niedziela, 4 sierpnia 2019

Life is Cheap - BONUS: część V




‒ Nie jest ci zimno? ‒ spytał Sasza, zatrzymując się w progu warsztatu Tony’ego z kubkiem kawy w ręku. ‒ Masz, bo będziesz zrzędził, jak nie wypijesz co sześć godzin.
Wyciągnął rękę z kubkiem w kierunku Santy Boy’a, który jedynie w spodniach i butach siedział na małym schodku i tępo gapił się na gołębie maszerujące po chodniku. Pustka w ich oczach była bardzo podobna do tej w jego czarnych ślepiach. Nie zaszczycił Saszy nawet spojrzeniem, ani nie wziął do niego kubka. Całego go po prostu zignorował.

‒ Nie to nie ‒ mruknął Sasza i sam się napił kwaskowatej w smaku sypanej kawy. W domu mieli ekspres, tutaj nie mógł liczyć na nic lepszego. Poranek był chłodny, a on miał na sobie tylko podkoszulek. Rozmasował nagą skórę ramienia. ‒ No powiedz coś. Błagam.
Czuł to jeszcze we wszystkich mięśniach. Na szczęście Tony zmył się do klienta, więc przynajmniej świat oszczędził mu jednej z krępujących rozmów. Druga właśnie go czekała, tylko wyglądało na to, że nikt nie miał za bardzo ochoty jej zaczynać.
‒ Jedź do matki ‒ rzucił niespodziewanie Santa Boy jakby w eter. Nawet przy tym na niego nie spojrzał, tylko gapił się na te głupie gołębie.
‒ Przecież ona jest podobno u nas ‒ zdziwił się Sasza. ‒ A ty co niby będziesz wtedy robił?
‒ Pójdę do baru się najebać i będę czekał, aż spakujesz wszystkie swoje rzeczy i się wyprowadzisz.
Sasza zrobił wielkie oczy. Sam pomyślał, że jego już naturalnie wyłupiaste gały, zaraz wypadną mu z oczodołów.
‒ O czym ty mówisz?! Zrywasz ze mną?! ‒ Czuł, że zaraz zacznie się hiperwentylować. To już przekraczało wszystkie granice. ‒ Przez Tony’ego? Sam przecież tego chciałeś!
‒ Właśnie przez to. ‒ Santa Boy wreszcie na niego spojrzał. Jego wzrok mógłby z powrotem zamrozić topniejące przez ocieplenie klimatu lodowce. ‒ Powinieneś uderzyć mnie w twarz, ale tak naprawdę, a nie tak jak wcześniej. Może nawet na nią napluć, jeśli masz wystarczająco jaj, a potem mnie porzucić. To właśnie musisz zrobić, jeśli chcesz odzyskać godność.
Sasza sapnął sfrustrowany.
‒ Jezu, o co ci chodzi? ‒ jęknął umęczonym głosem. ‒ I to nie jest pierwszy raz. Od dłuższego czasu wymyślasz te pierdoły.
‒ O co mnie chodzi?! ‒ wybuchnął muzyk, aż się przy tym podnosząc. ‒ Boże, głupi dzieciaku, właśnie przeleciałem cię na spółę z innym facetem! Posuwałem cię, gdy ty dławiłeś się jego fiutem! Czy ty nie masz choć trochę godności?
‒ Właśnie teraz odebrałeś mi jej resztkę ‒ syknął Sasza i spojrzał na swoją kawę, której w jednym momencie zupełnie mu się odechciało.
Nagle wydała mu się obrzydliwa, jak on i jak ten mężczyzna stojący obok. Wylał zawartość kubka na trawnik i wszedł do domu. Poszedł prosto do małej kuchni, ciasnego kącika przyciśniętego do warsztatu Tony’ego. Podszedł do zlewu, żeby umyć ten głupi kubek z namalowaną szkocką kratką, ale nawet nie miał na to siły. Zacisnął palce na zimnym metalu zlewu i tak stał, czując, jak jego oczy nabiegają łzami. Miał po prostu dość, tylko sam nie wiedział czego.
‒ Sam widzisz, że tak będzie lepiej. ‒ Usłyszał po chwili.
Nie popatrzył w stronę Santy, który stanął w progu pomieszczenia, już ubrany w koszulę i z kluczykami od samochodu w dłoni. Nie mógł mu się przecież takim pokazać. Takim żałosnym.
‒ Przynajmniej mi powiedz, o co ci tak naprawdę chodzi ‒ odezwał się w końcu. ‒ Bo ja naprawdę starałem się zrozumieć, ale mi się nie udało. Nie rozumiem, co się zepsuło. Gdybym wiedział, to bym to po prostu naprawił…
‒ No właśnie ‒ przerwał mu muzyk. ‒ Naprawiłbyś, zmieniłbyś. Zrobiłbyś tak, żeby pasowało mi.
‒ Mówisz, że nie mam własnej woli? I to cię tak uwiera? Przez to masz mnie już dość?
‒ Nie ciebie, a mnie ‒ odparł Santa Boy. ‒ Ja jestem złym człowiekiem i chyba po prostu taki się urodziłem. Zawsze wykorzystywałem ludzi, żeby dogodzić samemu sobie. Zawsze. I zawsze miałem to pierdolone ego, przez które czułem się lepszy od tej obrzydliwej zgrai  otaczających mnie ćpunów, chociaż byłem po prostu jednym z nich. I czułem się lepszy od tych wszystkich szmat, które w życiu przeleciałem, chociaż też byłem po prostu szmatą. Ale w końcu zaczęło to do mnie docierać i czułem się przez to jeszcze gorzej, więc przestałem ćpać. Ale wtedy zostałem sam, nie było już masy wgapionych we mnie jak w jakiegoś bożka dzieciaków, tak mi się chętnie nadstawiających. A ja musiałem karmić czymś moje ego, które nigdy nie przestawało być głodne i wtedy znalazłem ciebie. Nie zabrałem cię tego dnia do siebie, to zaćpane gówno, którym byłeś, dlatego że zrobiło mi się ciebie żal albo bo ci współczułem. Przez cały ten czas myślałem o sobie. Hodowałem cię tak, jak chciałem. Podobało mi się to, jak na mnie patrzyłeś. Jak na jakiegoś boga, właśnie. I to, że podążałeś za mną krok w krok jak pies, mimo tego wszystkiego, co ci zrobiłem. I to, że byłeś tak strasznie zazdrosny, że tak cię boleli wszyscy ci idioci, których zaliczyłem, a mimo to nic nie powiedziałeś, bo bałeś się, że mnie rozłościsz i cię porzucę. A mnie wcale na nich nie zależało, nie potrzebowałem ich do zaspokojenia swoich potrzeb, ty zupełnie mi wystarczałeś. Robiłem to tylko po to, żeby zobaczyć to na twojej twarzy, ten ból, bo to znaczyło, że naprawdę ci zależy.
Santa Boy wyglądał tak inaczej bez tego kpiarskiego uśmieszku, który wydawał się wręcz wykuty na jego pociągłej twarzy. Sasza skurczył się w sobie, gdy zobaczył tego innego Santę. Jakby stał przed nim ktoś zupełnie obcy.
‒ Po co to teraz wyciągasz? To już minęło… ‒ mruknął zniechęcony.
‒ No właśnie widzę.
‒ Ustaliliśmy już, że jesteś skurwysynem, ale to nie nowina. Więc o co właściwie chodzi?
‒ O to, że pierwszy raz w życiu mi to przeszkadza. Że nie mogę z tym dłużej żyć… Kocham cię ‒ przyznał muzyk, a Sasza spojrzał na niego zaskoczony. ‒ I sądzę, a właściwie jestem pewien, że jesteś moją pierwszą, a zarazem ostatnią miłością. I pierwszy raz w życiu uwiera mnie to, co komuś zrobiłem. Jak go skrzywdziłem. Do tego stopnia, że nie mogę na tę osobę patrzeć, bo znów zaczynam brzydzić się sobą.
‒ I co?! Więc chodzi o ciebie?
‒ Zawsze chodzi o mnie. Wiesz, jestem raczej samolubny.
I poszedł. Nawet się nie dotknęli. Ostatni raz był podczas tego ohydnego aktu. „I to wszystko?”, pomyślał Sasza. Przez moment chciał za nim biec, dopaść go przy samochodzie, paść na kolana i błagać go, aby go nie zostawiał. Nie miałby problemu, żeby się upokorzyć, jeśli tylko zostałby z nim, ale przecież nie mógł tego zrobić, prawda? Więc stał jak głupi przy zlewie z tym kubkiem w dłoni z namalowaną czerwoną, szkocką kratą.
Pojechał do domu, bo nie wiedział, co innego mógłby zrobić. „Dom” ‒ od lat tak właśnie myślał o ciasnym mieszkanku Santy Boy’a. Kiedy myśli się „dom”, automatycznie pojawia się określenie „wspólne” i „nasze”. Nie było czegoś takiego. Wszystko należało do Santy Boy’a. Sasza wrócił myślami do czasów, gdy nic nie było między nimi klarowne. „Jakby teraz było!” ‒ parsknął w myślach. Do tych czasów, z samych początków, gdy spał na kanapie w salonie, a położyć się na materacu łóżka w sypialni miał jedynie szansę, gdy muzykowi zachciało się go zaliczyć. Gdy Sasza już zupełnie wytrzeźwiał, zaczął mieć nowe, normalne dla zwyczajnych ludzi, priorytety w życiu. I zaczął się wstydzić siebie.
Pewnego dnia, gdy się obudził, zobaczył na półce obok wersalki kartę kredytową. Nigdy o nią nie zapytał, Santa też nic na ten temat nigdy nie powiedział. Sasza wykorzystał ją, żeby zadbać o dom i ich posiłki. Kupił sobie nowe ubrania i poszedł do fryzjera. Nabył też nowy telefon, ale taki z niższej półki. Czuł się źle, wykorzystując pieniądze Santy Boy’a, a ten nigdy nic nie mówił na ten temat. Gdy Sasza zaczął łapać się dorywczych prac, na kasach i tym podobne, też nic nie powiedział. W ogóle ze sobą nie rozmawiali, po prostu trwali w tym dziwnym stanie zawieszenia, a łączył ich seks i coś jeszcze, czego żaden z nich nie potrafił zdefiniować.
Sasza podążał za nim jak ten wierny pies, krok za krokiem, w zupełnej ciszy. Nie warczał, ani nie skuczał, gdy jego pan zbaczał ze ścieżki, by pobawić się z inną suką. Czuł, że nie ma do tego prawa i że zostanie porzucony, jeśli to zrobi, ale mimo to za każdym razem jego obroża wydawała się jeszcze ciaśniejsza i bardziej go uwierała. Aż w końcu pętla stała się tak dusząca, że zerwał się ze smyczy. Uciekł i wrócił do dawnego domu.
Zrobił coś ze swoim życiem. Stał się silny i samodzielny, ale tak naprawdę cały czas czekał. Wieczorami gapił się na księżyc tęsknym wzrokiem i chciało mu się wyć. Wyczekiwał, aż jego pan się pojawi.
‒ Boże, naprawdę jestem jego suką.

W mieszkaniu Santy Boy’a zastał tylko swoją matkę, która wydawała się już zadomowić, bo właśnie była w trakcie gotowania curry. Pocahontas zdążyła już się zmyć. Santa za to w ogóle się tu nie pojawił. Może naprawdę siedział w jakimś barze i chlał.
‒ A co mnie to, kurwa, obchodzi? ‒ sapnął Sasza sfrustrowany.
Stanął przed decyzją, co właściwie powinien teraz zrobić. Zacząć się pakować i po prostu trzasnąć za sobą drzwiami, najlepiej na tyle mocno, aby odpadły od futryny. Tylko dokąd miał iść. Do matki? Nie mógł znowu na niej żerować, to znowu nie mogło się powtórzyć, jaj jakieś błędne koło. Nie chciał znowu być żałosny.
‒ Może najpierw coś zjedz, a potem dalej będziesz tak marszczył te brwi? ‒ zaproponowała Susanne, pojawiając się w salonie z dwoma głęboki talerzami napełnionymi po brzegi jeszcze parującym curry. ‒ Strasznie blady jesteś.
Usiadła na fotelu, z którego Santa Boy zazwyczaj oglądał telewizję, podgryzając przy tym orzeszki ziemne. Jedli w zupełnej ciszy. Susanne musiała wiedzieć, ale na razie nic nie mówiła. Sasza był jej wdzięczny. Dopiero gdy skończyli posiłek i jej syn opłukiwał gardło z ostrych przypraw szklanką wody mineralnej, zapytała:
‒ No co ten chuj znowu zrobił?
Sasza wzruszył ramionami.
‒ Kazał mi się spakować i wypierdalać.
Gdyby ostatnie słowo padło w innym kontekście, Susanne kazałaby synowi nie przeklinać. Jednak teraz to było najmniej ważne.
‒ Nie ma do tego prawa! ‒ wybuchła.
‒ Raczej ma, to jego mieszkanie.
‒ Nie o to chodzi! ‒ obruszyła się Susanne. ‒ Ale dlaczego? Ty wiesz, co on mi powiedział, gdy tu przyjechałam? Byłam zaskoczona, że to diabelne monstrum, ma aż taką fiksację na twoim punkcie. Aż zaczynam myśleć, czy to ty czegoś nie zmajstrowałeś?
‒ Mamo ‒ sapnął Sasza. ‒ W sumie, nie wiem. Nic już nie wiem. Dużo mówił, pierwszy raz od dawna, ale nic z tego nie zrozumiałem. Tylko to, że nie może na mnie dłużej patrzeć. Na to żałosne coś, co sam stworzył.
W sumie, to nie było takie zaskakujące, pomyślała Susanne. Niekiedy łatwiej jest powiedzieć pewne rzeczy, otworzyć się przed kimś, kto jest nam obcy i na kim nam nie zależy. Szczególnie tak zamkniętym osobom jak Santa Boy, którzy łączą okazywanie uczuć ze słabością. Susanne pomyślała, że jemu głupiemu synowi i tej jego czarnej zarazie przydałby się porządny terapeuta, ale na to nie było szans. Żaden z nich by się na to nie zgodził.
‒ Powiedział mi… ‒ zaczęła wolno ‒ coś takiego, że ja też zaczęłam się nad tym zastanawiać. Wróciłbyś do domu, prawda? Jeśli on by cię wtedy nie zabrał, wróciłbyś do domu?
Sasza zmarszczył brwi, widząc przejęcia na twarzy matki. Wiedział, że ona bardzo żałowała ich przeszłości. On już dawno jej wybaczył, ale ona sobie chyba jeszcze nie do końca.
‒ Chyba tak ‒ przyznał. ‒ Kiedy już nie ma się gdzie podziać, to wraca się do domu, chociaż uciekłem właśnie z niego.
‒ Nie musisz być taki delikatny ‒ parsknęła Susanne. ‒ Uciekłeś nie z domu, a ode mnie. Tego czegoś, co nawet nie można było nazwać matką. Ale to mnie otrzeźwiło, zmieniłam się i czekałam na ciebie. I zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, gdybyś wrócił. Wszystko, żeby ci pomóc i żebyś został. I o tym on mówił. Nie może poradzić sobie z myślą, że może odebrał ci jakieś szanse.
‒ Szanse? ‒ zdziwił się jej syn. Marszczył mocno brwi, słuchając tego wszystkiego ‒ Jak znowu szanse?
‒ Wiesz, Britney Spears śpiewała kiedyś, że na świecie istnieją dwa typy ludzi: ci, którzy robią show i ci, którzy tylko obserwują*. Santa nie byłby zadowolony do używania cytatu z piosenki przyblakłej gwiazdki pop do opisywania jego znakomitej osobistości, ale on to ten pierwszy typ. To zdobywca, człowiek, który musi coś osiągnąć, aby czuć się spełnionym. Trudno jest mu zrozumieć, że niektórzy tego nie potrzebują. I nie może sobie poradzić z myślą, że przez niego nigdy nie rozwiniesz skrzydeł, bo tylko podążasz za nim jak cień. I wiesz co, on może mieć rację. Nie czujesz, że coś tracisz?
Sasza skomentował to jedynie uśmiechem. Co za bzdury, pomyślał. Wyprostował się na kanapie i założył nogę na nogę. Wszystko stało się klarowne. Wiedział już, co musi zrobić.
‒ Chodź, mamo ‒ rzucił lekko, podnosząc się i zbierając ze stolika brudne naczynia. ‒ Umyję gary i wybierzemy się na małe zakupy. Muszę tylko jeszcze zadzwonić do Trish, żeby tu wróciła.
‒ Zakupy? ‒ zdziwiła się Susanne. ‒ Nic nie rozumiem.
‒ Ja za to rozumiem już wszystko ‒ odparł Sasza.

*Chodzi o pierwszy wers piosenki „Circus”


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz