźwięk wydaje się donośniejszy i dociera od razu do skurczonego przez strach serca. Josh nie miał pojęcia, co się dzieje. Szedł za Jackiem, który oświecał im drogę przygaszoną latarką. Co chwilę gałęzie uderzały go w twarz, a on wyobrażał sobie, że siedzi na niej wąż. Zaraz oplecie się wokół jego szyi. Nic nie rozumiał, bał się, ale rodziła się w nim jakaś dziwna ekscytacja tym, co jeszcze nadejdzie. Jack nie powiedział do niego już ani słowa. To coś znaczyło. Skończyły się kpiny. Jack znów był spięty, zły. Josh przyglądał się jego szerokiej sylwetce niknącej co krok w mroku, by za chwilę znów się pojawić. Przypomniały mu się upalne dni w Teksasie. Te nierozłączne, splecione ze sobą uwielbienie i obawa, które zawsze towarzyszyły mu, gdy spotykał się z nim na złomowisku. Uwielbiał tego silnego Jacka, który gardził całym światem. Prawie całym, bo niekiedy właśnie na niego patrzył łagodniej. I to było takie cudowne.

Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, na pewno dużo, ale w końcu udało im się wyjść z lasu. Jeszcze tylko rów melioracyjny dzielił ich od szosy. Na poboczu czekał samochód. Nie należał do nich, ani nie był to żaden z tych, którymi aktualnie zajmowali się w zakładzie mechanicznym. Josh był wycieńczony. Bolały go nogi, ale czuł też niepewność i lęk przed tym, co się stanie i co tak naprawdę już się wydarzyło. Jack wyciągnął z kieszeni kluczyki z pilotem. Skierował je w stronę czarnego Mercedesa. Klapa bagażnika się otworzyła. Wrzucił plecak, a potem kazał to samo zrobić Joshowi. Po chwili byli już w samochodzie, a Jack odpalał silnik. W mglistym świetle wnętrza mógł mu się przyjrzeć. Krew zlepiała jego włosy, nim zaschła zdążyła spłynąć na szyję i dalej. Postanowił nie zadawać żadnych pytań, a miał ich tysiąc. Co stało się z Mikiem? To chyba było najważniejsze i na nie najbardziej nie chciał poznać odpowiedzi.

– Teraz jesteś zadowolony? – spytał nagle Jack, patrząc prosto przed siebie, na drogę. – Brakowało ci tego, dlatego puściłeś się z tą miernotą? Teraz jest emocjonująco.

– Nie przespałem się z nim – szepnął Josh, zniżając się na fotelu. Wcisnął głowę między ramiona. – Gdzie jedziemy?

Nie zauważył, że Jack na niego spojrzał przez ułamek sekundy. Atmosfera wewnątrz Mercedesa była dusząca. Było wiele do wypowiedzenia, ale nikt się nie odzywał. Josh zamknął oczy. Uderzył Mike’a. To był odruch. Gdy ten się nad nim pochylił, zamiast go przyjąć lub samemu zainicjować pocałunek, uderzył go. Nie dłonią, a pięścią. Rozwalił mu wargę. Pokłócili się. Mike go wyzywał, ale po chwili przeprosił. Powiedział, że musi ochłonąć, więc się przejdzie. Zniknął gdzieś w lesie, Josh usiadł przy ogniu, a potem nastał chaos.

– To gdzie jedziemy? – powtórzył, bo nie otrzymał odpowiedzi.

– A gdzie możemy jechać? Na całodobową izbę przyjęć. Chciałbym zatrzymać ucho. Malarz ze mnie marny.

– Malarz? – wyrwało mu się.

– Van Gogh – prychnął Jack – bystry chłopcze.

– Myślisz, że jestem głupi, czy to może kwestia wykształcenia, bo nie miałem rodziców? – spytał Josh, marszcząc się ze złości.

Jack krótko się zaśmiał, co go zdziwiło.

– Pierwszy raz się odszczeknąłeś. Zawsze potulnie trzymałeś mordkę zamkniętą, gdy nazywałem się małym idiotą, czy innym niezbyt lotnym stworzonkiem.

Josh przewrócił swoimi błękitnymi oczami.

– Po jestem przerażony, wkurzony… – Zawahał się. – Z jakiegoś powodu podekscytowany. I pierdol się z tymi swoimi mądrościami.

Włożył głowę między kolana. Chyba dostawał ataku paniki. Nie mógł być pewien, bo to jego pierwszy. Zawsze starał się być twardy. Wszędzie, nawet w tym obleśnym kamperze, gdzie mieszkał z okropną siostrą po środku niczego.

– Kurwa, kurwa, kurwa… Zajebałeś go?! Co mu zrobiłeś, świrze?!

– Zastanów się, czy na pewno chcesz się tak do mnie mówić – odburknął Jack. Zmiana w tonie jego głosu była niemal niewyczuwalna. – Nie zajebałem go. Nie jestem aż tak popierdolony. Tylko obiłem mu mordę i kopnąłem w fiuta, którym chciał przeruchać mojego chłopaka. Leży teraz w lesie i albo odzyskał przytomność, albo jego padlinę zaczynają obgryzać chrząszcze. To już mnie nie obchodzi.

Josh spojrzał na niego zszokowany. Odetchnął z ulgą. Jack nie kłamał. Nie miał ku temu żadnego powodu. Zostawił jednak świadka. Wolał to, niż zabić niewinnego człowieka, więc po tym wszystkim, co przeżyli, do czego byli zmuszeni i co zrobili z własnej woli innym ludziom, wciąż on sam był jeszcze człowiekiem.

– Ulżyło ci? – prychnął Jack, zaczynając skręcać na szpitalny parking. – Pytanie tylko dlaczego.

– Bo może mojego kochasia jeszcze nie zjadły chrząszcze.

Jack zgasił silnik. Sięgnął do swojego ucha, ale jednak go nie dotknął. Schował kluczyki w kieszeni.

– Zostań tutaj.

– Nie.

Josh również wysiadł z auta.

– Nie to nie.

Skierowali się na izbę przyjęć, która na szczęście znajdowała się z tyłu szpitala, więc nie mieli tylu widzów, pomijając bandę przegrańców, których nie było stać na ubezpieczenie zdrowotne lub na nie poskąpili. Było też paru takich, którzy rzeczywiście przed chwilą wywrócili się na rowerze i kulejąc zmierzali w tym samym kierunku, co Josh z Jackiem. Pielęgniarka, która warowała przy pierwszej ladzie, dzieliła przypadki na te, którymi trzeba zająć się natychmiast, te, które mogą trochę poczekać i te, które niczego mogą się dzisiaj nie doczekać. Jack został zakwalifikowany do drugiej grupy, dostał jeszcze wacik i środek odkażający. Kazano im usiąść na krzesłach pod ścianą i czekać, aż lekarz ich zawoła. Jackowi nie należało się jedno łóżek na dużej sali, które oddzielone były jedynie kotarami.

Joshowi chciało się pić. Był też głodny, ale pragnienie było znacznie trudniejsze do zniesienia. Nie miał żadnych pieniędzy. Z utęsknieniem patrzył w kierunku rzędu automatów po drugiej stronie poczekalni. Jack z przymkniętymi oczami siedział obok z potylicą opartą o ścianę. Trzymał wacik przy uchu.

– Idź do łazienki i napij się wody z kranu albo sięgnij mi do kieszeni w kurtce. Minęliśmy też dozownik wody, idąc tutaj. Może nie zauważyłeś.

– Nie zauważyłem – mruknął zaskoczony Josh. Jack wydawał się spać, a jednak pilnie go obserwował.

Zastanowił się, a potem odchylił połę rozpiętej kurtki Jacka. Obserwował przy tym jego twarz, na której pojawił się uśmiech. Rzeczywiście z wewnętrznej kieszeni wystawał portfel. Musnął palcami materiał koszuli Jacka na piersi. Dziwne uczucie, pomyślał. Rzadko dotykali się w sytuacjach innych niż seks. Nie było między nimi tego rodzaju bliskości. Zawsze mu tego brakowało. Ostatnio było jeszcze gorzej. Prawie nie rozmawiali, odkąd tu trafili i dla miejscowych zostali parą mechaników-gejów. Zatrzymał dłoń na jego piersi. Oparł głowę o jego bark, a potem zamknął oczy.

– Już nie chce ci się pić? – spytał Jack.

– Wytrzymam.

Obudził się dopiero, gdy usłyszał nazwisko Jacka, nie to prawdziwe, oczywiście. Musiał zostać w poczekalni, bo z punktu widzenia prawa nic ich nie łączyło.

– Idź do restauracji na dole, zjedz coś. – Jack wcisnął mu w dłoń banknot. – Zaraz zemdlejesz, a to ze mnie krew lała się ciurkiem.

Jack usiadł na kozetce w gabinecie. Lekarz zaczął oczyszczać jego ranę. Bolało, młokos o mysich włosach nie miał wyczucia albo bardzo się spieszył.

– Więc sprzeczka w barze? – powtórzył to, co przed chwilą powiedział mu mechaniki. W jego głosie było czuć dużą dawkę niedowierzania. – O strzelaninie w barze chyba byłoby dużo w lokalnych newsach? Skąd wiem? Z resztek prochu.

Jack go zbył. Był zmęczony.

– Odpadnie mi ucho?

– Nie, zaraz zszyję, ale niech pan zapuści włosy.

– Blizny upiększają mężczyznę.

Syknął, gdy lekarz wbił mu w skórę haczykowatą igłę.

– Bez znieczulenia? – syknął zły.

– To mała rana. Po co znieczulenie prawdziwemu mężczyźnie?

Miał dość tej rozmowy. Już się nie odzywał, chociaż aż go wierciło w brzuchu, by jakoś nie zmiażdżyć tego gagatka, któremu ledwo co wyrósł pierwszy, rzadki wąsik. A może to było z głodu. Miał wiele do przemyślenia. Wczoraj, czy właściwie dzisiaj zrobił coś bardzo głupiego. Zadziałał impulsywnie. Nie mógł uwierzyć, że ten mały, rudy idiota z wielką kuśką pokazał mu środkowy palec i poszedł się ruchać z jakimś lalusiowatym niby artystą pod gołym niebem. Tak naprawdę chciał, żeby typ był jakimś szubrawcem nasłanym na nich. Wtedy mógłby wyżyć się na nim bez wyrzutów sumienia. Wymyślił sobie to wszystko. Biegnąc przez las, zaczął wariować. Wszystko przez tego rudego kundla. W głowie wirowała mu zazdrość i niedowierzanie.

– Kurwa! – syknął, gdy doktorek wbił igłę zbyt głęboko.

I kurwa, ten głupi szczyl złamał mu serce. Jack starał się. Naprawdę się starał. Naprawiał na tym zadupiu te niemieckie graty. Weekendy spędzał w barze pijąc i z niechęcią spozierając na striptizerki wątpliwej urody. Żył grzecznie, nie wychylał się, a od środka zżerała go nuda. Wszystko dla tego dzieciaka.

Wyszedł z gabinetu z opatrunkiem na uchu. W szpitalnej restauracji czekał na niego Josh. Zdążył już wyczyścić swój talerz, a teraz pił coś bardzo łapczywie z papierowego kubka przez słomkę. Na drugim talerzu czekał na Jacka burger z wołowiną.

– Wracamy do domu? – spytał, gdy skończył jeść.

Wzrok Josha błądził od okna do jego stóp. Spojrzał na niego swoimi wielkimi, błękitnymi oczami. Kiedy o coś prosił, nie dało się mu odmówić. Wiercił ci w sercu tym wzrokiem jak kot ze „Shreka”. Josh pokręcił przecząco głową.

– Chcę znaleźć tych skurwieli, którzy ci to zrobili. I chcę się pieprzyć – powiedział.

– W jakiej kolejności?

Josh wzruszył ramionami.

– To ty tu rządzisz.

Kradzionym lub tymczasowo pożyczonym, jak nazwał to Jack, samochodem wrócili pod las. W dzień wyglądał zupełnie inaczej. Tracił cały swój mrok, wydawał się oazą, w której człowiek szukał spokoju i ucieczki od codzienności. Rodzice jeździli tu z dziećmi na rowerach. Dojście do tamtej polany zajęło im znacznie mniej czasu niż w nocy. Josh martwił się o Mike’a i Jacka jednocześnie. Postąpił impulsywnie. On z resztą też i to mogło mieć okropne konsekwencje. Jeśli policja zacznie się nimi interesować, mogą ich zdemaskować. Mieli nowe tożsamości, ale wszystko dało się rozgrzebać.

– Ktoś tędy szedł. Całe stado – zauważył Jack. Zbliżali się, a leśna ścieżka była rozdeptana. Pełno odcisków buciorów na grubej podeszwie. – Chyba gdzieś tutaj.

Nie było go. Czapka umorusana zaschniętą krwią leżała przy drzewie. Josh spojrzał pomiędzy drzewami na polanę, na której wczoraj nieomal przespał się z obcym człowiekiem.

– Myślisz, że co teraz będzie? – spytał. – Pójdzie na gliny?

– To pedał. Ja bym nie poszedł ze wstydu – prychnął Jack. – I przede wszystkim sam szukałbym zemsty, ale on nie jest taki. To chłopiec z dużego miasta o lewicowych poglądach. Chodzi na parady równości. Może pójdzie na gliny, może nie. Nieważne, nic nie ma. Jego słowo przeciwko naszemu.

– Wracajmy – poprosił Josh. – Mamy jeszcze wiele do zrobienia.

Jack jak zwykle szedł przodem. Cieszył się, że może obserwować jego szerokie plecy. Jack był piękny. W Teksasie uwielbiał go w kucyku i kapeluszu z rondem, którego on sam nienawidził, bo jego ojciec nosił je przez cały czas. Ściągał je jedynie w kościele i podczas tych śmiesznych, pompatycznych obiadów. Chciał przylgnąć do jego pleców. Mogliby zrobić to tutaj. Oparłby się o drzewo. Ciekawe, czy skóra na jego dłoniach byłaby zdarta po wszystkim do krwi. Byliby w ubraniach. Prosty akt, zupełnie pozbawiony romantyzmy, odczłowieczony. Pragnął czegoś takiego. Zupełnie jak wtedy, w samochodzie w Teksasie. Wewnątrz zawsze było tak nieznośnie gorąco, duszno i śmierdziało rozgrzanym plastikiem. Pamiętał to doskonale.

Wyszli z lasu. Od samochodu dzielił ich tylko rów melioracyjny. Droga była pusta. Jack odwrócił się, by na niego spojrzeć. Uniósł jedną brew. To była propozycja. Pokręcił przecząco głową.

– Nie. Ten samochód śmierdzi obcymi perfumami i mentolami. Ty nie palisz mentoli.

– Strasznie jesteś sentymentalny.

– Ty też – zauważył bystro Josh. – Skończyło się udawanie, co? Mnie też już się to znudziło. Bycie dobrymi ludźmi do nas nie pasuje.

– Przestań paplać, tylko wsiadaj.

Josh pstryknął palcem w choinkę zapachową, gdy usiadł już na miejscu pasażera. Nie zapiął pasów. Nie chciało mu się. W Teksasie nigdy tego nie robił. Kanada była inna. Może przez zimno, brak tego nieznośnego słońca, które paliło skórę, a niektórym mieszało też w głowie. Ludzie tu byli zbyt ułożeni, systematyczni i uprzejmi. Byli nudni. Choć istniały też oczywiście wyjątki, jak ta hołota, przez którą Jack nieomal stracił część ucha.

Wpadli na nich przypadkiem, zanim tak naprawdę zaczęli ich szukać. Zaparkowali przed stacją benzynową, by jeszcze coś zjeść, a potem może kochać się na zapleczu. Ich uwagę zwróciła zajmująca dwa stoliki grupa starszych, łysawych mężczyzn ubrana niemal jak Arnold w „Predatorze”. Myśliwi. Jeszcze pijani po nocy pełnej wrażeń zajadali się tanimi hot-dogami i popijali piwem. Sprzedawczyni bała się im zwrócić uwagę, bo nie chciała usłyszeć kolejnego komentarza na temat tego, jak spódnica granatowego uniformu opina jej tyłek od mężczyzn przynajmniej dwukrotnie starszych od niej samej.

Jack i Josh usiedli przy stoliku, z którego mieli dobry widok na głośną grupę. To byli bogaci mężczyźni po pięćdziesiątce, którym się nudziło i poszukiwali wrażeń. Wyglądanie z altany zwierzyny o najbujniejszym porożu i zwykłe strzelanie do celu to było dla nich za mało. Nazywali to zabawą dla mieszczuchów. Oni szukali innych wrażeń, stąd noktowizory na lunetach ich broni. Jack parsknął, słysząc te szczegóły ich rozmowy. Zwariował. Wyobrażał sobie nie wiadomo co, czuł się biegnąc przez ten las jak w filmie akcji. Czuł strach i podniecenie jednocześnie. Wreszcie ta nuda, która budziła w nim niechęć do tego rudego szczyla, się skończyła. Stary, zapijaczone dziady nie były dużym wyzwaniem, ale wciąż można się było zabawiać.

Sięgnął do plastikowego koszyczka, w którym na papierowej serwetce leżały zamówione przez Josha frytki. Zamoczył jedną w keczupie i wsadził sobie do ust. Żuł ją dziwnie ostentacyjnie. Chłopak spojrzał na niego pytająco, a potem w stronę myśliwych. Podniósł się, by sięgnąć policzka Jacka. Z kącika jego warg zlizał resztkę keczupu, a potem go pocałował. Jack uśmiechnął się i zaraz jeszcze bardziej pogłębił ich pocałunek, pierwszy od dawna. Szczery i fałszywy jednocześnie, trochę na pokaz.

– Hej, pedały! – usłyszeli. – Ludzie tu jedzą!

Jack zanurzył dłoń w rudym, bujnym buszu na głowie Josha. Masował skórę jego czaszki powolnymi ruchami, wpatrując się w grupę przed sobą. „Nie”, pomyślał. To by było zbyt proste. Mogliby po prostu wyciągnąć tych zgredów na zewnątrz i połamać trochę ich spróchniałych kości, ale to byłoby nudne. Żaden z nich nie byłby usatysfakcjonowany po tak długim czasie postu.

– Co chcesz robić? – spytał.

Josh położył dłoń na jego udzie. Na tyle wysoko, by palcami trącić jego krocze.

– Zostawmy ich. Na razie – odparł. – Chcę się pieprzyć, ale nie tutaj. W samochodzie, jakimś amerykańskim. Może w Lincolnie?

– Gdzie ja ci na tym zadupiu znajdę Lincolna? – prychnął Jack. – To chodźmy.

Dopił swoją kawę jednym łykiem. Wstali i udali się do wyjścia.

– Hej! – Usłyszeli za sobą. – Nie przeprosiliście za zepsucie nam posiłku!

– Przyjdziemy do was z oficjalnymi przeprosinami wieczorem. Do zobaczenia.

Josh się roześmiał. Na zewnątrz od razu zrobiło mu się gorąco w tych ciuchach, które kupił z fotografem. Opinały go z każdej strony, a on teraz chciał poczuć się wolny. Jack szedł wolno za nim, trzymając ręce w kieszeniach.

– Jedźmy nad jezioro, okej? – zaproponował Josh. – Chcę się wykąpać.

Zaskoczony prawie nie złapał kluczyków, które Jack mu rzucił. Uniósł brwi zdziwiony.

– Jedź pierwszy. Nie martw się, nie jest kradziony. Babka przyjechała nim wczoraj do naszego zakładu. Ja poszukam nam tego Lincolna.

– To był tylko żart. – Zaśmiał się Josh, chociaż tak naprawdę chciał, żeby było jak dawniej. Tylko te chwile uwielbiał w Teksasie. Krótkie chwile we wnętrzu samochodu, w którym śmierdziało rozgrzanym plastikiem, a on pocił się w tym granatowym, poplamionym olejem kombinezonie z gorąca i ekscytacji. – Może być nawet BMW.

– Nie. Wiesz, że nie znoszę półśrodków. Lincoln albo Chevrolet, okej?

– Okej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz