Gdy
usłyszał pukanie do drzwi w środku nocy, przeszły go dreszcze.
Nie spał oczywiście, bo zbyt dużo myśli nie chciało opuścić
jego głowy. Gdy wrócił do domu, dostał burę najpierw od ojca,
potem od matki, ale tej szybko przeszła złość na widok śpiącego
w jego ramionach Logana. Wciąż obolałego, ale bez poważnych
urazów. Teraz piesek spał z nią w łóżku, po drugiej stronie niż
ojciec. Sebastian nawet się z tego cieszył, bo sam całą noc
przewracał się z boku na bok.
Powinien
nie móc w to uwierzyć, ale jednak wierzył. Nawet ta ostatnia noc,
to wszystko było prawdą. Gdy wracał do szpitala, był zupełnie
zdezorientowany. W tamtym momencie nie wiedział, jak się tam
znalazł. Jak wrócił z lasu. Pewnie przydałaby mu się obserwacja psychiatryczna, ale
rano po prostu kazano mu „wypoczywać” i wypisano świstek.
Wrócili z Grzesiem do domu, na ich zadupie, do bloków z wielkiej płyty. Sebastian leżał od kilku dobrych
godzin w łóżku i myślał.
O
tym, ile ich jest. Pewnie niewiele. Kilka rodzin? Matka Apacza była
zwykłą kobietą. Zgodziła się zamieszkać na tym odludziu i
dochować sekretu. Dlaczego? I wszyscy inni kiedykolwiek włączeni
do rodziny musieli zgodzić się na to samo. Z własnej woli? Nie,
skarcił się w myślach, to już nieważne. To już minęło. Musiał
wrócić do rzeczywistości. To wszystko, łącznie z jego upodleniem
i śmiercią długowłosego, milczącego chłopaka, stało się przez to, że stchórzył. Bał
się nowego życia, więc został przy starym, pomiędzy ścianami obklejonymi boazerią, chociaż ono wcale nie było
dobre. Na szczęście, mimo że był tak samolubny, Grześ postanowił
mu pomóc. Wyjedzie. Wyjedzie stąd jak najszybciej. Na zawsze.
Pukanie
do drzwi. Donośne, ale nie agresywne. Najpierw pomyślał o Apaczu,
ale to nie mógłby być on. Nie pukałby do drzwi. I czemu miałby
za nim przyjechać? Nie było w nim przecież nienawiści. Sebastian go
odrzucił, więc jedynie zaliże rany gdzieś w gęstwinie.
Monter?
Na
szczęście nie wydawało się, aby rodziców obudziło pukanie.
Popatrzył przez wizjer. Na korytarzu oświetlonym mgliście przez
tylko jedno światło stał Glaca. Z jego twarzy Sebastian nie
wyczytał chęci mordu, więc otworzył, choć może było to zbyt
pochopne zachowanie.
– O
co chodzi? – spytał, gdy przymknął za sobą drzwi. Stał boso na
wycieraczce. – Coś się stało?
Glaca
patrzył jedynie chwilę na niego.
–
Ubieraj się. Musimy pogadać –
oznajmił. – Czekam przed blokiem.
– A
jak nie chcę z tobą iść? Trochę to podejrzane, nie sądzisz?
–
Monter na razie jest zbyt
najebany, żeby utrzymać w dłoni nóż. Na razie. Dlatego radzę ci
iść ze mną. Bo możesz nie dociągnąć na trzeci termin egzaminu
z materiałoznawstwa.
Nie
wiedział, czy robił dobrze, czy może wykazywał się właśnie
skrajnym brakiem rozsądku, ale pięć minut później, ubrany w
dżinsy i podkoszulek, z klapkami na stopach szedł razem z Glacą do
jego mieszkania. Tak przynajmniej twierdził mężczyzna. Nie
rozmawiali wcale. Sebastian zdał sobie sprawę, że nic nie wiedział
o tym facecie. Zawsze stał gdzieś z tyłu i obserwował, ale się
nie mieszał.
Glaca
miał dwupokojowe mieszkanie w jamniku na skraju osiedla. Sebastian
spodziewał się jakiejś zapuszczonej nory kawalera, a przekroczeniu
progu jego oczom ukazało się naprawdę zadbane gniazdko.
Ascetycznie urządzone, ale wręcz pedantycznie czyste.
–
Nie musisz ściągać butów –
rzucił Glaca, sam rozsznurowując tenisówki.
–
Nie, nie chcę nabrudzić.
Sebastian
zostawił klapki koło buciarki, na której stała para różowych,
dziecięcych bucików. Nie zapytał jednak, bo nie czuł, aby ich
znajomość była na takim poziomie, by tak wypadało. Glaca wskazał
mu mały pokój. Drzwi do salonu były zamknięte.
–
Chcesz coś do picia? –
spytał.
–
Nie, dzięki.
–
Miałem na myśli herbatę albo
sok – parsknął Glaca, dobrze odgadując jego myśli. – Nie mam
tu alkoholu.
Sebastian
speszył się. Tak, myślał, że Glaca proponuje mu piwo albo
jeszcze coś mocniejszego. Wsadził ich wszystkich do jednego wora,
chyba zbyt pochopnie.
–
Dziękuję, nie.
W
pokoju centralne miejsce zajmowało biurko z dwoma monitorami i
jednostką centralną stojącą na podłodze. Na półce było trochę
płyt i, co szczerze zaskoczyło Sebastiana, książki o finansach,
głównie giełdzie i papierach wartościowych. Usiadł na kanapie, a Glaca na obrotowym
krześle.
–
Nie winię cię – zaczął.
–
Dobrze, bo ja siebie też nie –
odparł Sebastian wojowniczo.
Nie miał pojęcia, czego się
spodziewać, więc przyjął taką strategię.
–
Ale Monter już tak.
– A
siebie nie? – parsknął.
–
Na pewno, ale się do tego nie
przyzna. Dlatego wini ciebie, a ma za co. Przynajmniej on jest o tym
przekonany. Wyjebali go z pracy.
Sebastian
wzruszył ramionami, dając znać, że nic go to nie obchodzi.
–
Wyjebali go z pracy, bo
przyszedł do niej pijany – kontynuował Glaca. – Pije, bo Mona
nie żyje, a on go w jakiś chory, egoistyczny sposób kochał,
traktując go przy tym jak szmatę. Wycierając się nią i
wyrzynając z każdej kropli. Rzuciła go też pseudo dziewczyna, bo
nie mogła dłużej udawać, że nie widzi, że jej chłopak woli
kutasy. Siedzi więc gdzieś w jakiejś jaskini i chleje. I albo
zachleje się na śmierć albo nie. I wtedy będziesz miał problem,
bo już nic go nie hamuje. Myślałem, że masz jakiś rozum, jak
wyjechałeś. Ale znowu jesteś tutaj. Byłeś z Apaczem, prawda?
Sebastian
pokiwał niechętnie głową. Chciał tam wrócić teraz, natychmiast, do niego, ale nie mógł.
–
No to trzeba było z nim zostać.
Tak,
też tak teraz czuł i nie przez to, że Monter z siekierą może w
każdym momencie wyłonić się zza winkla. Nie mógł znaleźć na
opisanie tego właściwych słów, ale nigdy nie czuł się bardziej
wolny, niż gdy spędzali z Apaczem całe dni na łące. Jednak życie
to nie baśń. Przez moment czuł się lekki, aż niemal unosił się
w powietrzu, ale jednak zawsze coś go trzymało przy ziemi. Teraz
jego kroki po niej był cięższe niż kiedykolwiek. Nie mógł przecież wszystkiego tak po prostu rzucić. Miał szkołę, miał rodzinę, miał Grzesia. Miał przecież to wszystko. I musiał robić to, co robili wszyscy ludzie, bo tak już było. Spać, jeść, pracować.
–
Wyjeżdżam do miasta. Wynajmę
sobie coś na stałe – powiedział. – Mam nadzieję, że nie
będzie za mną podążał. Zawsze mogę też zadzwonić na policję.
Glaca
pokiwał głową.
–
Dobry wybór. Tu nie ma nic
więcej.
***
Pierwszym jego wyzwaniem było nauczenie się obsługi bębnowej suszarki do ubrań i
przyzwyczajenie do wege nawozów Grzesia, którymi on też musiał się
paść, bo osiemdziesiąt procent pól uprawnym służy do
produkowania paszy dla zwierząt, a to przyczynia się od ocieplenia
klimatu. Co tydzień objeżdżali Auchana, Lidla i Biedronkę.
Sebastian pchał wózek, a Grześ szedł obok niego z nosem w
telefonie, w którym miał gazetki z promocjami. Podobno tak
oszczędzali, ale kończyło się na tym, że kupowali po kilka sztuk
produktów, którego zwykle by po prostu nie kupili. W poniedziałki
razem z przyjaciółmi Grzesia z ASP chodzili do małego kina
na offowe seanse. Byli ludźmi z dużego miasta. Sebastian zmienił
czarne koszule na błękitne. Włosy zaczął wiązać w koczek.
Życie było doskonale. Tak doskonałe, że aż chciało się rzygać.
Każdego
dnia czuł, jakby się dusił. Jakby tonął w mleku sojowym.
Ucieszył
się, gdy Grześ znalazł sobie kochanka. Przynajmniej nie musiał go
już dotykać. Noce spędzał w pustym łóżku. Wieczorem, świeży,
po prysznicu, kład się zawsze na brzuchu, głowę układając na
poduszce. Podciągał jedną nogę i czekał. Czasami Grześ wracał
na noc, ale to mu nie przeszkadzało. Przestał go zauważać.
Czekał, aż on przyjdzie do niego. Aż jego nieludzko silne palce,
które mogłyby skruszyć jego czaszkę, wkradną się pomiędzy jego
jeszcze mokre włosy. Aż poczuje jego nieznośny ciężar na sobie.
Aż poczuje jego zęby na swoim gardle, nie pozwalające mu się
wyrwać, ale on przecież nie zamierzał uciekać. Aż poczuje jego.
Czekał.
Wiernie czekał. Teraz już wiedział, jaki był głupi, ale nie mógł zrobić nic więcej. Czekał.
Uczył
się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Po obronie postanowił
zostać na uczelni. Tu przynajmniej, na ostatnim piętrze, w starym,
zapomnianym przez wszystkich laboratorium, mógł sobie urządzić
swoją małą kryjówkę, jaskinię. Nikt mu tu nie przeszkadzał. Jego profesor
był tak stary i zniedołężniały, że czasami chyba zapominał o
istnieniu swojego doktoranta. Po trzech latach wciąż nie potrafił
zapamiętać jego imienia. Sebastianowi to pasowało. Nikt go
nie zaczepiał. Powoli został zapomniany. Nawet Grześ zaczął
traktować go jak mebel, kolejny dodatek do mieszkania z Ikei.
Profesor
przypomniał sobie o nim pod koniec doktoratu. Zapytał Sebastiana,
co zamierza teraz zrobić. Ten jedynie wzruszył ramionami. Wszyscy
go o to pytali, bo przecież musiał znaleźć dobrą pracę, żeby
móc wziąć kredy hipoteczny na mieszkanie. Tak trzeba było.
Wszyscy tak mówili, a on nie rozumiał dlaczego. Przecież nie
będzie miał dzieci, którym musiałby zapewnić stabilne warunki do
życia. Przecież i tak umrze, prędzej czy później, więc dlaczego
musiał mieć własne mieszkanie? Dlaczego musiał na nie pracować i na nie odkładać, skoro go nie potrzebował? Dlaczego musiał mieć samochód?
Lubił jeździć autobusem. Było szybciej. Ale ludzie, Grześ i wszyscy inni mówili mu, że tak trzeba. W telewizji też i w reklamach.
–
Mój syn ma firmę optyczną w
Szwecji – powiedział jego profesor. – Mógłbym cię polecić.
–
To bardzo miłe z profesora
strony. Byłbym bardzo wdzięczny.
–
Nie potrzebny taki oficjalny
ton. – Zaśmiał się profesor. – Szymonie.
Grzesia
powiadomił o ich zerwaniu w dniu swojego wylotu. Nie chciał
wynajmować nowego mieszkania, skoro i tak zamierzał wyjechać. Rok
i sześć miesięcy później wychodził z komisariatu po rozmowie ze
szwedzkim policjantem. Szedł chodnikiem i czuł, że krew znów
zaczęła krążyć w jego żyłach. Była gorąca. Wrócił do
mieszkania po swoje rzeczy i udał się do pracy. Czekał.
Tylko
zmarnował czas i materiał. Nie mógł dzisiaj nic zrobić.
Trzęsły mu się ręce. Drżało jego ciało i pierzchły wargi, które wciąż zwilżał językiem. Cała jego tak gorąca dziś krew spływała i kumulowała się w
jednym miejscu.
Przyjdzie
po zmroku. Sebastian nie chciał powitać go w swoim małym
mieszkaniu w bloku ze ścianami bielszymi niż tutejszy śnieg. Nie spodobałoby mu się. Zamówił taksówkę i pojechał do najbliższego lasu. Szybko się
zgubił, ale to nie ważne, przecież on go znajdzie. Znalazł go
tutaj.
Usiadł
na powalonym pniu porośniętym zielonym mchem. Rozpuścił swoje
włosy i rzucił marynarkę w trawę. Czekał, zagryzając wargę do
krwi.
Z
której strony nadejdzie? Las pochłonął już mrok, a jego wciąż
nie było, ale przecież musiał przyjść.
Może to nocny chłód
otrzeźwił trochę jego dotąd pochłonięty jedną myślą umysł.
Teraz pojawiła się druga. A jeśli to nie on? Jeśli to nie on po
niego przyszedł? Jak
to? – myślał. Przecież tak wiernie czekał. Czysty i wierny. A
może to on miał przyjść? Może miał przeprosić?
W
końcu usłyszał chrzęst trawy. Przyszedł po niego. Któryś z
nich przyszedł. Jeden lub drugi. Wreszcie przybyło po niego
przeznaczenie.
Nie,
musiał wierzyć. Którą ze swoich pięknych form przybrał? Będzie
cieszył się z każdej. Każdą przyjmie. Potulnie wstał i pochylił głowę,
gdy był już tuż za nim. Niecierpliwił się, spomiędzy
zaciśniętych powiek leciały mu łzy. Wreszcie na jawie poczuł pazury plączące się w jego jasnych włosach i rysujące skórę
czaszki. Wilgotne gorąco na swoim nagim karku, a potem własną
parzącą skórę krew spływającą powoli wzdłuż jego mostka,
między żebrami, aż do brzucha. Wbijały się coraz głębiej,
przytrzymują go w miejscu. On jednak nie zamierzał uciekać.
Szorstkie, pokryte rudą sierścią dłonie zaczęły badać jego
ciało. Poznawały je od nowa.
Wiedział,
że się postarzał. Może już nie być piękny w jego zielonych
oczach. Chciał chociaż być jego godzien.
Liczył jego żebra.
Powoli, opuszkami palców muskał jego skórę. Szukał na nowo
wszystkich jego blizn. W końcu dodarł do jego pępka. Tak śmiesznie
zawiniętego.
Sebastian odważył
się otworzyć oczy. Patrzył na swoje ciało. Na spływającą
po bladej skórze krew, od szyi aż do pępka. Nagle stała się
zimna. Tak lodowata, że całego jego ciało zaczęło drżeć.
Trzęsło się w spazmach, a on nie mógł zaczerpnąć tchu. Zmusił
się, aby sięgnąć skostniałą dłonią do swojej zesztywniałej szyi. Gdy go
dotknął, z opuszek jego palców zaczęła skapywać krew. Jego
gardło przebijało ostrze.
–
Długo czekałeś? – usłyszał tuż przy swoim uchu.
No nieeee... To jednak ten Monter go znalazł... Kurcze, miałam nadzieję że jednak Apacz... Takie dolujące trochę to zakończenie. I to nie tylko ze względu na ostatnią scenę ale ogólnie. Grześ go wystawił, profesor nawet imienia nie zapamiętał, wyjechał by wegetować i czekał. I się nie doczekał. Bo w życiu nie ma co czekać. Samemu trzeba działać jak się czegoś chce. No szkoda tego Sebastiana... Tak czy inaczej historia była ciekawa :) Dzięki wielkie i pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTo z profesorem to wzięłam z prawdziwego życia :D Znam taki przypadek.
Usuń"Nie ma co czekać", mniej więcej taki miał być morał. Świetna analiza ;)
Jak zwykle, dziękuję za komentarz i pozdrawiam :)
Jaki Monter? Apacz go znalazł przecież !
OdpowiedzUsuńMmm, a może to wszystko to był tylko sen? ;D
UsuńDzięki za komentarz i pozdrawiam!
Bloga znalazłam wczoraj, a już jestem po jednym opowiadaniu...
OdpowiedzUsuńMatulu, co to był za koniec?! Jak zaczynałam, to w życiu bym się nie spodziewała takiego zakończenia. Zaczęło się tak... Niewinnie? Prawdziwy rollercoaster fabularny, wow.
Dziękuje za to opowiadanie. Pozdrawiam! :D
~Tess
No to szybkie tempo :D Podziwiam.
UsuńCóż mogę powiedzieć, happy endy są nudne po prostu ;)
Pozdrawiam i cieszę się z nowego czytelnika :)
Wiedziałam, mówiłam że Grześ to pajac!
OdpowiedzUsuńJeżeli Seba tak długo czekał to w sumie jest nie lepszy... Równie dobrze sam mógł znaleźć Apacza - przecież wiedział gdzie szukać.
No i jak zawsze WOW! Trzymać w napięciu to ty potrafisz :)
Miałam nadzieję na "i żyli długo i szczęśliwie" ale... W końcu życie to nie je bajka.
Pozdrawiam i weny!
MaWi
Myślę, że Apacz jeśli nie chciałby być znalezionym, to by nie został. No i on tu był drapieżnikiem, więc to on powinien przyjść.
UsuńTo "żyli długo i szczęśliwie" to nudne jest po prostu ;)
Dziękuję za komentarz i pozdrawiam!
Bardzo dołujące . ☹ chłopak chciał się dostosować do ogółu, sprawić radość matce. Powinien to znaleźć Apacz.
OdpowiedzUsuń