‒ Nie
jest ci zimno? ‒ spytał Sasza, zatrzymując się w progu warsztatu
Tony’ego z kubkiem kawy w ręku. ‒ Masz, bo będziesz zrzędził,
jak nie wypijesz co sześć godzin.
Wyciągnął
rękę z kubkiem w kierunku Santy Boy’a, który jedynie w spodniach
i butach siedział na małym schodku i tępo gapił się na gołębie
maszerujące po chodniku. Pustka w ich oczach była bardzo podobna do
tej w jego czarnych ślepiach. Nie zaszczycił Saszy nawet
spojrzeniem, ani nie wziął do niego kubka. Całego go po prostu
zignorował.
‒ Nie
to nie ‒ mruknął Sasza i sam się napił kwaskowatej w smaku
sypanej kawy. W domu mieli ekspres, tutaj nie mógł liczyć na nic
lepszego. Poranek był chłodny, a on miał na sobie tylko
podkoszulek. Rozmasował nagą skórę ramienia. ‒ No powiedz coś.
Błagam.
Czuł
to jeszcze we wszystkich mięśniach. Na szczęście Tony zmył się
do klienta, więc przynajmniej świat oszczędził mu jednej z
krępujących rozmów. Druga właśnie go czekała, tylko wyglądało
na to, że nikt nie miał za bardzo ochoty jej zaczynać.
‒ Jedź
do matki ‒ rzucił niespodziewanie Santa Boy jakby w eter. Nawet
przy tym na niego nie spojrzał, tylko gapił się na te głupie
gołębie.
‒ Przecież
ona jest podobno u nas ‒ zdziwił się Sasza. ‒ A ty co niby
będziesz wtedy robił?
‒ Pójdę
do baru się najebać i będę czekał, aż spakujesz wszystkie swoje
rzeczy i się wyprowadzisz.
Sasza
zrobił wielkie oczy. Sam pomyślał, że jego już naturalnie
wyłupiaste gały, zaraz wypadną mu z oczodołów.
‒ O
czym ty mówisz?! Zrywasz ze mną?! ‒ Czuł, że zaraz zacznie się
hiperwentylować. To już przekraczało wszystkie granice. ‒ Przez
Tony’ego? Sam przecież tego chciałeś!
‒ Właśnie
przez to. ‒ Santa Boy wreszcie na niego spojrzał. Jego wzrok
mógłby z powrotem zamrozić topniejące przez ocieplenie klimatu
lodowce. ‒ Powinieneś uderzyć mnie w twarz, ale tak naprawdę, a
nie tak jak wcześniej. Może nawet na nią napluć, jeśli masz
wystarczająco jaj, a potem mnie porzucić. To właśnie musisz
zrobić, jeśli chcesz odzyskać godność.
Sasza
sapnął sfrustrowany.
‒ Jezu,
o co ci chodzi? ‒ jęknął umęczonym głosem. ‒ I to nie jest
pierwszy raz. Od dłuższego czasu wymyślasz te pierdoły.
‒ O
co mnie chodzi?! ‒ wybuchnął muzyk, aż się przy tym podnosząc.
‒ Boże, głupi dzieciaku, właśnie przeleciałem cię na spółę
z innym facetem! Posuwałem cię, gdy ty dławiłeś się jego
fiutem! Czy ty nie masz choć trochę godności?
‒ Właśnie
teraz odebrałeś mi jej resztkę ‒ syknął Sasza i spojrzał na
swoją kawę, której w jednym momencie zupełnie mu się odechciało.
Nagle
wydała mu się obrzydliwa, jak on i jak ten mężczyzna stojący
obok. Wylał zawartość kubka na trawnik i wszedł do domu. Poszedł
prosto do małej kuchni, ciasnego kącika przyciśniętego do
warsztatu Tony’ego. Podszedł do zlewu, żeby umyć ten głupi
kubek z namalowaną szkocką kratką, ale nawet nie miał na to siły.
Zacisnął palce na zimnym metalu zlewu i tak stał, czując, jak
jego oczy nabiegają łzami. Miał po prostu dość, tylko sam nie
wiedział czego.
‒ Sam
widzisz, że tak będzie lepiej. ‒ Usłyszał po chwili.
Nie
popatrzył w stronę Santy, który stanął w progu pomieszczenia,
już ubrany w koszulę i z kluczykami od samochodu w dłoni. Nie mógł
mu się przecież takim pokazać. Takim żałosnym.
‒ Przynajmniej
mi powiedz, o co ci tak naprawdę chodzi ‒ odezwał się w końcu.
‒ Bo ja naprawdę starałem się zrozumieć, ale mi się nie udało.
Nie rozumiem, co się zepsuło. Gdybym wiedział, to bym to po prostu
naprawił…
‒ No
właśnie ‒ przerwał mu muzyk. ‒ Naprawiłbyś, zmieniłbyś.
Zrobiłbyś tak, żeby pasowało mi.
‒ Mówisz,
że nie mam własnej woli? I to cię tak uwiera? Przez to masz mnie
już dość?
‒ Nie
ciebie, a mnie ‒ odparł Santa Boy. ‒ Ja jestem złym człowiekiem
i chyba po prostu taki się urodziłem. Zawsze wykorzystywałem
ludzi, żeby dogodzić samemu sobie. Zawsze. I zawsze miałem to
pierdolone ego, przez które czułem się lepszy od tej obrzydliwej
zgrai otaczających mnie ćpunów, chociaż byłem po prostu
jednym z nich. I czułem się lepszy od tych wszystkich szmat, które
w życiu przeleciałem, chociaż też byłem po prostu szmatą. Ale w
końcu zaczęło to do mnie docierać i czułem się przez to jeszcze
gorzej, więc przestałem ćpać. Ale wtedy zostałem sam, nie było
już masy wgapionych we mnie jak w jakiegoś bożka dzieciaków, tak
mi się chętnie nadstawiających. A ja musiałem karmić czymś moje
ego, które nigdy nie przestawało być głodne i wtedy znalazłem
ciebie. Nie zabrałem cię tego dnia do siebie, to zaćpane gówno,
którym byłeś, dlatego że zrobiło mi się ciebie żal albo bo ci
współczułem. Przez cały ten czas myślałem o sobie. Hodowałem
cię tak, jak chciałem. Podobało mi się to, jak na mnie patrzyłeś.
Jak na jakiegoś boga, właśnie. I to, że podążałeś za mną
krok w krok jak pies, mimo tego wszystkiego, co ci zrobiłem. I to,
że byłeś tak strasznie zazdrosny, że tak cię boleli wszyscy ci
idioci, których zaliczyłem, a mimo to nic nie powiedziałeś, bo
bałeś się, że mnie rozłościsz i cię porzucę. A mnie wcale na
nich nie zależało, nie potrzebowałem ich do zaspokojenia swoich
potrzeb, ty zupełnie mi wystarczałeś. Robiłem to tylko po to,
żeby zobaczyć to na twojej twarzy, ten ból, bo to znaczyło, że
naprawdę ci zależy.
Santa
Boy wyglądał tak inaczej bez tego kpiarskiego uśmieszku, który
wydawał się wręcz wykuty na jego pociągłej twarzy. Sasza
skurczył się w sobie, gdy zobaczył tego innego Santę. Jakby stał
przed nim ktoś zupełnie obcy.
‒ Po
co to teraz wyciągasz? To już minęło… ‒ mruknął
zniechęcony.
‒ No
właśnie widzę.
‒ Ustaliliśmy
już, że jesteś skurwysynem, ale to nie nowina. Więc o co
właściwie chodzi?
‒ O
to, że pierwszy raz w życiu mi to przeszkadza. Że nie mogę z tym
dłużej żyć… Kocham cię ‒ przyznał muzyk, a Sasza spojrzał
na niego zaskoczony. ‒ I sądzę, a właściwie jestem pewien, że
jesteś moją pierwszą, a zarazem ostatnią miłością. I pierwszy
raz w życiu uwiera mnie to, co komuś zrobiłem. Jak go
skrzywdziłem. Do tego stopnia, że nie mogę na tę osobę patrzeć,
bo znów zaczynam brzydzić się sobą.
‒ I
co?! Więc chodzi o ciebie?
‒ Zawsze
chodzi o mnie. Wiesz, jestem raczej samolubny.
I
poszedł. Nawet się nie dotknęli. Ostatni raz był podczas tego
ohydnego aktu. „I to wszystko?”, pomyślał Sasza. Przez moment
chciał za nim biec, dopaść go przy samochodzie, paść na kolana i
błagać go, aby go nie zostawiał. Nie miałby problemu, żeby się
upokorzyć, jeśli tylko zostałby z nim, ale przecież nie mógł
tego zrobić, prawda? Więc stał jak głupi przy zlewie z tym
kubkiem w dłoni z namalowaną czerwoną, szkocką kratą.
Pojechał
do domu, bo nie wiedział, co innego mógłby zrobić. „Dom” ‒
od lat tak właśnie myślał o ciasnym mieszkanku Santy Boy’a.
Kiedy myśli się „dom”, automatycznie pojawia się określenie
„wspólne” i „nasze”. Nie było czegoś takiego. Wszystko
należało do Santy Boy’a. Sasza wrócił myślami do czasów, gdy
nic nie było między nimi klarowne. „Jakby teraz było!” ‒
parsknął w myślach. Do tych czasów, z samych początków, gdy
spał na kanapie w salonie, a położyć się na materacu łóżka w
sypialni miał jedynie szansę, gdy muzykowi zachciało się go
zaliczyć. Gdy Sasza już zupełnie wytrzeźwiał, zaczął mieć
nowe, normalne dla zwyczajnych ludzi, priorytety w życiu. I zaczął
się wstydzić siebie.
Pewnego
dnia, gdy się obudził, zobaczył na półce obok wersalki kartę
kredytową. Nigdy o nią nie zapytał, Santa też nic na ten temat
nigdy nie powiedział. Sasza wykorzystał ją, żeby zadbać o dom i
ich posiłki. Kupił sobie nowe ubrania i poszedł do fryzjera. Nabył
też nowy telefon, ale taki z niższej półki. Czuł się źle,
wykorzystując pieniądze Santy Boy’a, a ten nigdy nic nie mówił
na ten temat. Gdy Sasza zaczął łapać się dorywczych prac, na
kasach i tym podobne, też nic nie powiedział. W ogóle ze sobą nie
rozmawiali, po prostu trwali w tym dziwnym stanie zawieszenia, a
łączył ich seks i coś jeszcze, czego żaden z nich nie potrafił
zdefiniować.
Sasza
podążał za nim jak ten wierny pies, krok za krokiem, w zupełnej
ciszy. Nie warczał, ani nie skuczał, gdy jego pan zbaczał ze
ścieżki, by pobawić się z inną suką. Czuł, że nie ma do tego
prawa i że zostanie porzucony, jeśli to zrobi, ale mimo to za
każdym razem jego obroża wydawała się jeszcze ciaśniejsza i
bardziej go uwierała. Aż w końcu pętla stała się tak dusząca,
że zerwał się ze smyczy. Uciekł i wrócił do dawnego domu.
Zrobił
coś ze swoim życiem. Stał się silny i samodzielny, ale tak
naprawdę cały czas czekał. Wieczorami gapił się na księżyc
tęsknym wzrokiem i chciało mu się wyć. Wyczekiwał, aż jego pan
się pojawi.
‒ Boże,
naprawdę jestem jego suką.
W
mieszkaniu Santy Boy’a zastał tylko swoją matkę, która wydawała
się już zadomowić, bo właśnie była w trakcie gotowania curry.
Pocahontas zdążyła już się zmyć. Santa za to w ogóle się tu
nie pojawił. Może naprawdę siedział w jakimś barze i chlał.
‒ A
co mnie to, kurwa, obchodzi? ‒ sapnął Sasza sfrustrowany.
Stanął
przed decyzją, co właściwie powinien teraz zrobić. Zacząć się
pakować i po prostu trzasnąć za sobą drzwiami, najlepiej na tyle
mocno, aby odpadły od futryny. Tylko dokąd miał iść. Do matki?
Nie mógł znowu na niej żerować, to znowu nie mogło się
powtórzyć, jaj jakieś błędne koło. Nie chciał znowu być
żałosny.
‒ Może
najpierw coś zjedz, a potem dalej będziesz tak marszczył te brwi?
‒ zaproponowała Susanne, pojawiając się w salonie z dwoma
głęboki talerzami napełnionymi po brzegi jeszcze parującym curry.
‒ Strasznie blady jesteś.
Usiadła
na fotelu, z którego Santa Boy zazwyczaj oglądał telewizję,
podgryzając przy tym orzeszki ziemne. Jedli w zupełnej ciszy.
Susanne musiała wiedzieć, ale na razie nic nie mówiła. Sasza był
jej wdzięczny. Dopiero gdy skończyli posiłek i jej syn opłukiwał
gardło z ostrych przypraw szklanką wody mineralnej, zapytała:
‒ No
co ten chuj znowu zrobił?
Sasza
wzruszył ramionami.
‒ Kazał
mi się spakować i wypierdalać.
Gdyby
ostatnie słowo padło w innym kontekście, Susanne kazałaby synowi
nie przeklinać. Jednak teraz to było najmniej ważne.
‒ Nie
ma do tego prawa! ‒ wybuchła.
‒ Raczej
ma, to jego mieszkanie.
‒ Nie
o to chodzi! ‒ obruszyła się Susanne. ‒ Ale dlaczego? Ty wiesz,
co on mi powiedział, gdy tu przyjechałam? Byłam zaskoczona, że to
diabelne monstrum, ma aż taką fiksację na twoim punkcie. Aż
zaczynam myśleć, czy to ty czegoś nie zmajstrowałeś?
‒ Mamo
‒ sapnął Sasza. ‒ W sumie, nie wiem. Nic już nie wiem. Dużo
mówił, pierwszy raz od dawna, ale nic z tego nie zrozumiałem.
Tylko to, że nie może na mnie dłużej patrzeć. Na to żałosne
coś, co sam stworzył.
W
sumie, to nie było takie zaskakujące, pomyślała Susanne. Niekiedy
łatwiej jest powiedzieć pewne rzeczy, otworzyć się przed kimś,
kto jest nam obcy i na kim nam nie zależy. Szczególnie tak
zamkniętym osobom jak Santa Boy, którzy łączą okazywanie uczuć
ze słabością. Susanne pomyślała, że jemu głupiemu synowi i tej
jego czarnej zarazie przydałby się porządny terapeuta, ale na to
nie było szans. Żaden z nich by się na to nie zgodził.
‒ Powiedział
mi… ‒ zaczęła wolno ‒ coś takiego, że ja też zaczęłam
się nad tym zastanawiać. Wróciłbyś do domu, prawda? Jeśli on by
cię wtedy nie zabrał, wróciłbyś do domu?
Sasza
zmarszczył brwi, widząc przejęcia na twarzy matki. Wiedział, że
ona bardzo żałowała ich przeszłości. On już dawno jej wybaczył,
ale ona sobie chyba jeszcze nie do końca.
‒ Chyba
tak ‒ przyznał. ‒ Kiedy już nie ma się gdzie podziać, to
wraca się do domu, chociaż uciekłem właśnie z niego.
‒ Nie
musisz być taki delikatny ‒ parsknęła Susanne. ‒ Uciekłeś
nie z domu, a ode mnie. Tego czegoś, co nawet nie można było
nazwać matką. Ale to mnie otrzeźwiło, zmieniłam się i czekałam
na ciebie. I zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, gdybyś wrócił.
Wszystko, żeby ci pomóc i żebyś został. I o tym on mówił. Nie
może poradzić sobie z myślą, że może odebrał ci jakieś
szanse.
‒ Szanse?
‒ zdziwił się jej syn. Marszczył mocno brwi, słuchając tego
wszystkiego ‒ Jak znowu szanse?
‒ Wiesz,
Britney Spears śpiewała kiedyś, że na świecie istnieją dwa typy
ludzi: ci, którzy robią show i ci, którzy tylko obserwują*. Santa
nie byłby zadowolony do używania cytatu z piosenki przyblakłej
gwiazdki pop do opisywania jego znakomitej osobistości, ale on to
ten pierwszy typ. To zdobywca, człowiek, który musi coś osiągnąć,
aby czuć się spełnionym. Trudno jest mu zrozumieć, że niektórzy
tego nie potrzebują. I nie może sobie poradzić z myślą, że
przez niego nigdy nie rozwiniesz skrzydeł, bo tylko podążasz za
nim jak cień. I wiesz co, on może mieć rację. Nie czujesz, że coś
tracisz?
Sasza
skomentował to jedynie uśmiechem. Co za bzdury, pomyślał.
Wyprostował się na kanapie i założył nogę na nogę. Wszystko
stało się klarowne. Wiedział już, co musi zrobić.
‒ Chodź,
mamo ‒ rzucił lekko, podnosząc się i zbierając ze stolika
brudne naczynia. ‒ Umyję gary i wybierzemy się na małe zakupy.
Muszę tylko jeszcze zadzwonić do Trish, żeby tu wróciła.
‒ Zakupy?
‒ zdziwiła się Susanne. ‒ Nic nie rozumiem.
‒ Ja
za to rozumiem już wszystko ‒ odparł Sasza.
*Chodzi
o pierwszy wers piosenki „Circus”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz